Rozdział 24. Tortury.
(Perspektywa Crowley'a)
Kiedy opuściłem księgarnię wsiadłem wkurwiony do bentleya którym z piskiem odjechałem. Zatrzymałem się dopiero przy sklepie monopolowym. Kupiłem sam dobry alkohol z którym pojechałem do swojego apartamentu. Po zaparkowaniu bentleya wysiadłem z niego zabierając reklamówkę z alkoholem. Zacząłem iść aż dotarłem do swojego mieszkania. Usiadłem w swoim tronie dając reklamówkę na biurko. Wyciągnąłem z niej butelkę czystej i otworzyłem. Nim zacząłem pić udałem się do swojego magnetofonu. Włożyłem płytę do środka i wróciłem do "tronu". Kiedy zacząłem chlać w tle leciało ,,A Nightingale Sage in Berkeley Square". Melodia mimo, że była idealna to teraz jej wersja była bardziej smutna. Upijałem się tak sam słuchając smutnych melodii aż do pierdolonego wieczora. W chwili kiedy byłem mocno upity momentalnie zmuszałem się by trzeźwieć aby znów chlać. Spojrzałem na drzwi słysząc pukanie kiedy kilka chwil temu wytrzeźwiałem po raz kolejny tego dnia. Warknąłem słysząc dalsze pukanie. Nie chętnie wstałem i udałem się do drzwi. Kiedy je otworzyłem dostałem czymś po mordzie przez co upadłem i padłem jak mucha Belzebuba. Ocknąłem się będąc gdzieś ciągany. Rozejrzałem się. Było ciemno i widziałem postać idącą przede mną, a dwie inne mnie trzymały. Wrzasnąłem kiedy mną rzucono gdzieś. Zacząłem jeszcze bardziej krzyczeć czując jak upadam na podłogę. Miejsca które dotykały podłogi strasznie piekły. Wynik był jasny. Poświęcona ziemia w kościele. Starałem się odsunąć ale poczułem jak ktoś mnie obrócił na plecy. Krzyczałem bardziej czując pieczenie. Poczułem zimną stal krzyża przy gardle. Zauważyłem Gabriela i paru innych. Śmiali się z mojego cierpienia. Za to mnie mimo bólu rozbawiło to jak przywaliłem w mordę Gabrielowi starając się przy tym uciec. Niestety przez tą pierdolniętą poświęconą podłogę każdy dotyk powodował ból. Nie wiem kiedy krew zaczęła mi lecieć gdy uderzali moją głową o twardą posadzkę. W ustach czułem smak krwi tak jej zapach w nozdrzach. Wyplułem trochę krwi z ust. Specjalnie celowałem na buty Gabriela. Chyba każdy z nas spojrzał słysząc śmiech. Zauważyłem anioła o szarych włosach i oczach jak zachód słońca. Stał oparty o kolumnę w zniszczonym kościele.
-Rany serio tak to robicie? Żałosne.- Zakpił anioł przyglądając się czwórce archaniołów ze śmiechem.
-A ty co tu robisz Seraph? Wracaj do nieba!- Krzyknął Uriel który przy mojej próbie wstania kopnął mnie mocno w brzuch przez co upadłem.
-Może pójdę... Ale dopiero wtedy gdy Bóg zezwoli na miłość anioła do demona!- Krzyknął anioł rzucając w archaniołów kamieniami.- Nara sukinkoty!- Krzyknął uciekając. Cała czwórka momentalnie straciła interesowanie się mną i zaczęła gonić tego Serapha. Każda moja próba wyjścia z tego miejsca kończyła się wielkim bólem. Nie mogłem wstać ani nic. W dodatku wszystko mnie bolało. Nawet nie wiem kiedy straciłem przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro