Niech zemsta...
Witam serdecznie w czwartkowym rozdziale!!!
Co tam u was, jakieś plany na dziś?
Bo nie powiem u mnie jest mocno ciekawie gdyż we wtorek ruszyliśmy z challengepiszemyshoty!
Jest mega GIGACHAD 😎 tylko tyle mogę powiedzieć!
Jak coś to będę informować na tablicy odnośnie kiedy będzie wystawiane!
Miłego dzionka wszystkim życzę!
Perspektywa Erwina
Rozmowa z policją pomogła nam ukierunkować naszą zemstę. Rozmowa z nimi nawet dobrze się potoczyła. Padło wiele pomysłów jak i wiele zostało zanegowanych. Jednak oni znali się lepiej na takich akcjach dywersyjnych i dlatego zaufaliśmy im w tej sprawie. Wziąłem głęboki wdech gdy opuściliśmy komisariat policji. Było ciepło i to mnie martwiło, ale na Coco powinno być troszkę chłodniej niż tutaj. Ruszyłem za Kuiem do auta i spojrzałem na niego z uśmiechem. Przypominał mi teraz dosyć mocno Victora z zachowania. Stał się opiekuńczy i cierpliwy do mnie, co wcześniej nie miało zbytnio miejsca. Jednak stał się moim oparciem gdy potrzebowałem tego i stanął na wysokości zadania aby mi pomóc pozbierać się z dołu do którego wpadłem i nie potrafiłem sam wyjść.
Minął tydzień od momentu gdy pan Victor mnie zabrał z ulicy na 5city. Miejsce do którego teraz należałem było cudowne, ale nie wiedziałem co mógłbym tu robić. Dom, a raczej willa była pełna odcieni drewna i zielonego, który pasował do klimatu domu otoczonego przez gęsty las. Jak już zdołałem sprawdzić można dojechać tutaj na dwa sposoby przez lasy bądź przez stronę miasta. Jednak nikt nie używał tego drugiego sposobu. Byłem niepewny tego co robię tutaj. Może i straciłem to na czym mi zależało, ale chyba zbyt pochopnie podjąłem decyzję o wyruszeniu z miasta w którym się urodziłem.
-Erwin chodź na śniadanie! - usłyszałem głos Victora. Blond włosego mężczyzny, który miał niesamowite niebieskie oczy.
-Już idę - powiedziałem cicho i zszedłem z kanapy na której oglądałem bajki, które leciały w telewizji. Grzecznie podszedłem do stołu i usiadłem na krześle przy talerzu pełnym naleśników. -Dziękuję - mruknąłem i wziąłem się za jedzenie przygotowanego śniadania.
-Przydałoby się abyś poszedł do szkoły - stwierdził i zerknął na mnie gdy ja popatrzyłem na niego.
-Nie jesteśmy prawdziwą rodziną - mruknąłem - nie możesz w takim razie pełnić prawnie roli rodziciela bądź opiekuna - stwierdziłem, a on zaśmiał się dekoncentrując mnie gdyż nie wiem co zrobiłem takiego śmiesznego.
-Nie musisz się martwić o to młody! Wystarczy, że dostanę odpowiednie papiery i adopcja dziecka skończona.
-Chcesz mnie adoptować? - spytałem z wymalowanym szokiem na twarzy, a on poczochrał moje włosy.
-Jesteś mądrym dzieciakiem jak na ten wiek więc czemu mam cię nie zaadaptować skoro cię wziąłem pod swoje skrzydła?
-Nie wiem proszę pana - mruknąłem w odpowiedzi, a on zaśmiał się.
-Możesz mówić mi Victor. Proszę pana mnie postarza - rzekł.
-Pros... Victorze - poprawiłem się i zacząłem bawić się widelcem w naleśnikach. -dlaczego?
-Bo zawsze marzyłem aby sprawdzić się w roli ojca, ale niestety jestem bezpłodny więc nigdy nie będę mieć potomka.
-Przykro mi? - powiedziałem niepewnie, a on uśmiechnął się do mnie.
-Nie potrzebnie, bo teraz mam ciebie urwisie!
Zajechaliśmy na Burgershota, ponieważ trzeba było przekazać swoim wstępny plan działania. Wszystko miało być jak w zegarku i na jutrzejszy wieczór gotowi do wyjazdu z miasta. Naprawdę ekspresowo zajęliśmy się tym i cieszyło mnie to. Jednak z drugiej strony stresowało, ponieważ wracam do miejsca gdzie spędziłem naprawdę piękne czasy dzieciństwa, a potem wędrówki przez życie ze stratą mentora z którą musiałem się pogodzić. Jednak wierzyłem, a miałem nadzieję, że Gregory wybaczy mi jak zemszczę się na Lordach. Wziąłem głęboki wdech i wysiedliśmy z auta pod restauracją. Pora poinformować kilka osób aby wszystkie informacje przeszły do każdego z nas odnośnie czasu i zbiórki wszystkich w ustalonym miejscu.
-I jak? -spytał Dia, który dziś był na Burgershocie.
-Mamy to - odpowiedziałem.
-Informuj swoje Landrynki aby były gotowe - oznajmił Kui - jutro wieczorem o 19 wyjeżdżamy.
-Już jutro? - zapytał zdziwiony.
-Stroje jutro popołudniu będą, a my wyruszamy wieczorem aby przejechać na wieczór.
-Rozumiem - kiwnął głową - dzwonię w takim razie do swoich, a oni poinformują resztę - zasegurował i wyszedł z kuchni na zaplecze.
-Wszystko w porządku?
-Martwie się o to co z tego wyjdzie - mruknąłem - wiem, że damy radę, ale jest duże ryzyko. Martwię się, że wspomnienia zablokują mnie.
-Dasz sobie radę misiu kolorowy kto nie jak ty w końcu?
-Raczej nikt za mnie tego nie zrobi - odparłem z westchnięciem - przepraszam, że się waham.
-Nie przepraszaj - pogłaskał mnie po ramieniu - masz prawo do wahań, bo martwisz się o rodzinę i to zrozumiałe. Ja też się boję.
-To dlaczego po tobie tego tak nie widać?
-Bo przeżywam to w środku siebie. Lider musi być silny i zdecydowany co chce zrobić. Ja nie chciałem zemsty od kiedy Montanha pożegnał się z nami, bo obiecałem mu coś i nie otrzymałem tej obietnicy. Jednak należały ci się te informacje. W końcu to twój był chłopak i masz prawo do zemsty, którą chciałem wcześniej.
-Czyli porzuciłeś zemstę, dlaczego?
-Bo ty byłeś ważniejszy - odpowiedział szokując mnie tymi słowami - obiecałem Gregoremu iż zaopiekuje się tobą gdy jego zabraknie przy tobie - zamknąłem powieki aby łzy nie pojawiły się w nich, ale czułem je aż za dobrze pod nimi.
-Chciałbym już zabić Morte aby zemścić się za wszystkie krzywdy naszej rodziny - wyszeptałem - niech w końcu ktoś sprawi iż upadną!
-Musisz uzbroić się w cierpliwość - powiedział cicho - jesteśmy bliżej tego niż dalej, ale bądź pewny iż damy radę.
-Dziękuję - mruknąłem i uśmiechnąłem słabo do mężczyzny.
-Mogę iść się przejechać?
-Idź tylko nie jeździj za długo - odpowiedział, a ja kiwnąłem głową i wypadłem z budynku idąc na parking aby pojechać swoim złotym lambo po drogach za miastem. Potrzebowałem przemyśleć kilka rzeczy i to co będzie kolejne. Miałem nadzieję, ale nadzieja to nie wszystko. Hank nie odwiedził jeszcze chyba dwóch cmentarzy więc nadal żyłem w niepewności czy aby na pewno moje przeczucia są prawdą czy też kłamstwem, które utrzymuje mnie przy życiu. Nadzieja matką głupich, ale prócz niej nie miałem już niczego, dlatego też się jej uczepiłem.
Monte zawsze było ciężko zabić bądź dobić. Tak wiele lądował w szpitalu i wpadał w stan śpiączki. Jednak wiedziałem, że to nie jest proste, a passa szczęścia w końcu kiedyś się kończy. Jechałem przez puste drogi nie żałując depnięcia w gaz. Jazda pomagała zapomnieć o wszystkim, a to był dobry pomysł aby odstresować się przed nieuniknionym. Już jutro wyjeżdżaliśmy na stary rejon, który zapewne był pod władaniem Lordów. Nie powiem, ale chciałem już dawno wrócić do miejsca gdzie poczułem się naprawdę w domu dzięki Victorowi. Nadal w pamięci miałem jego śmierć. Wyglądała podobnie do śmierci Gregorego, ale on nie był skatowany przed śmiercią.
Chak chodził niespokojnie po pokoju spotkań. Byliśmy wszyscy zwołani do niego aby zobaczyć co można zrobić z tym iż nasz przywódca jest na obcym terenie. Nas było zdecydowanie za mało aby zaatakować teren wroga więc zostało nam tylko czekać, ale Kui starał się coś na siłę wymyślić. Jednak czas był największym naszym wrogiem. Tak też nagle telewizor u nas zaczął szumieć. Nie wiem co to oznaczało, ale wszyscy w pomieszczeniu, siedzący przy stole, pobladli. Jako gówniarz nie za bardzo znałem prawa, którymi władali i rządzili się Lordowie.
-Coco przed wami stoję ja Wielki Morte! Wasz pan i władca! Nasz wróg, który chciał nas wszystkich poróżnić został schwytany! - kamera zmieniła położenie, a przy ścianie z betonu klęczał blond włosy mężczyzna, lider Mokotowa. - Mokotów chciał nas wszystkich poróżnić, ale umiłowałem się nad wami i złapałem czynnik naszych nieporozumień. Oto w tej chwili Viktorze Mokotów skazuję cię na karę śmierci. Czy masz coś do powiedzenia?
-Zemsta to nie wyznacznik życia, a cel, który motywuje do działania jednak trzeba umieć wybaczać. Ja wam wybaczam - padły słowa z ust lidera, który trzymał na swojej twarzy maskę obojętność. Następnie rozległy się strzały, a ciało Viktora zostało rozstrzelane zaś sam Morte strzelił w głowę niebieskookiego kończąc jego żywot.
-Mokotowcy ludzie radzę się szykować następni jesteście wy! - padł komunikat, a potem ekran zgasł. W pomieszczeniu powstał gwar przekrzykujących się ludzi. Nie wiedziałem co zrobić, bo powinienem przejąć nad nimi władze, ale oni odmówili żebym ich prowadził i to od razu gdy chciałem coś powiedzieć.
-Zaszyjmy się gdzieś wszyscy - rzekł Kui - nie jesteśmy już bezpieczni tutaj.
Mokotów upadł, a bez lidera nie poradzimy sobie! Ucieknijmy w cień aby ochronić to co kochamy.
-Ale dla większości to jest dom! - krzyknął jeden z starszych mężczyzn.
-Właśnie! Nie mamy nic oprócz tego miejsca! Nie mają jak tu się dostać, bo tylko my znamy drogę do willi!
-Nie udawajcie ktoś musiał nas zdradzić z pewnością jak straciliśmy wczoraj szefa! - słuchałem ich kłótni.
-Mokotów się nie poddaje! - odezwał się starszy Carbonara.
-Mamy dzieciaki, które nie wszystkie są zdolne do walki, a poza tym nie chce ryzykować życiem swych dzieci!
Znałem większość dzieciaków reszty członków rodziny, bo chodziłem z nimi do szkoły, ale nie ze wszystkimi trzymałem się, ponieważ byłem bardzo nieśmiałym, ale jak włączyło mi się ADHD to byłem całkowicie inny. Większość osób nie wprowadzała dzieci do mafii aby mięli wybór czy będą chcieli przynależeć czy też nie, a przy okazji byli bezpieczniejsi na taki wypadek jaki powstał teraz.
-Nie mamy lidera więc każdy musi odpowiadać za siebie! Na wasze konta zostanie przelana wystarczająca kwota pieniężna aby móc opuścić miasto - rzekł chińczyk, a ja nie wiedziałem co ze sobą zrobić lecz spotkanie się skończyło, a ja zostałem z niczym.
-Co mam ze sobą zrobić? - spytałem Kuia, który spojrzał na mnie.
-Nie wiem. Ja nie jestem w stanie cię wziąć ze sobą. Wybacz mi dzieciaku, ale musisz sobie poradzić sam, jesteś pełnoletni - oznajmił i spojrzał na mnie przepraszająco, a po chwili zniknął za rogiem. Spuściłem wzrok na podłogę gdyż naprawdę nie wiedziałem co ze sobą począć. Ludzie zaczęli się pakować w chaosie gdy ja patrzyłem na to tylko wszystko. Właśnie godzinę temu straciłem osobę, która była dla mnie jak ojciec i nie wiedziałem co ze sobą począć teraz. Byłem dorosły więc nikt nie przejmował się tym iż nie dam rady. Nie było czasu na łzy czy złość, a czułem po prostu pustkę w sobie patrząc jak większość osób gotowała się aby uciec gdy ja nawet nie wiedziałem gdzie miałbym się podziać. Zacisnąłem ręce w pięści czując się bezsilność oraz ból. Naprawdę zbyt szybko zaczęło się to wszystko dziać. Na wieczór połowy osób nie było już w willi i zostałem wraz z tymi co postanowili walczyć do końca. Jednak wiedziałem iż też nie mogę tu zostać, bo to zbyt duże ryzyko.
Zatrzymałem samochód pod mieszkaniem Monte. Przy sobie miałem cały czas kaburę, którą mi pozostawił wraz z pistoletem. Jednak chciałem zabrać coś jeszcze z naszego mieszkania. Zamknąłem auto i ruszyłem do drzwi, które otworzyłem sobie, a po chwili byłem na schodach po których musiałem wejść, bo winda była zepsuta. Po chwili byłem już pod odpowiednimi drzwiami, które otworzyłem i wszedłem do środka, zamykając za sobą drzwi. Ściągnąłem buty i ruszyłem po ciemnym parkiecie do szafy w salonie. W niej trzymaliśmy swoje arsenały, a wraz z nimi resztę rzeczy związanych z naszymi ubiorami. Mój strój mokotowski wisiał na wieszaku jak i mundur Grzesia. Westchnąłem cicho i sięgnąłem po czarny karabin należący do bruneta. Wziąłem amunicję do niego, wrzucają do torby, którą wziąłem również z szafy i za rzuciłem sobie go na ramię.
-Zemszczę się za ciebie Monte i Victorze. Lordowie poczują to samo co ja czułem przy stracie. Nikt więcej nikogo nie straci, a Mokotów zacznie swoje panowanie - powiedziałem do naszego wspólnego zdjęcia gdy razem tuliliśmy się do siebie na ławce. Brakuje mi go jednak wiedziałem iż zemsta jest już tuż tuż i nic mnie nie powstrzyma. -Kocham cię Grzesiu mam nadzieję, że gdziekolwiek jesteś myślisz o mnie tak jak ja o tobie.
Opuściłem mieszkanie z determinacją do tego co ma być. Nie ruszam w tą niebezpieczną podróż samotnie, a z rodziną i przyjaciółmi Monte, którzy również byli zdeterminowani aby zemścić się na tych co odebrali nam towarzysza. Zszedłem na dół i podszedłem do auta. Od razu wsiadłem do auta, kładąc torbę do tyłu i wyjechałem z parkingu przez przypadek zajeżdżając drogę radiowozowi, ale policjanci kiwnęli mi tylko głową i pojechali dalej. Jakby w ogóle nie widzieli na moim ramieniu karabinu. Z uśmiechem na ustach ruszyłem na Burgershota aby zobaczyć czy wuja chce zabrać się ze mną do domu. Gdyż trzeba było wcześniej się położyć spać aby rano wstać. Przygotować wszystko do wyjazdu oraz pojazdy gdyż my się zajmowaliśmy połową pojazdów do transportu. Poza tym trzeba było wziąć całe uzbrojenie i radia oraz wszystko co trzeba było. Rozdzielić to na kilka aut i schować w odpowiednim miejscu w bagażniku aby nie było ich widać, a przykryją je bagaże. Może wyjeżdżaliśmy tam na dwa może trzy dni, ale coś na przebranie musi być. Jak wszyscy będziemy rozdzielimy między sobą obowiązki aby kupić jedzenie picie i wszystko co będzie trzeba aby przeżyć w willi, która była porzucona od kilku lat.
-Wuja jedziesz do domu? - spytałem cicho kukając za drzwi do jego biura.
-Już się zbieram - odpowiedział na moje zapytanie i uśmiechnął się do mnie na co odwzajemniłem jego uśmiech. -Skąd masz karabin?
-Wpadłem do mieszkania aby go wziąć - powiedziałem - wiem, że dostaniemy M4, ale chciałbym broń Monte ze sobą wziąć.
-Niczego nie mogę ci zabronić - odpowiedział i poklepał mnie po plecach - chodź jedziemy do domu. Trzeba się spakować i przygotować do wyjazdu.
-Dobrze - mruknąłem i cieszyłem się iż nie zabronił mi tego. Musiał widzieć, że zależy mi na tym i to bardzo. W sumie robił wszystko abym mógł być szczęśliwy. Nawet nie wiem kiedy parkowałem auto na swoim miejscu w podziemnym garażu, wziąłem torbę ze sobą. Powolnym krokiem wszedłem do środka domu i ściągnąłem buty, ubierając kapcie.
-Jak coś to mów - powiedział Kui, a ja kiwnąłem głową chcąc się spakować choć trochę przed jutrem. Wspomnienia bolały, ale były czymś co motywowało mnie niczym zemsta. Osoby, które kochałem nie zasłużyły na taki los, a ja chciałem wymierzyć sprawiedliwość za przewinienia Lordów i Morte. Zacząłem pakować ciuchy do torby i to najważniejsze rzeczy aby nie brać niczego niepotrzebnie. Może powinienem przybrać przykrywkę pastora i w tej formie przejechać do Coco w końcu nie powinni mnie rozpoznać. Jednak było to ryzykowne, ale jak spytam się Kuia to on zdecyduje.
Czy stanie się coś złego?
Czy wspomnienia będą przeszkadzać Erwinowi?
2255 słów
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro