Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.

Kaim przekroczył bramę, prowadzącą do ogromnej posiadłości przypominającej bardziej zamek niż zwykły dom. Dookoła wielkiego budynku rosło kilka starych drzew. Choć słowo „rosło" mogło się wydawać odwiedzającym to miejsce lekką pomyłką. Drzewa wyglądały, jakby były uschnięte już co najmniej od połowy wieku. Jednak pana domu nieszczególnie to obchodziło. Nie płacił nikomu za dbanie o jego ogród. Nie było po prostu o co dbać, a dowódca 300 legionów duchów piekielnych raczej nie zwracał uwagi na bujną roślinność.

Przekroczył próg swojej posiadłości i od razu spotkało go bolesne powitanie. Cios wymierzony w szczękę niemalże powalił go na ziemię. Demon miał wrażenie, że widzi przed sobą miliony gwiazd i dobrze wiedział, od kogo właśnie mu się oberwało. Nikt nie uderzał tak mocno i tak precyzyjnie jak Nitael – jego kompan z drużyny. Silne ręce ujęły go pod pachami i zaczęły wlec w stronę ogromnego salonu. Całe domostwo spowijała złowroga cisza. Nie licząc dźwięku kroków i kapiącej z ust Kaima krwi. Kiedy już znalazł się w wielkim, mrocznym pomieszczeniu te same silne ręce rzuciły go na podłogę. Światło świec, rozstawionych gdzieniegdzie, zadrgało, niesione podmuchem wiatru, wpadającego przez uchylone drzwi balkonowe. Brunet potarł dłonią bolącą szczękę, starł z ust napływającą krew i podniósł głowę, kierując ją w stronę mężczyzny, który zasiadał w ogromnym fotelu, stojącym tuż przed nim. Nie był to nikt inny, jak Haris – jego zwierzchnik. Wysoki, dobrze zbudowany, ostrzyżony na krótko dowódca upadłych aniołów. Kaim uśmiechnął się nieco pod nosem, choć to kosztowało go sporo bólu.

- Teraz mnie lejesz w moim własnym domu? – zapytał, wyjątkowo zachrypniętym głosem.

Haris, nie odpowiadając, skinął tylko na Nitaela, a ten, krzywiąc się prawie niezauważalnie, kopnął z całej siły leżącego demona w brzuch. Ten zgiął się, czując jak kilka żeber łamie mu się pod ciosami towarzysza z drużyny. Syknął z bólu, ale nie krzyknął. Zawsze sobie obiecywał, że nie będzie krzyczał przy Harisie. Nigdy nie da mu tej satysfakcji. Wypluł krew na dywan, spoglądając na niego tępo. Służba znowu będzie miała co robić... Właśnie, gdzie była cała jego służba? Haris musiał ich nieźle pogonić, że nawet Semon, najodważniejszy z jego służących, gdzieś się schował.

- Tylko na to cię stać? – zapytał Kaim, nieco się prostując. Na tyle, że mógł podnieść głowę do góry i spojrzeć na Nitaela. Z jednej strony nie miał pretensji do przyjaciela. Musiał wykonywać rozkazy Harisa, bo w przeciwnym razie czekało go coś gorszego niż pobicie – ich dowódca nie znał litości i nie znosił sprzeciwów. Z drugiej jednak strony... Kaima wkurzało to, że Nitael aż tak ślepo wypełnia wolę swojego pana i lubił się z nim podroczyć. Jednak zawsze okupował to kolejnymi ciosami, przed którymi w takim stanie, w jakim był teraz, nawet nie mógł się bronić. I tak było również tym razem. Kiedy zauważył, że Nitael ponownie się na niego zamierza, spróbował jednak odeprzeć jego uderzenie. Choć wyglądało to dość mizernie, na ułamek sekundy przyblokował przyjaciela. Jednak tylko na tyle to się zdało. Po chwili usłyszał kolejne chrupnięcie i poczuł ból zalewający całe jego ramię. Tak, zdecydowanie Nitael mu je wybił. Ręka Kaima zwisła bezwładnie wzdłuż jego ciała, a każda, nawet najmniejsza próba poruszenia nią wywoływała fajerwerki ostrego przeszywającego bólu.

- Kiedy wreszcie pójdziesz po rozum do głowy i pozwolisz się dobić? – padło pytanie z ust Harisa. Dowódca duchów piekielnych wiedział, że jego szef nie mówił tak zupełnie poważnie. Nigdy nie próbował go zabić. Zawsze go karał, ale nigdy nie było w tym groźby śmierci. Okrutnej, poprzedzonej niewyobrażalną męką śmierci. Choć słowa, które teraz wypowiedział, sprawiły, że Kaima przeszły ciarki. Brzmiały nieco inaczej. Chłodniej niż zwykle.

- Jestem niepokorny... – wycedził w odpowiedzi, czując jak coraz więcej krwi napływa mu do ust. Spodziewał się za chwilę ponownie oberwać, ale nic takiego nie nastąpiło. W salonie panowała głucha cisza. Kaim miał wrażenie, że w pomieszczeniu rozlega się tylko głośne bicie jego serca. Usłyszał jak Haris wstaje z czarnego fotela i podchodzi do niego. Ukucnął, chwycił demona za połę skórzanej kurtki, której ten po wejściu do domu nawet nie zdążył zdjąć, i przyjrzał mu się uważnie. Jego czarne jak obsydian oczy wbiły się w twarz Kaima. Sprawiał wrażenie, jakby uważnie przyglądał się twarzy dowódcy duchów piekielnych, niemalże z troską. Po chwili puścił demona, odpychając go nieco.

- Doprowadź się do porządku... – mruknął pod nosem wstając. Po dosłownie kilku sekundach dom zrobił się pusty. Haris i Nitael wyszli, zostawiając Kaima leżącego na jego własnym zakrwawionym dywanie. Demon podparł się na łokciu, podnosząc do góry. Oparł się o fotel, stojący w pobliżu dużego kominka. Nagle usłyszał ciche rozmowy i dźwięk czyichś kroków. Po chwili zobaczył przed sobą rosłą postać swojego służącego, Semona. Wydawał się wyraźnie przestraszony, a widok jego pana, wyglądającego jak szmata do podłogi, sprawił, że aż zadrżał.

- Panie, czy...

- Kąpiel – przerwał mu Kaim. Służący prędko odszedł, kiwając tylko głową. Pan domu nie zamierzał go karać. W końcu Semon nie był jego ochroniarzem. To tylko głupi sługa... Jedyne o czym teraz marzył to kąpiel. Musiał rozgrzać obolałe kości i rozluźnić napięte do granic możliwości mięśnie. Później się schleje. Zdecydowanie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro