Jak mam zaufać jak zwodzisz
Witam serdecznie w sobotnim rozdziale!!!
Jak tam weekendzik?
Jakieś plany na dziś bądź jutro?
Ja nie powiem, ale jutro będzie niezła zabawa wieczorem jednak najpierw przeżyć wizytę u dziadków :3
Smacznej kawusi laborant się dusi i lecymy!
Dziękuję za tyle wyświetleń i gwiazdek <3 jesteście wielcy
Miłego dzionka życzę wszystkim!
Wizyta lekarza była szybka. Sprawdził wszystko odnośnie mnie i czy nie mam jakiś urazów, ale stwierdził, że jestem zdrowy tylko osłabiony, ale po poprawnym jedzeniu i nawadnianiu mogłem wrócić do normalnego funkcjonowania. Mama pilnowała mnie aż za bardzo do końca dnia, a z samego rana wstałem o własnych siłach. Troszkę byłem osłabiony jeszcze, ale sądziłem, że wystarczy aby zejść na dół po schodach. Na początek dnia poszedłem do toalety i umyłem się w wannie nie mając siły iść na dół pod prysznic, a trochę wody nalanej do środka wystarczyło abym się obmył i przygotował na dzisiejszy dzień. Ubrałem się w spodnie i koszulę. Rana przy moim sercu nadal nie była zaleczona i trzeba było ją codziennie przemywać. Jednak sądzę, że jeszcze sporo zajmie nim się uleczy całkowicie. Posmarowałem ją maścią, którą przypisał mi David, ale sam widział, że nie daje ona żadnych rezultatów.
Jednak musiałem ją smarować aby nie wdało się zakażenie. Wszystkie rany, które powstały zabliźniły się albo zniknęły. Na szyi miałem rozdarcie po postrzale, ale szybko się zaleczyło jednak została blizna, której nie polubiłem od razu. Na głowie i tak już miałem za dużo widocznych blizn, ale tam gdzie ich nie było widać to było lepiej. Poprawiłem białą koszulę na sobie i wyszedłem z łazienki. Powolnym krokiem zszedłem po schodach do salonu, a następnie do kuchni gdzie mama jak zawsze przygotowywała śniadanie.
-Gregi - spojrzała na mnie.
-Hej mamo - przywitałem się cicho i oparłem się o blat dla pewności.
-Nie powinieneś wstawać jeszcze.
-Miałem dość leżenia - odparłem zgodnie z prawdą.
-Rozumiem, ale jesteś osłabiony synu.
-Wiem, ale nie mogę siedzieć bezczynnie - mruknąłem - pomóc ci w czymś?
-Mógłbyś pokoić chleb?
-Oczywiście - odparłem i wyciągnąłem świeży bochenek chleba z koszyka, a od czarnowłosej kobiety dostałem nóż. Wziąłem się za krojenie równych kromek do dzisiejszego śniadania, które jak się okazuje miało być kolorowymi kanapkami. Gdyż mama kroiła składniki na śniadanie.
-Dzień dobry kochanie - przez drzwi tarasowe wszedł ojciec i rozszerzyły się mu oczy widząc mnie - i synu - oddał po chwili podchodząc do kobiety, którą pocałował w policzek, a mnie poklepał po plecach. Pomogłem mamie w przygotowaniu śniadania i zrobiłem ojcu kawę, którą mu podałem zasiadając na swoim miejscu. -Dziękuję - odparł biorąc łyk kawy. Po chwili przyszedł do kuchni Marco uśmiechając się do mnie na co odwzajemniłem jego uśmiech.
Wziąłem pięć kanapek na talerz i zacząłem je jeść aby się najeść.
-Dobry - do pomieszczenia wszedł Leon, który z uśmiechem na ustach pojawił się w głównym domu. Podszedł do stołu i zgarnął kanapkę z talerza w którą się wgryzł.
-Co cię sprowadza? - spytał ojciec.
-Mam informacje odnośnie twojego zaproszenia - oznajmił.
-I co?
-Zostało zaakceptowane - odparł z uśmiechem.
-To dobrze - uśmiechnął się brunet i napił z kubka kawy.
-Co się dzieje? - spytał mój brat, ale nie powiem sam byłem ciekawy o co chodzi.
-Ojciec chce wydać bankiet z okazji urodzin twego brata - oznajmiła co zaszokowało mnie jak i mojego brata. Spojrzeliśmy na siebie nie za bardzo rozumiejąc o co chodzi.
-Po co? - spytałem cicho patrząc się na każdego z kolei.
-Żebyś trochę się rozerwał - odparł - w końcu każdy będzie mógł w końcu poznać swojego przywódcę na urodzinach - rzekł co mnie zaszokowało.
-Nie jestem - mruknąłem cicho - i nie będę przywódcą nigdy!
-Uspokój się - powiedział i spojrzał na mnie - nic nie zmienisz w tym i jesteś.
-Wiem - mruknąłem, a przez drzwi tarasowe wpadły do środka trójka dzieciaków.
-Glzesiu pomocy! - powiedział chłopczyk.
-Co się dzieje dzieciaki? - spytałem wstając od stołu i ruszyłem do Piotrka.
-Biją się - mruknął przestraszony na co cicho westchnąłem. Wziąłem go na ręce, a on objął się mojej szyi.
-Gdzie i kto? - spytałem spokojnie wychodząc z nimi, ale słyszałem jak mama chce mnie zatrzymać. Nie mogłem, bo skoro dzieciaki po mnie pognały oznacza to tylko tyle, że ja jestem potrzebny aby rozwiązać ten problem.
-Glupa Alona - mruknął wtulony we mnie. Był najmłodszy i nie powinien być świadkiem czegoś takiego. Nie wiedziałem też o co poszło. Dwójka dzieci idące przede mną prowadziły nas nad jeziorko gdzie dzieciaki najczęściej się bawią. To wyjaśnia dlaczego wiedziały o tej bijatyce. Od razu zauważyłem bliźniaków i Arona. John bił się z czarnowłosym. Odstawiłem Piotrka na ziemię koło jego małych przyjaciół.
-Zostańcie tutaj i nie zbliżajcie się do nich dobrze? - pokiwały zgodnie głową, a ja podciągnąłem rękawy koszuli idąc w stronę podzielonej głównej grupy. Nie zauważyli mnie to dobrze, bo wystarczy im teraz dać w pysk i się uspokoją. Złapałem jednego i drugiego za kark, a następnie uderzyłem ich głowami o siebie przez to ich zamroczyło.
-Ja rozumiem, że porachunki itp - powiedziałem spokojnym głosem, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej chłodniejszy - jednak to jest strefa dzieciaków, które musiały słuchać waszych kłótni i widzieć jak się bijecie! - patrzyłem jak w ich oczach pojawia się strach no może w Arona oczach, bo John patrzył na mnie z respektem. - Ogarnijcie się w końcu! Jesteście bandą dzieci czy dorosłych ludzi?! O co poszło?!
-O co poszło teraz pytasz? Wróciłeś sobie od tak! - krzyknął czarnowłosy - Dzielisz moją grupę! I jeszcze pytasz się co się dzieje?!
-John? - olałem Arona gdyż pałała w nim nienawiść, która zaślepiała ludzi.
-Powiedzieliśmy, że nie chcemy dłużej być w grupie Arona - odezwał się Jason - ten się wściekł i zaczął walkę - rzekł i podał bratu chusteczkę gdyż z nosa i łuku brwiowego kapała mu krew. Ciemnowłosy chciał uciec więc grzecznie go przycisnąłem do ziemi.
-A ty dokąd to? Nie skończyliśmy rozmowy! - oznajmiłem - Siedzisz na dupie albo sam cię na niej ustawię.
-Dobrze - warknął więc puściłem go, a on podniósł się na równe nogi chcąc zadać mi cios, ale chyba zapomniał, że poprzednie walki ze mną wychodziły jego porażką. Złapałem jego dłoń i wykręciłem.
-Siad na dupie albo skręnce ci ten nadgarstek - powiedziałem spokojnie i zmusiłem go do przyklapnięcia obok Johna. -Zachowujecie się jak dzieci! - przetarłem zatoki - Aron jeśli nie chcą dłużej działać pod tobą to oznacza, że albo coś zjebałeś lub nie jesteś wystarczająco dobry. Nie możesz na siłę trzymać ludzi przy sobie, bo to nie działa nigdy. Jedynie narobisz sobie wrogów.
-Wolą ciebie - warknął, a jego wzrok jakby mógł zabijać to pewnie bym padł martwy, ale nie bałem się go, bo był tak naprawdę nieszkodliwy. - Wolą zdrajcę, który był psem!!! - rzucił się na mnie, ale w ostatniej chwili odsunąłem się na bok, że jedynie mógł jeść glebę po której przejechał kawałek twarzą.
-Wolimy Węża, bo przynajmniej nie udaje i dba zawsze o wszystkich, a ty nas i tak odrzuciłeś na bok, bo woleliśmy napadać na banki niż na konwoje - rzekł John na którego spojrzałem zdziwiony. Nie spodziewałem się, że jeden wypad tak zadziała na gang.
-Jesteście wszyscy siebie warci - otworzyłem szerzej oczy gdy usłyszałem ten charakterystyczny dźwięk - zobaczymy jak bliźniak będzie żyć bez drugiego - słyszałem pisk dzieci, krzyk chłopaków i Arona z pistoletem. Czas zwolnił. Jednak gdy poczułem ból w boku odetchnąłem z ulgą. Chłopaki byli bezpieczni i to się liczyło. Wkurwiony ruszyłem na Arona, który nie spodziewał się chyba czegoś takiego po mnie. Wyrwałem mu broń z ręki i uderzyłem go nią w twarz aż upadł, łapiąc się za bolące miejsce.
-CIEBIE DO KURWY NĘDZY POJEBAŁO!!!! - wykrzyczałem gdyż adrenalina pozwoliła mi na to oraz moje zdenerwowanie - NIE CELUJĘ SIĘ DO RODZINY NIGDY ANI NIE STRZELA! SPIERDALAJ MI Z OCZU ALBO SKOŃCZYSZ ZARAZ W SZPITALU!!! - byłem wkurwiony, bo nie spodziewałem się po nim takiej agresji wobec członków rodziny.
Moja biała koszula barwiła się na czerwono, ale nie przejmowałem się tym teraz. Aron był przerażony, a kątem oka zauważyłem jak mama biegnie w naszym kierunku, a za nią idzie ojciec z Leonem. Chłopak ledwo podniósł się z ziemi na którą upadł gdy uderzyłem go, a po chwili uciekł. Spojrzałem na bliźniaków, którzy byli przestraszeni nie moim wybuchem, a chyba raną. Dopiero po chwili poczułem skutki przyjęcia na siebie strzału. Kula ugrzązła więc po prostu ją wyciągnąłem z zagryzionymi zębami. Nie pierwszy nie ostatni raz tak robiłem. Na szczęście nie była to poważna rana gdyż trafił mi centralnie w miejsce gdzie nie było ważnych narządów.
-Gregory! - spojrzałem na mamę, która delikatnie miała przyspieszony oddech przez bieg pewnie tutaj. Huk wystrzału oraz mój krzyk zapewne było słychać aż zanadto na terenie.
-Nic mi nie jest - odparłem i ominąłem ją idąc w stronę domu. Musiałem znaleźć apteczkę i sobie to zszyć aby krew nie uciekała ze mnie. Byłem zły, że przeze mnie mogli ucierpieć chłopacy. W końcu byliśmy przyjaciółmi, a nawet jeśli było kilka nieporozumień to nie znaczyło, że nie byłem gotowy aby ich ochronić choćby własnym ciałem. Minąłem zdziwionego ojca i zmartwionego Leona. Musiałem jak najszybciej zniknąć w łazience.
-Mówilam aby go nie puszczać! - krzyknęła, ale ja miałem to gdzieś czy przeze mnie będą się teraz kłócić.
Chciałem po prostu normalnie żyć, ale nie jest mi to dane. Trzymałem dłoń na postrzelonym miejscu i szedłem do domu. Adrenalina, która buzowała w moich żyłach pomagała mi utrzymać się na nogach. Byłem jeszcze osłabiony po śpiączce, bo inaczej tego nie mogę powiedzieć ani określić jednak nie mogłem pozwolić sobie na okazanie słabości. Robię to aby przeżyć aby chronić tych na których mi zależy. Zagryzłem zęby mocniej i przymknąłem powieki czując jak oczy robią mi się szkliste. Kogo ja oszukuję, przecież nie widzę sensu tu żyć jednak nadzieja na to, że kiedyś go zobaczę jest jedyną rzeczą, która mnie trzyma przy życiu. Chciałbym wiedzieć jak się trzyma Eriwś czy tęskni tak bardzo jak ja, że serce mnie boli gdy wspominam o nim. O moim promyczku w ciemnym tunelu gdzie otaczają mnie moje lęki i obowiązki do których się nie nadaję, a to wszystko ciągnie mnie w większy dół w którym powoli się gubię co jest poprawne, co jest złe. Zaczynam po prostu gubić się w tym wszystkim, bo z jednej strony mi zależy, ale z drugiej strony chciałbym być gdzieś indziej. Wszedłem do łazienki, a krew spływała miedzy moimi palcami. Mama mogła to wyleczyć, ale nie chciałem tego.
-Gregory - do łazienki wszedł Duarte gdy szukałem nici i igły w apteczce.
-Nie chce o tym rozmawiać - odparłem nie mając na sobie koszuli, która była rzucona do wanny, ale krew dalej moczyła nie tylko moje spodnie, ale również płytki w łazience.
-Siądz - powiedział więc usiadłem na skraju wanny i zamknąłem oczy, oddychając spokojnie. Nie mogłem się denerwować gdyż nerwy mogły przysporzyć mi większych problemów. -Co tam się stało? - oczyścił moją ranę na co trochę się skrzywiłem.
-Poszła bójka o to iż chłopacy nie chcieli dłużej podlegać pod Arona - zacząłem spokojnym głosem - on się zdenerwował i zaczął bójkę. Gdy przyszedłem rozdzieliłem ich, ale Aron był zaślepiony złością - przerwałem gdy poczułem wbijającą się igłę w moje ciało - chciał zabić jednego z bliźniaków. Gdybym nie stanął na celowniku w ostatniej chwili to John nie byłby już tu z nami.
-Aron dostanie należytą mu karę za bójki i za zranienie ciebie - rzekł, a ja z zamkniętymi oczami słuchałem go, bo nie miałem innego wyboru. Po chwili obwiązał mój bok elastycznym bandażem. - Najlepiej będzie jak odpoczniesz - oznajmił odsuwając się ode mnie, dlatego też otworzyłem swoje oczy, a mój wzrok spotkał się z jego. W jego brązowych oczach widziałem złość, ale i zmartwienie, które chciał schować pod pierwszą emocją. Jednak zdradzały go oczy i delikatniejsza poza ciała, które świadczyło o tym iż martwił się. W końcu mogłem umrzeć, ale mi śmierć nie jest wrogiem, a raczej przyjacielem o którego się ocieram i choć chwil spędzam z nim czas. Z cichym westchnięciem wstałem na równe nogi, ale zachwiałem się. Dopiero teraz adrenalina zniknęła z mojego organizmu przez to odczułem koszmarny ból w lewym boku. Gdybym nie przytrzymał się umywalki to zapewnienie upadł bym na płytki. -Dasz radę?
-Nie potrzebuje twej litości - warknąłem i ruszyłem do wyjścia z łazienki, ale szedłem przy ścianie gdybym miał problem z ustaniem. Ta sytuacja była zaskakująco podobna do tej kiedyś gdy jeszcze z Erwinem jeszcze nie byliśmy tak blisko, ale byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
-No brawo Grzesiu naprawdę dobry plan. Postrzelony, pobity, bez telefonu bez niczego i z myślą dojdę sobie do mieszkania - warknął Erwin jadąc ze mną na burgershota gdzie podobno Heidi miała mi pomóc z raną postrzałową. Ledwo utrzymywałem świadomość, ale starałem się by nie zjechać w samochodzie. - Uciskaj tą ranę!
-Uciskam - mruknąłem cicho i naprawdę się starałem, ale traciłem delikatne czucie w dłoniach. Lecz musiałem być silny, bo krwi dużo mi aż tak nie ubyło, ale przez wyczerpanie organizmu trochę było ciężko. Nie powiem, ale napadnięto mnie z bronią palną. Na szczęście przy sobie miałem telefon, który został zabrany, ale kartę SIM mi oprawcy zostawili.
-Grzesiu nie waż mi się odpływać! - krzyknął.
-Nie odpływam! - odkrzyknąłem i czułem się jakbym był na fazie. Światła były jak smugi, które pędziły przed siebie.
-Widzę co innego! Zaraz będziemy na miejscu - uspokoił się, bo kierował samochodem więc musiał się skupić. Po chwili zaparkował wóz na Burgershocie, a raczej przy drzwiach od zaplecza z którego wyszła blondynka.
-Jak bardzo jest źle? - spytała.
-Postrzelony na wylot uciska ranę - odparł, a po chwili poczułem jak pasy bezpieczeństwa są mi zdejmowane. Widziałem wszystko zwolnionym tempie, ale kurczowo trzymałem miejscowy opatrunek aby nie było większego krwotoku. Po sekundzie byłem na zapleczu położony na kanapie. -Wyjdzie z tego?
-Dużo stracił krwi?
-Chyba nie aż tak dużo - odparł niepewnie, a ja trzymałem się za bok. Heidi kazała mi odsunąć dłoń od rany więc tak też zrobiłem.
-Na szczęście to nic poważnego wystarczy zszyć. Rana powinna ładnie się zabliźnić gdyż nie ucierpiało nic poważnego z organów, a wręcz je ominęło - wyjaśniła i Erwin ściągnął ze mnie koszulę w której byłem, bo tak kazała ona. Spokojnym wzrokiem obserwowałem Erwina, który przemywał po chwili moją brew gdzie mnie zraniono.
-Widzisz Grzesiu bbędzie dobrze - powiedział delikatnie drżącym głosem i chyba najadł się więcej strachu niż ja. Może dlatego, że mi było obojętne czy zginę na służbie w czasie służby, a może po służbie.
-Yhym - mruknąłem cicho, a on przysiadł na przeciw mnie na ziemi, a swoje dłonie położył na moich kolanach.
-Monte nie waż się umierać w taki sposób nigdy - powiedział cicho - nie w tej sposób i samotnie. Możesz zawsze na nas liczyć więc nie odtrącaj wszystkich dobrze?
-Zapamiętam - odparłem cicho.
Słowa Erwina zawsze gdzieś z tyłu głowy miałem nawet jeśli gdy byłem blisko śmierci. Z jego czy też nie jego powodu, ale też były one gdy czułem się samotnie. Wtedy dzwoniłem najczęściej do niego i po prostu dzień stawał się lepszy. Westchnąłem ciężko gdy zamknąłem drzwi od swojego pokoju i zjechałem po nich na chłodny panel. Mój bok bolał i czułem promieniujący ból, który starałem się zdusić w sobie. Może powinienem się położyć spać i odpocząć, bo tak nie pożyje długo na chodzie. Najgorsza sobota w tym tygodniu cierpienia przez różne sytuacje. Oby kolejne dni były lepsze. Z taką myślą pozwoliłem sobie na sen.
Czy Grześ w końcu zazna spokoju?
Co będzie czekać go na bankiecie?
2401 słów
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro