Rozdział 3 - Strzygi, wodniki i inni debile
Po odejściu nie mając zbytnio perspektyw jeździłam, to tu, to tam. Właściwie to nie miałam zbytnio planu, ale nawet przed sobą nie chciałam się do tego przyznać. Parałam się różnych zajęć. Wszystko zależało od tego co było w danej wiosce potrzebne. Najczęściej jednak wyganiałam złe duchy, pomagałam z marami nocnymi i tym podobne. Myślicie pewnie, że strzygi były najgorsze, o j nie. Z nimi to jeszcze szło się jakoś dogadać. Najgorsze były wodniki, topielice, syreny, właściwie wszystkie wodne stwory. Jakie one były uciążliwe. Niesamowicie wredne, zapatrzone w siebie i impulsywne. Z nimi zawsze było najciężej. A taka strzyga jak cię złapała to i pogadała chwilę przed konsumpcją, czasem szło się z nią ugadać, a taki wodnik z kolei... Szkoda gadać. Nie dość, że słowem się nie odezwie, a język ludzki zna, choć nie używa, bo to wstyd dla niego podobno, to jeszcze łypie swoimi rybimi oczami jak jakiś głupek.
W każdym razie żeby nie zanudzać. Przejdę od razu do pewnego wydarzenia, nie było ono jakoś specjalnie przykre czy wesołe, ono było po prostu wkurzające. Czemu? To bardzo proste, zima zaczynała powoli się kończyć. A ja byłam w drodze, lubiłam podróżować w nocy, robiłam sobie przerwy tylko gdy byłam zmęczona lub głodna, no ja lub Ozdóbka. Nie bałam się bandytów, od początku swojej podróży żadnego nie spotkałam. Niestety pech chciał, że tej nocy z daleka usłyszałam odgłosy walki. Dodam, że jechałam w z dłuż zamarzniętego strumienia. Jako, że nie miałam ochoty na jakiekolwiek kontakty międzyludzkie postanowiłam walczące towarzystwo ominąć. Puściłam kłusem klacz i skierowałam ją bardziej w stronę drzew. W końcu wjechałam w las. Starałam się ominąć walkę jak najdalej mogłam, ale z drugiej strony chciałam być na tyle blisko by widzieć walczących na wszelki wypadek. No i ostatecznie byłam za blisko. Ale nie ze swojej winy, wspominałam już jak ten koń jest uparty? Kiedy ja chciałam się oddalić Ozdóbka nagle wydała z siebie parsknięcie i skoczyła w sam środek walki. Z moich ust wydał się jedynie niemy krzyk. Ozdóbka stratowała kilku mężczyzn, tak mi się przynajmniej wydawało. Tak się zaczęła rzucać, że spadłam prosto na czyjeś plecy. Nadal pamiętam jak zimne i mokre były. Okropne uczucie, jak bym dotykała ryby.
Leżałam na kimś dopóki nieznajomy mężczyzna nie wyciągnął ręki i mnie nie podniósł. Nie protestowałam. Miał mocny uścisk, za to gdy mnie podniósł postanowił mną zakręcić w powietrzu. Wylądowałam kawałek dalej na zimnej ziemi.
Po chwili było już po wszystkim, a pysk Ozdóbki ocierał się o mój policzek. Dalej siedziałam na ziemi, w miejscu gdzie mną rzucono. Zostali dwaj mężczyźni, obaj byli wysocy. W końcu jeden z nich do mnie podszedł, a ja niezdarnie wstałam. Był wyższy ode mnie o głowę, widziałam w ciemności jego jasne oczy. Za nim stał jego przyjaciel, zlewał się z mrokiem.
Właśnie w taki oto sposób poznałam dwie największe przylepy jakie świat widział.
Alexander i Michael, dwa wkurzające i denerwujące rzepy. Alexander pochodził z Grecji, dokładniej z wyspy Scorpios. Wyniósł się z wyspy gdy zapragnął poznać stolicę. Tam po kilku wzlotach i upadkach zaciągnął się do armii. W sumie to wydaje mi się, że został do tego bardziej zmuszony. W każdym razie. Jego wygląd jest spowodowany tamtejszą medycyną, magią i demonologią. Brzmi strasznie? Tak naprawdę Alexander nie wygląda aż tak źle. Ma czarne włosy i czarne oczy, przynajmniej jedno. Prawe jest ukryte pod kawałkiem czarnego materiału. Ręce zawsze ma obwiązane skórą pokrytą różnymi znakami. Dodajmy do tego oliwkową cerę, był przystojny, ale trudno było to zauważyć. Nosił się na czarno, był zdecydowanie mroczny, ale jeszcze bardziej był wredny. Wszystkie jego zdolności i umiejętności posiadał dzięki demonom, magii lub dostał w darze i to nie od byle kogo. Jeden dar, który jest bardziej jak przekleństwo, otrzymał od samego boga Aresa.
Michael był jego przeciwieństwem, blondyn, błękitne oczy niczym niebo bez żadnej chmurki i do tego wieczny uśmiech. Zwykle ubrany był w barwy maskujące, a w walce posługiwał się mieczem. Był najstarszy, pochodził z jakiegoś Babilonu czy czegoś w tym stylu. On sam opisywał swój dom jako morze piasku. Swoją wyjątkowość dostał od Isztar, miał być jej kochankiem. Przez chwilę nawet był, ale rozpętała się wojna, a bogini nie chciała stracić swojego pupila, więc zaczęła nad nim czuwać i czuwa po dziś dzień. Z jakiego powodu nie wzywa go do siebie po tylu latach, nikt nie wiedział.
Dlaczego się do mnie przyczepili, nie mam pojęcia. Za to kiedy o to pytałam nigdy nie odpowiadali. Nie powiem, czasem ich obecność się przydawała. Częściej jednak mnie wkurzali niż ratowali. To raczej ja musiałam ściągać ich tyłki na ziemię. Byli na tych ziemiach nowi i nie zbyt akceptowali niektóre panujące tu zasady. Może nie tyle co nie akceptowali, po prostu większości z nich nie znali. Z tego co jednak mówili wywnioskowałam, że sporo miejsc zwiedzili.
Na samym początku pomyślałam, że nawet okej, pobędę z nimi tak do pierwszej wioski. Zawsze to bezpieczniej. Czasem granie bezbronnej dziewczyny po prostu było konieczne. Podejmując tą decyzję skazałam się na życie pełne Alexandra i Michaela. Jaka ja byłam naiwna na początku.
W podróży odkryłam, że tak jak ja są niezwykli. Ich dar był inny niż mój, ale sama miałam taki zdobyć w przyszłości. Przez nich z resztą.
Zacznę od początku. Zaraz po walce postanowiliśmy rozbić obóz kawałek dalej. Nie miałam nic przeciwko, w końcu nieco się poobijałam. Od razu zauważyłam, że ich ubranie jest podarte w niektórych miejscach, nigdzie jednak nie widziałam zadrapań czy ran. Na pewno jednak widziałam zaschniętą już krew. Nie odezwałam się słowem. Gdy Alexander próbował rozpalić ognisko stałam twarzą zwróconą ku lasowi. Wypatrywałam kogoś kto umiliłby mi noc. Może to zabrzmieć dziwnie, ale tym kimś miał być duch leśny. Dla mnie byli jak ludzie, wszystkie stwory, od morskich kończąc na powietrznych, te które pojawiały się w dzień i te które pojawiały się w nocy. Wszystkie były dla mnie jak ludzie, widziałam je, a one mnie, mówiły, czuły, śniły, miały swoją wolę, były jak ludzie. Tak więc stałam i gapiłam się w ciemność przed sobą, aż w końcu przywołany moim wołaniem zjawił się mały duszek lasu. Uśmiechnęłam się do siebie i odwróciłam do nich. Ogień już płoną i oświetlał nasze obozowisko. Usiadłam przy klaczy na suchej, miękkiej trawie.
- Jesteś kapłanką? – spytał w końcu Michael.
- Można tak powiedzieć – uśmiechnęłam się.
- Jak się nazywasz? Ja jestem Michael, a ten ponury gość to Alexander.
- Dużyźń, mówcie mi Dużyźń.
- Ładne imię – pokiwał głową Michael. – Poprosisz o suche miejsce dla nas? – obaj cały czas stali.
Zmarszczyłam nos. Przyznać się czy nie. Ostatecznie jednak pokiwałam głową, a oni po chwili usiedli na suchej trawie. Nie zachowywali się dziwnie, nawet nie pytali o trawę. Widziałam w ich oczach, że to zaakceptowali.
-Fajnie jest w końcu spotkać kogoś takiego jak my – wypalił nagle blondyn.
No i tu zaczęłam gorączkowo myśleć. Też widzą duchy? Oczy mają normalnego koloru, tak myślę, nigdy nie widziałam w prawdzie kogoś z czarnymi oczami, no ale moje są fioletowe, więc... Tacy sami. To jedno, krótkie zdanie obijało mi się w głowie. Może mają moce, rozmawiają z bałwanami, albo pomylili mnie z babką. Pewnie myślą, że znam magię. Myśląc o tych wszystkich rzeczach niezbyt się pomyliłam. Wyjdzie to jednak z czasem.
Spojrzałam na nich, coś mówili, a ja nie miałam kompletnego pojęcia co. Zamyśliłam się, odpłynęłam i to kompletnie. Patrzyli jak by czegoś oczekiwali po czym znów coś mówili, ale ja nie miałam kompletnie pojęcia co. Nie słyszałam ich.
- Nie rozumiem. W jakim sensie taka sama? – odezwałam się w końcu.
- Teraz... To już nie jestem pewien, widocznie się pomyliłem – odpowiedział z zakłopotaniem. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mówił do mnie tylko Michael.
Właściwie zawsze tak było. To nie znaczy, że miałam jakiś zły kontakty z Alexandrem, chociaż fakt wkurzał mnie najbardziej. Ale był tak jak by szefem, naszym przywódcą i mimo wszystko ufałam mu. Jednak był małomówny, a kiedy już się odzywał był kąśliwy i wredny zazwyczaj w moją stronę. Kogo ja oszukuję, sytuacje, w których nie wypowiedział do mnie sarkastycznych, wrednych czy niemiłych słów mogę policzyć na palcach jednej ręki. Jego zachowanie było jednym z pierwszych powodów, dla których nie chciałam z nimi podróżować. Michael zawsze był milszy i spokojniejszy. Zawsze łagodził nasze spięcia.
- Mówisz? – uniosłam brwi. - Jeśli pozwolicie, jestem zmęczona.
- Śpij dobrze Dużyźń – w odpowiedzi wtuliłam się w klacz.
Sen przyszedł mi jednak opornie.
Obudziłam się przed świtem. Była to najciemniejsza pora całej nocy, aby z pierwszymi promieniami słońca cały świat pokrył się ciepłym, życiodajnym światłem. Wyjęłam z torby kilka ziemniaków i zakopałam je w popiele, jeden ruch kamieniami i zapalił się mały ogień. Nie musiałam go pilnować, już dawno opanowałam umiejętność rozpalania ognia, który przy okazji nie spali jedzenia. Podeszłam do zamarzniętej wody i znów użyłam kamieni. Zebrałam sporo wody, napełniłam trzy bukłaki. Nie byłam pewna czy powinnam też napełnić ich. Ostatecznie stwierdziłam, że skoro już zamierzam podzielić się jedzeniem, to i wodą też mogę. Podeszłam do ich rzeczy i delikatnie sprawdziłam bukłak. Było w nim jeszcze trochę wody. Nie wiele myśląc wstałam z nim. To nie był dobry pomysł. Jakaś siła pociągnęła mnie w dół i upadłam na czuwającego Alexandra.
Czy on zareagował w jakiś sposób? W jakiś na pewno. Nie zaczął jednak krzyczeć, nie zerwał się też. Po prostu nagle otworzył oczy i wysyczał wściekle do mojego ucha.
- Zejdź ze mnie.
- Już... - byłam oszołomiona. Zeszłam z niego, a on wyjął mi bukłak z ręki. Podniósł pytająco brwi. – Chciałam nalać wody.
- Roztopiłaś lód? – pierwsze słowa Alexandra skierowane do mnie. Niestety nie jest to ten moment, w którym zwraca się do mnie normalnie. Jego słowa ociekały sarkazmem, a na końcu było coś jak warkot.
- Ognisko jakoś się pali – wzruszyłam ramionami. Starałam się udawać, że nie usłyszałam złośliwości w jego głosie. – Ziemniaczka? – uśmiechnęłam się głupio.
- Ja z chęcią – Michael wsadził dłoń w ogień.
Krzyknęłam i rzuciłam się w jego stronę. On na początku jak gdyby nigdy nic wyciągnął rękę z ognia i zaczął zajadać ziemniaka. Po chwili jednak zmarszczył czoło zastanawiając się co właśnie zrobił, po czym z bladł i wielkimi oczami spojrzał na mnie. Ja natomiast złapałam jego dłoń i zaczęłam oglądać ją pod każdym kątem, nic mu nie było.
- Pięknie, wiesz co teraz musimy zrobić. Wiesz też jak tego nie lubię – Alexander westchnął i wstał.
- Wybacz – te słowa były skierowane do mnie.
- O co ci chodzi? – spytałam zdezorientowana blondyna.
Alexander stanął nade mną i położył mi dłoń na głowie. Po chwili poczułam straszny ból. Zaczęłam krzyczeć. Starałam się zerwać jego dłoń, ale bez skutku. Z oczu poleciały mi łzy. Fajnie, co? Nasze pierwsze spotkanie, a oni próbują mnie zabić. Wiele razy skakaliśmy sobie do gardeł, ale jedynie w tym momencie któreś z nas było bliskie śmierci.
Pamiętam, że myślałam o tym jako o karze za nie wypełnienie przeznaczenia, no ale przepraszam bardzo minęło kilka miesięcy, w takim czasie nie mając żadnych informacji z byt dużo nikt nie osiągnie. Przed oczami mignęło mi całe życie. Byłam przerażona, bardziej niż w tedy gdy patrzyłam na płonącą wioskę.
Ostatecznie postanowiłam wziąć się w garść. A tak przerywając na chwilę, to był to tak mały odcinek czasu, a tak wiele się podczas niego wydarzyło z mojej perspektywy. Tak jak postanowiłam tak zrobiłam. W prawdzie nie miałam przy sobie noża, został przy Ozdóbce. Na dodatek ten wredny koń nawet nie myślał by mi pomóc. Trzymałam jednak w ręku kamień, zamachnęłam się, oczywiście na tyle ile mogłam i przywaliłam mu w rękę. Starałam się trafić w nadgarstek, w coś na pewno walnęłam. Poczuł ból i syknął. Więc uderzyłam po raz drugi i trzeci. Michale postanowił się wtrącić i próbował wyrwać mi kamień. Gdy to robił miałam idealną okazję by rzucić się w objęcia czarnowłosego. Nawet to uczyniłam. Wspominałam już jak siną mam wole przeżycia.
Powaliłam Alexandra. Siedziałam na nim nawet okrakiem. Puścił moją głowę i wlepiał we mnie swoje mordercze spojrzenie oko. Zamachnęłam swoją blond grzywą i spojrzałam mu dumnie w to jedno oko. Szybko jednak z niego zeszłam chcąc dostać się do najbliższej broni. Tą bronią okazał się miecz Michaela. Byłam szybsza od chłopaka i po kilku chwilach miałam ich na czubku ostrza.
- Powiecie mi teraz wszystko popaprańcy! – oczywiście tak ich nie nazwałam. Nie znałam w tedy jeszcze takiego słowa. W każdym razie to co powiedziałam było bardzo podobne do tego zdania.
Co mogli zrobić, powiedzieli mi wszystko. W tym momencie zdecydowałam, że nie chcę z nimi podróżować. Niestety oni mieli co do mnie inne plany.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro