Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10 - Burza

Nie zawsze walczyliśmy tylko do demonami, potworami czy jak wolicie ich nazywać. Właściwie gdy średniowiecze chyliło się ku upadkowi więcej roboty było z ludźmi. Co nie znaczy, że wcześniej nie mieliśmy z nimi problemów. Zawsze pojawiał się jakiś idiota sądzący, że wie lepiej, a my musieliśmy po nim sprzątać. Chociaż zdarzały się też zwykli bandyci. Na pracę nie narzekaliśmy.

Mogłabym opisać wiele historii, które miały miejsce przed tym zdarzeniem. Były one jednak tylko częścią rutyny. Nie były one jakoś specjalnie ważne. Zapewne kiedyś do nich wrócę.

Pamiętam, że zostało już niewiele dni lata. Szliśmy zwykłą leśną ścieżką. Nie mieliśmy żadnych planów, ani obranego konkretnego kierunku. Po prostu szliśmy przed siebie gdzie nas nogi poniosą. Nie byliśmy też jakoś rozmowni. Nie miało to związku z poprzednią robotą, ani z domniemaną przyszłą. Nie chodziło o to, że mieli przede mną sekrety, ani o to, że wciąż byłam niezadowolona z ich towarzystwa. Ich obecność była trochę jak karą, a każdy przejaw zbliżenia się był odbierany jak atak, a przepaść pomiędzy nami się pogłębiała. To, że moja zdolność się pogłębiała również nie była na rzeczy. Nasze milczenie wynikało z odgórnego kaprysu, któremu daliśmy się pochłonąć tygodnie temu.

Szliśmy główną ścieżką, więc miało nas wielu kupców, wozów zaopatrzonych w różności, kapłanów oraz artystów. Nie narzekaliśmy na towarzystwo. Wygląd Alexandra skutecznie odstraszał wszelkich rozmówców chcących pogłębić znajomość z innymi wędrowcami. Miały dni i noce, a my dalej szliśmy na przód. Zatrzymaliśmy się może kilka razy. Słońce jasno świeciło i rozsiewało miłe ciepło, ale powolutku czuć było nadchodzącą jesień.

Poprzednia praca przy żniwach pomogła nam się nieco wzbogacić. Dzięki niej mogłam w końcu zmienić garderobę. Po wyprawie w morze została mi tylko jedna sukienka. Praca opłaciła się i mogłam nosić bardzo miękkie i wygodne sukienki spodnie oraz wierzchnie. Dożynki też bardzo dobrze wypadły. W ostatnich w ogóle nie uczestniczyłam. Dzięki tym ostatnim zajęciom czułam się jak całkiem normalna osoba. Przypomniało mi się też życie w domu. Co nadeszło już nie odejdzie więc kontynuowałam dalszą podróż pod całkowitym przymusem Alexandra.

Dalej denerwowała mnie ich obecność oraz to, że nie wiem czego ode mnie chcą. Zastanawiałam się nad tym setki tysięcy razy, bogowie też milczeli, a losu jaki widziała moja babka dalej nie chciało mi się spełniać. Postanowiłam sama obrać własną ścieżkę. I choć brzmiało to jak wymówka chłopaki mi tego nie ułatwiali. Ból, który pamiętałam z pierwszego spotkania dalej działał jak groźba i skutecznie hamował niektóre moje działania. Nie przeszkadzało to jednak być mi wredną w stosunku do Alexandra.

Jednak w tamtej chwili bycie wredną było ostatnią rzeczą o jakiej myślałam. Myśl ucieczki też jakoś zeszła na drugi plan. Och nie, syndromu sztokholskiemu również nie uległam. To trochę skomplikowane. Nie więzili mnie, teoretycznie miałam wolną rękę. Praktycznie też. Wszystko polegało po prostu na tym, że to oni szli za mną. Wplątywali mnie w te swoje głupie prace, które spokojnie mogłam wykonać sama. I czasem Alexander przejmował dowództwo, ale generalnie to oni chodzili za mną. A ja nie miałam kompletnie pojęcia dlaczego. Wszystko wyjaśniło się trochę później, ale to, no właśnie, później.

Jak to często bywa na takich szlakach zdarzają się różni ludzie. Często można spotkać tych miłych i dobrych, ale jeszcze częściej zwykłych naciągaczy i rabusi. Obok nas pędziła kolumna wojowników. Właściwie to zwykłych bandytów, ale to wyjdzie później. Nie zaprzątali sobie nami głowy, przelecieli obok nas i tyle ich widzieliśmy. Jechali by zdobyć o wiele lepszy łup. W końcu doszliśmy do tego miejsca gdzie bandyci atakowali konwój kupiecki. Nie, nie rzuciliśmy się z pomocą. To nie była nasza sprawa. Jednak jako świadkowie zajścia i tak zostaliśmy w to wplątani. Bo jak, że by inaczej zostaliśmy zauważeni przez kogoś i w naszą stronę poleciało setki krzyków. Niektóre z prośbą o pomoc, reszta kazała nam się trzymać daleka, bo nam się dostanie. Właściwie nie ważne co byśmy zrobili i tak skończyło by się na walce. Gdy bandyci zauważyli, że jednak mamy odwagę stawić im czoła ruszyli na nas.

Nasza potyczka nie trwała długo. Z siłą Michaela i zwinnością Alexandra walka szybko się skończyła. Ja jak na damę przystało stałam z boku ze skrzyżowanymi rękoma i kazałam im się streszczać. To nie tak, że się bałam czy coś. Po prostu ci goście padali tak szybko, że żaden nie zdążył do mnie dojść. Już po chwili bandyci zniknęli, a kupcy liczyli straty. Dostaliśmy podziękowanie, po drodze zwinęliśmy kilka przydatnych rzeczy i poszliśmy dalej. Daleko za sobą zostawiliśmy to co pozostało z konwoju.

Nie musieliśmy długo czekać na odwet złodziei. Postanowiliśmy zrobić sobie przerwę i skonsumować skradzione jedzenie. Zeszliśmy z głównej drogi by w cieniu drzew spokojnie posiedzieć. Jak to bywa w takich miejscach wiaterek nam szumiał, korony drzew rzucały chłodny cień, a ptaki ćwierkały. Czego chcieć jeszcze? Na pewno spokoju, który trwa dłużej niż dwa gryzy chleba. Usłyszeliśmy jak ktoś zbliża się w naszą stronę i bynajmniej nie chodziło o zwykłą pogawędkę. Otoczyła nas zgraja bandytów od konwoju. Ci, którzy zaatakowali kupców musieli być jakimś małym oddziałem, bo wokół nas stało ich zdecydowanie więcej. Wsparcie kolegów w niczym im nie pomogło. Niestety walczyliśmy nie na swoim terenie więc walka nie poszła tak szybko jak byśmy chcieli. Nie mam co narzekać, wszyscy żyjemy, nie.

Alexander oraz Michael zaczęli robić swoje, a że przeciwników było więcej to i mi udało się skopać parę tyłków. Było ich czterech, może sześciu. Nie pamiętam takich szczegółów, ale wiem, że padali jak muchy. Totalnie nie spodziewali się, że posiadam moc. No dobra, może nie koniecznie ja, a kamień w bransoletce, ale to zawsze coś. Czułam przyjemne mrowienie za każdym razem gdy niewielki strumień wirującego powietrza rozchodził się po moim ciele. Gdy zauważyłam u któregoś bukłak z wodą to go rozwaliłam! Goś nie wiedział co się dzieje kiedy woda od środka rozsadziła materiał i go złapała. Jego towarzysze też byli w szoku gdy woda przeskoczyła i na nich.

Zabijanie nie było dla mnie czymś normalnym. Niezwykłym też jakoś nie specjalnie. Byłam świadkiem zabijania zwierząt na polowaniu i nie robiło to na mnie wrażenia, tak samo jak ich późniejsze wypruwanie. Podczas walki z ludźmi to raczej chłopaki zadawali te śmiertelne ciosy. Kiedy ja walczyłam nie zwracałam uwagi na takie szczegóły. Jeśli kogoś wcześniej zabiłam przed tym wydarzeniem to nie miałam o tym pojęcia. Tu zabijałam ze świadomością. I nie było mi z tym jakoś szczególnie źle, dobrze też nie. Trudno mi określić co się czuje gdy się to robi. To skomplikowane nawet jak dla mnie.

Choć z reguły wiatr był użyteczny to jednak zemsta i upokorzenie, którymi pchani byli nasi przeciwnicy były silniejsze. Dosyć szybko porzuciłam moc kamieni na rzecz ostrza sztyletu. Jak dla mnie to dalej był po prostu długi nóż, ale niech im będzie niech to będzie sztylet, eh... Wbiłam stal w brzuch przeciwnika i uniknęłam ciosu innego. Moim zdaniem nie wyglądało to jakoś spektakularnie. Ot, tam kopnęłam, tam uderzyłam wiatrem, jeszcze w innym miejscu ucięłam komuś koniuszek palca. Jakoś dawałam radę, walka nie była jakoś specjalnie męcząca. Jeden z mężczyzn wytrącił mi sztyleto-nóż z dłoni i zaatakował toporem. Uniknęłam ciosu, ale ostrze musnęło mi ramię. Nie skrzywiłam się, ani nie syknęłam. Kontynuowałam walkę. W pewnym momencie w moich rękach znalazł się miecz. Dzięki temu, że był za ciężki przeciwnicy trzymali się z daleka. No wiecie, wymachiwanie nim szło mi opornie, ale na tyle dobrze, że obkręciłam się wokół własnej osi, a ostrze prawie zraniło któregokolwiek z nich. A potem nagle wbiłam miecz w szyję przestępcy. Tak po prostu.

Patrzyłam jak życie ucieka z jego oczu jednocześnie próbując wyszarpać z szyi miecz. Na jego twarzy malowało się szok i zdziwienie. Kiedy leżał na ziemi te uczucia zniknęły, a pojawił się błogi spokój.

- Niech Weles ma cię w opiece – szepnęłam do siebie.

Nie wiem czy byłam bardziej zdziwiona czy przerażona. Chociaż mogę powiedzieć, że adrenalina w moich żyłach dawała parę. Nie stanęłam nawet na chwilę. Dalej cięłam powietrze troszkę nie wiedząc co robić, dałam się kierować wspomnieniom. W momencie wbicia ostrza w czyjś brzuch przestałam cokolwiek czuć czy słyszeć. Wzrok zaszedł mgłą. Zdałam sobie sprawę, że nie stoję pośród drzew. Stałam na niewielkim wzniesieniu, które kończyło się przepaścią. Nie była jakaś wysoka. Na dole płyną strumyczek, na tyle porywisty by nie móc w nim pływać. Nie miałam pojęcia gdzie są Alexander z Michaelem. Miecz ciężko mi opadł, dyszałam. Byłam ranna i zmęczona, ale zbyt dużo miejsc mnie bolało bym umiała wskazać miejsce ran. Zostało trzech przeciwników.

Bandyci wpatrywali się we mnie z ironią i złośliwością, albo po prostu tak mi się wydawało. Trochę nie kontaktowałam przez ubytek krwi. Uniosłam miecz, stanęłam w lekkim rozkroku i ugięłam kolana. Byłam gotowa. Wiedzieli o tym. Zaatakowali.

Użyłam powietrza by odciążył miecz, przy okazji ostrze cięło głębiej i ostrzej. Było tak silne, że bez problemu odcięłam rękę! Zaskoczyło mnie to tak samo jak poszkodowanego. Uniknęłam ataku drugiego, uderzyłam mieczem w jego plecy i spadł. Słyszałam tylko jego krótki krzyk. Ciągle powtarzałam jedne słowa.

Został już tylko jeden złodziej. Wytrącił mi miecz z rąk więc uderzyłam podmuchem powietrza. Rzucił się na mnie. Spadliśmy razem do wody. Lot nie był długi, przed oczami nie przeleciało mi całe życie. Czułam, że chłopaki byli blisko. Pewnie gdybym wytrzymała trochę dłużej to by się nie stało. Wyszło jak wyszło. Nie mam do nikogo pretensji. Tylko przez ten ułamek sekundy miałam wrażenie, że patrzę w mroczne oczy Alexandra, a one patrzą w moje gdzieś tam daleko między drzewami. Nie czułam bólu gdy uderzyłam w strumień, był głębszy niż zakładałam. To samo tyczy się prądu, jednak był odrobinę silniejszy. Kiedy uderzałam w kamienie w cale nie bolało. Miałam otwarte oczy, szarpaliśmy się to nad, to pod wodą. Sam strumień zabarwił się od naszej krwi. Przez głowę przeleciała mi myśl, że mogłam jednak mieć nieco głębsze i poważniejsze rany. W tamtej chwili ta myśl wydała mi się taka głupia. Otworzyłam nawet buzię by parsknąć, ale ta natychmiast napełniła się wodą. Na szczęście od razu się wynurzyliśmy i nabrałam powietrza. I znowu moja głowa znalazła się pod wodą.

Nagle znikąd wokół nas pojawiły się długie, błękitne ręce. Po między palcami dłoni były błony. Nie widziałam nic więcej. Tylko ręce, które nas oblazły. Mężczyznę zabrały ze sobą, podejrzewam, że na dno ich domu. Mnie natomiast złapały i wyciągnęły na powierzchnię. Tak myślę, kiedy się obudziłam leżałam na kamiennym brzegu. Kamienie strasznie uwierały, ale to było bez znaczenia. Moje ciało co chwila przechodziła fala bólu. Każda gorsza od drugiej. Z trudem oddychałam, ale byłam wdzięczna, że dziej się to na powierzchni, a nie pod wodą. Czułam się jak by morskie demony spłacały wobec mnie dług, którego jeszcze nie zaciągnęłam.

Pojawili się Michael z Alexandrem. Stali nade mną, a ja wpatrywałam się w ich błyszczące sylwetki od słońca. Nic nie mówili. W końcu blondyn usiadł obok mnie. Byli w szoku, nie spodziewali się, że jestem tylko człowiekiem.

- Rana jest... - zaczął Michael. Nie uśmiechał się. Był całkowicie poważny

- Nie wiedzieliśmy, że jesteś tylko człowiekiem – w ustach Alexandra brzmiało to jak obelga. – Nie pachniesz jak człowiek.

- Znowu cię rozczarowałam – mówienie nie było jeszcze takie trudne, ale ledwo łapałam oddech.

- Nie możemy nic zrobić – powiedział cicho Michael.

- Po prostu ze mną zostańcie – wzięłam głęboki wdech. – Do końca. Samego... Końca...

Zostali przy mnie. Żaden nie powiedział słowa. Po prostu przy mnie siedzieli i wpatrywali się w dal. Ja natomiast miałam wspaniały widok na jasne niebo. Było mi zimno, ale nie mogłam narzekać. I to dosłownie. Najpierw straciłam węch, potem przestałam czuć, następnie przestałam cokolwiek widzieć. Ostatnim dźwiękiem jaki słyszałam chyba był chrzęst kamieni. Zanim jednak całkowicie odpłynęłam udało mi się powtórzyć zdanie, które powtarzałam w trakcie walki. Z wielkim wysiłkiem i bólem, ale jakoś dałam radę. Powiedziałam to bardzo cicho, prawie niesłyszalnie.

- Niech Weles ma mnie w opiece.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro