2
Siedziałam w pełnym ludzi autobusie, czekając na odpowiedni przystanek. Starsza pani naprzeciwko mnie przyglądała mi się podejrzliwie, jakby niecodziennym widokiem była samotna dziewczyna wpatrzona w mijającą okolicę, i ignorująca otaczający ją rozgardiasz. Obróciłam się do niej, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, od razu odwróciła wzrok. Niedługo później kierowca stanął na moim przystanku. Przepchnęłam się, wychodząc na zewnątrz. Słońce mimo wczesnej pory mocno przygrzewało. Niedaleko miałam do Marka, sześćdziesiąletniego byłego wojskowego, a zarazem przyjaciel dziadka. To właśnie on przesyła nam zlecenia, odkąd wycofał się z walki czynnej. Zapukałam przed drzwiami na pierwszym piętrze kamienicy, otworzył, ale gdy mnie zobaczył, szybko je zamknął. Na szczęście wsunęłam stopę.
— Mogę to dostać — otworzył szerzej drzwi, przepuszczając mnie do środka. Udałam się do salonu, gdzie usiadłam na kanapie naprzeciwko włączonego meczu.
— Dzwonił dziadek — powiedział, wyłączając telewizor. Westchnął. — powinnaś wrócić — przetarł oczy, patrząc na mnie prosząco.
— Powinnam, ale tego nie zrobię.
— Domyślam się.
— Dostanę informacje?
— Wiesz, że to samobójstwo?
— Lepsze to niż śmierć w strachu i wstydzie. Proszę, muszę je dostać — ostatnie słowa powiedziałam niemal błagalnie.
— Wiem, jak to jest tak żyć. A poza tym jesteś dorosła — odparł po dłuższej chwili, wyciągając z szuflady pobliskiego biurka wydrukowaną kartkę. Podał mi ją, siadając naprzeciw mnie i popijając swoją kawę.
Moim celem był Alaric Swild dwudziestotrzyletni alfa Czarnych Istot. Tytuł przywódcy stada jest dziedziczny. Nieznana była jego siedziba, często się przenosił. Sprytnie, pomyślałam, czytając dalej. Ostatnio przesiaduje w magazynie na końcu miasta, gdzie zarządza swoją mafią. W przeciwieństwie do innych watah ta utrzymuje się dzięki płatnym morderstwom. Na ostatnich stronach były nieliczne zdjęcia z jego podobizną. Przez chwilę patrzyłam w oczy swojemu największemu wrogowi. Dlaczego największe gnoje muszą też przystojni? To nie fair.
— Dzięki — wstałam i dodałam — nie mów dziadkowi — poszłam do drzwi.
Poczekałam na autobus, który zawiezie mnie na miejsce chwały lub zguby. Miał piętnaście lat, gdy wydał wyrok na moją rodzinę, mama, gdy tylko usłyszała wycie, schowała mnie na strychu surowo nakazując mi bycie cicho. Spełniłam jej ostatnie polecenie, nawet gdy słyszałam krzyk pełen bólu mojego osiemnastoletniego, wtedy, brata. Dopiero rano odnalazł mnie dziadek. Przez następny miesiąc nie wiele mówił, dziesięcioletnia dziewczynka nie wiedziała, dlaczego cała jej rodzina zniknęła. Ten wilkołak bawił się w boga życia i śmierci, pomyślałam wchodząc do autobusu. Ktoś musiał skrócić te rządy. Wiedziałam, że moje szanse, są nikłe. Wątpię, by udało mi się do niego przedrzeć. Ze strachu zaczęły mi się trząść dłonie, szybko schowałam je do kieszeni bluzy. Bałam się śmierci, tylko głupiec się jej nie boi. Strach jest dobry, utrzymuje cię w szachu. Nie pozwala uciec w świat niemożliwy. Za oknem oglądałam park Collinsa, to w nim nauczyłam się jeździć. Skręciliśmy na prawo wprost do lodziarni " u Billa" to tam świętowaliśmy przyjęcie Clarka, mojego brata, na studia. Oglądanie tych miejsc przypomina oglądanie starych zdjęć. Od początków...do końca. Mój przystanek jest ostatni, na przed wcześniejszym wszyscy wysiedli tak, że zostałam sama z kierowcą. Myślałam o dziadku, czy oddadzą mu moje zmasakrowane ciało. Czy może wyrzucą mnie jak śmieć. Nie wiedziałam, ale jedna rzecz była pewna. Ktoś dzisiejszego dnia umrze. Kierowca stanął ma ostatnim przystanku.
— Powodzenia — powiedział. Chciałam się go spytać, o co mu chodziło, ale szybko odjechał, wzbijając tumany kurzu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro