11 Nie do końca normalny
Drugi z dziś dodanych rozdziałów! Jeśli ktoś ominął wcześniejszy, to zachęcam do zapoznania się, bo ten jest jego kontynuacją.
Po południu robię kolejną rundę po barach i restauracjach, niestety z miernym skutkiem. Czuję się coraz bardziej sfrustrowana nieufnością innych ludzi do mnie. Wiem, że brak jakichkolwiek dokumentów przy sobie nie wygląda zbyt dobrze, ale naprawdę staram się robić jak najlepsze wrażenie i ujmować każdego swoją osobowością. Niestety nic mi z tego nie przychodzi. Umówiłam się z Kirkiem, że gdy zegar na ratuszu wskaże ósmą wieczorem, spotkam się z nim przy tym kościele, co ostatnio. Mężczyzna obiecał pomóc mi w zorganizowaniu kolacji.
Dawno nie zrobiłam tylu kroków, co dziś. Tylko wyjątkowo oblegane dni w pizzerii Brandona mogłyby się z tym równać. U Collina trochę się rozleniwiłam. Jedyną aktywnością fizyczną, jaką się zajmowałam, były marszobiegi na bieżni, a i to nieregularnie, bo czasami zdarzało mi się zapomnieć o siłowni, albo pójść na nią i zajmować czymś innym, niż treningiem, zwłaszcza, gdy Steward też tam był.
Wyrzucam sobie to głupie zaślepienie mężczyzną i nimfomańskie zachowanie. Co mnie podkusiło, żeby cały czas szukać jego bliskości? Po co mi to było? Od początku wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie i ostatecznie będę cierpiała. Nie przypuszczałam, że tak mocno.
Gdy wracam pod kościół, Kirk już tam na mnie czeka.
- To dla ciebie – podaje mi jakieś ubrania – pomyślałem, że będziesz chciała się przebrać w coś innego, niż ta sukienka. Wyjąłem z pudeł, które stały obok charity shopu. Nie mam pojęcia, czy to modne, ale nie ma dziur ani plam i wydaje się być wyprane – tłumaczy. Jestem mu naprawdę wdzięczna. Korzystam z toalety w jednym z centrów handlowych i przebieram się w wygodne, dresowe spodnie i bardzo szeroki T-shirt. Do tego dostałam jeszcze sweter, który też wygląda, jakby był co najmniej trzy rozmiary na mnie za duży, ale nie zamierzam z niego rezygnować i zawiązuję go sobie w talii. Wprawdzie wieczór jest ciepły, jednak nie wiem jeszcze, gdzie przyjdzie mi spędzić noc.
Zdaję sobie sprawę, że w dzień ugotuję się w tych spodniach, dlatego też zamykam się w kabinie dla osób niepełnosprawnych, bo tam umywalka jest od razu przy sedesie i próbuję odświeżyć swoją sukienkę, piorąc ją delikatnie. Muszę ją potem zapakować do reklamówki, którą przyniósł mi Kirk. Staruszek zabiera mnie w taką dość odludną okolicę, gdzie znajdują się różnego rodzaju magazyny.
- Tu jest dziura – wskazuje na ogrodzenie. W pierwszym momencie nic nie zauważam, ale gdy podchodzę bliżej i odsuwam gałęzie jakiegoś krzaczka, orientuję się, iż mężczyzna nie kłamie.
- Teren jest monitorowany, ale tylko przy wejściu, tak to spokój. Nie ma żadnych psów, nie musisz się bać – przekonuje. Na potwierdzenie swoich słów kuca na ziemi i przedostaje się na drugą stronę. Po chwili zawahania robię to samo.
- Tu śpisz? - pytam, gdy staję koło niego, na ogrodzonym terenie.
- Tak. Włamałem się do jednego z magazynów. Wybrałem taki nierzucający się w oczy i raczej opuszczony, bo nikt go nigdy nie otwiera. Zresztą... wszystko, co było w nim cenne już dawno sprzedałem. Zostało tylko to, czego nie jestem w stanie wynieść – opowiada z chęcią. Jak na prawie siedemdziesięciolatka, jest niezwykle żwawy i nigdy nie narzeka na ból, co też jest dla mnie zastanawiające. W zasadzie mężczyzna na nic nie narzeka. Stara się przyjmować wszystko takie, jakie jest i dobrze to wykorzystywać.
Kirk prowadzi mnie długimi alejkami między blaszanymi kontenerami, które różnią się od siebie jedynie kolorem. Przypominają mi trochę te, które widziałam w porcie tego dnia, gdy Jerry wrzucił mnie do wody. Mój towarzysz niedoli podchodzi do jednego ze srebrnych „pudeł" i ręką wskazuje, abym je obeszła.
- Obluzowałem kawałek blachy. Jak się go odegnie, to można tam wejść. Tu natomiast – wskazuje na ogrodzenie, za którym zaczyna się las – możesz zawiesić pranie. Nikt i tak nie zobaczy.
Chyba nawet się z nim zgadzam. Obszar magazynów jest naprawdę rozległy i ogrodzony. Przy bramie wjazdowej zauważyłam strażnika. Kirk zdradził, że ochroniarz robi obchody w określonych godzinach, ale porusza się jedynie głównymi ścieżkami.
- Tam są te cenniejsze magazyny. Ten – wskazuje palcem na „swój" – to przechowalnia gratów z jakiegoś zakładu pogrzebowego. Pełno było w nim ubrań i jakichś dziwnych mazideł, ale wszystko już wyniosłem.
Czuję się trochę nieswojo, gdy wspomina o tym zakładzie pogrzebowym. Tak jakoś... nie nastraja mnie to zbyt pozytywnie.
- Cieszę się, że zdradziłeś mi swoje miejsce. Obiecałeś, iż pójdziemy gdzieś zdobyć kolację – przypominam, bo jednak południowa zupa już od dawna była tylko miłym wspomnieniem, a ja znów byłam głodna. Mam wrażenie, że od kiedy uciekłam od Collina, wszystko się kręci wokół jedzenia. Co też głód robi z człowiekiem...
- Pewnie. Możemy w zasadzie już tam ruszać, bo to będzie dłuższy spacer. Sklep zamykają za godzinę. Potem pracownicy jeszcze go sprzątają, więc dopiero przed północą wystawią kosze. Kolację zawsze wygrzebuję sobie z jednego z nich.
Mina trochę mi rzednie, gdy uświadamiam sobie, iż Kirk wyciąga jedzenie ze śmietnika. Mężczyzna od razu to zauważa.
- Dziewczyno, to, co wyrzuca sklep jak najbardziej nadaje się do jedzenia. Sklep musi się tego pozbyć i nie może rozdać. Musi wyrzucić nawet, jeśli coś jest tylko delikatnie uszkodzone, bądź zbliża się jego data przydatności do spożycia. Myślisz, że taka fasolka w puszce to wie, że pierwszego czerwca ma być dobra, ale drugiego już musi się zepsuć? - patrzy na mnie z lekkim uśmiechem. Muszę przyznać mu rację. To jedzenie może w dalszym ciągu być dobre.
Wieszam pranie na siatce i idę za Kirkiem do „tajnego" przejścia w ogrodzeniu. Musimy być cicho, gdyż w tym czasie ochroniarz ma swój obchód. Mężczyzna nie za bardzo przykłada się do pracy, bardziej skupia na rozmowie przez telefon, niż na oglądaniu otoczenia. Nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek pracownik Collina tak zrobił. U niego wszyscy chodzili jak w zegarku.
Czuję się zmęczona tymi wszystkimi spacerkami, a nawet nie mam miejsca na wieczorny spoczynek, ale Kirk proponuje mi swój magazyn. Mam delikatne opory przed spaniem z nim w jednym pomieszczeniu, gdyż go zwyczajnie nie znam i mu nie ufam. Od kiedy go poznałam, zachowuje się nienagannie, ale cały czas gdzieś z tyłu głowy pojawia mi się takie ostrzeżenie, żeby za bardzo się z nim nie integrować. W końcu ta cała córka za coś chciała go zabić... Może wcale nie jest tak miłym staruszkiem, na jakiego pozuje.
- Dziewczyno – mówi do mnie, gdy udaje nam się wrócić z obrzeży miasteczka pod Walmart. - Miło mi, że doceniasz moje możliwości i umiejętności, ale jeśli myślisz, że rzucę się na ciebie i cię wykorzystam, to muszę cię niestety zmartwić. Ten konar już nie zapłonie. Nie ma takiej opcji, więc możesz czuć się bezpieczna. Jedyną kobietą mojego życia, była moja żona i to się nigdy nie zmieni – dodaje poważnie.
Zauważam, iż nie lubi za dużo mówić o swojej rodzinie. Nie wyciągnęłam z niego więcej, niż to, co powiedział mi wtedy w parku.
- Do tej pory byłam zbyt ufna, więc teraz...
- Po prostu się boisz. Rozumiem. Masz rację, lepiej zachowywać czujność. Nie namawiam na nocleg w magazynie, ale oferuję. Zrobisz, co zechcesz – dodaje wyrozumiałym tonem. Ten jego wygląd świętego Mikołaja sprawia, że tak trochę wierzę, iż może nic by mi nie zrobił. Ale tylko trochę.
- Mamy piętnaście minut, więc bierz tylko to, czego naprawdę potrzebujesz, bo jest za ciepło, żeby to gdziekolwiek trzymać. Nie robimy bałaganu. Korzystamy, iż pracownicy po wystawieniu koszy robią sobie przerwę na papierosa, więc wtedy możemy działać, bo potem kosze lądują w zamkniętej wiacie, a tam nawet ja nie wejdę – instruuje mnie jak przed jakąś tajną misją.
Skupiam się na zapleczu sklepu. Rzeczywiście przed północą pracownicy wyciągają z wnętrza budynku kosze i stawiają je obok wiaty, ale nie otwierają jej jeszcze. Odchodzą w całkiem inne miejsce, na parking z drugiej strony sklepu i siadają na masce jednego z aut.
- Tak jest codziennie. Wiedzą, że przychodzę, ale udają, iż tego nie widzą – Kirk uśmiecha się do mnie. Odpowiadam mu tym samym. Jestem pełna podziwu jego umiejętnościom przetrwania w jakby nie było trudnych warunkach. Mężczyzna unika konfliktów i niebezpiecznych miejsc. Stara się wykorzystywać to, co znajdzie, choć przyznaje się, że zdarza się mu kraść drobne rzeczy.
Nie pochwalam tego i nie usprawiedliwiam, ale sama nie wiem, co zrobiłabym, gdyby mnie nie zaczepił w tym parku. Desperacja jest złym doradcą. Można wtedy zrobić coś, czego będzie się potem długo żałowało.
Spodziewałam się, że śmietniki będą bardziej śmierdzące, ale jestem w stanie wytrzymać między nimi. Łapię parę owoców i jakieś pieczywo, Kirk znajduje kilka puszek z gazowanymi napojami.
- To dziadostwo nigdy się nie przeterminuje, można tym śruby odrdzewiać, ale producent musiał coś nadrukować na etykiecie – mówi cicho, wskazując na swoje znalezisko.
Piętnaście minut mija w rekordowo szybkim tempie. Staram się brać tylko to, co rzeczywiście zjem i co wygląda w miarę dobrze. Znowu jestem głodna, więc gdy tylko opuszczamy teren sklepu, mężczyzna prowadzi mnie na niewielkie wzgórze, na którym siadamy. Myślę, że nazwanie tego pagórka „wzgórzem" to nawet dość daleko idąca przesada, bo to po prostu bardziej wypukła kupka ziemi wśród chaszczy i drzew, ale Kirk przekonuje mnie, iż lubi tu siadać i zastanawiać się nad życiem. Siadam z nim na ziemi (wyciągnięty sweter idealnie nadaje się na prowizoryczny kocyk) i zaczynam pokazywać moje łupy, a on w to konto pokazuje mi swoje.
- Tego nie jedz... spleśniałe – obrzuca spojrzeniem jabłko, które specjalnie sobie wygrzebałam i na które miałam cholerną ochotę.
- Tylko trochę z jednej strony – bronię owocu.
- Ta pleśń pojawia się z jednej strony, ale w środku może być wszędzie. Nie ryzykuj. Weź się lepiej za te bułki w folii. Ich na pewno nikt nie macał. Wiem, że to sama chemia, jak i ta Cola, którą znalazłem, ale nic innego nie mamy. Wziąłem puszkę z kukurydzą, będzie na śniadanie. Gdybym miał czajnik i prąd, to wziąłbym trochę tej przetworzonej żywności, jednak jest jak jest. Dobrze, że cokolwiek udało się zdobyć, bo w lecie z tym gorzej, ze względu na temperatury. W zimie czasem i jakiś nabiał się trafi, dobry jogurt.
Gdy mówi o nabiale i jogurcie, czuję, iż dałabym wszystko, żeby zjeść coś takiego. Nawet zwierzam się z tego Kirkowi.
- Wcześniej nie zwracałam uwagi na sery, mleko czy jogurt, bo miałam to na wyciągnięcie ręki, a teraz... nie zdawałam sobie sprawy, że można za tym tęsknić – wzdycham ciężko.
- Gdy jest się na naszym miejscu, docenia się to, co wydaje się nudne i codzienne. Nic nie jest dane na zawsze. - Dodaje smutno Kirk. Chcę wyciągnąć go z tego melancholijnego nastroju, dlatego opowiadam mu o mojej pracy w pizzerii i niektórych sytuacjach z klientami. On za to zwierza się, iż kiedyś zajmował się ogrodnictwem.
- Byłem specjalistą od utrzymywania terenów zielonych. Strzygłem trawę na polu golfowym, formowałem krzewy, sadziłem kwiaty. Żona zawsze się śmiała, że dzięki mnie ma najładniejszy ogródek na całej ulicy i dzięki temu zawsze wygrywa w lokalnych konkursach na najlepiej zadbane obejście.
Kirk mówi mi też, iż nie pochodzi z tych okolic, a znalazł się tu w związku z poszukiwaniami córki. Nie chciał wdawać się w szczegóły, więc nie dopytywałam tak bardzo. Powiedziałam mu trochę o Collinie – oczywiście nie używając żadnych danych ani nie wspominając o niczym, co mogłoby zdradzić jego tożsamość.
- Na początku zachowywał się jak dupek. Bałam się przy nim głośniej oddychać, a on do tego cały czas mnie pilnował i kontrolował. Był chamski i niemiły, jednak z biegiem czasu przekonałam się do niego.
- Zmienił się, czy ty przywykłaś?
Muszę się chwilę nad tym zastanowić. Wydaje mi się, że ja przywykłam, bo Collin nie należy do osób, które podporządkowywały by się komukolwiek, ale nie jestem tak do końca pewna. Wolę jednak wierzyć, że co złego to on, a co głupie i naiwne, to ja. W końcu mam go za wszystko obwiniać.
- Raczej ja przyzwyczaiłam się do jego nie do końca normalnych zachowań, zaborczości, agresji i kontroli.
- Uderzył cię?
- Nie – tu nie miałam wątpliwości. Nie było takiej sytuacji, żeby fizycznie mnie skrzywdził i to z premedytacją – ale widziałam, jak bił innych i na przykład łamał im palce. - Dodaję z myślą o Zane'ie.
- Robił to tak po prostu, czy miał jakiś powód?
- Żaden powód tego nie usprawiedliwia. - Odpowiadam twardo. Nie zamierzam tłumaczyć zachowania Collina i wmawiać sobie, że tak powinno być, bo wiem, że nie powinno, a on po prostu pozwalał sobie na stanowczo za dużo.
Kirk śmieje się krótko i kręci głową.
- Mam wrażenie, że chcesz wszystko na niego zrzucić. Wszystko, co złe. Naprawdę nie było w nim nic dobrego? Nic nie wspominasz z tęsknotą? Ani razu nie zrobił niczego, co by ci się podobało? - zarzuca mnie serią pytań.
Denerwuje mnie, bo ma rację. Mam wiele świetnych wspomnień z Collinem w roli głównej i cholernie tęsknię za jego zapachem i ciepłem, za jego przytuleniami i pocałunkami, ale rozpamiętywanie tego nic mi nie da. Muszę o nim zapomnieć, a żeby to zrobić, powinnam go nienawidzić. Tak będzie łatwiej.
- Robił, ale to tylko kropla w morzu tego, co mi się nie podobało.
Kirk nie komentuje moich słów. Wracamy na teren magazynów. Cieszę się, iż mnie prowadzi, bo sama dawno straciłam orientację w terenie.
- W magazynie będzie ciemno i duszno, bo to nagrzana blacha, więc nie zdziw się, dziewczyno. Mam jakąś lampkę, to ją zapalę. Ukradłem komuś z ogrodu, taka solarna. Dziś był piękny dzień, na pewno dobrze się naładowała – mówi, gdy pomaga mi odchylić blachę i robi miejsce, abym weszła do środka. Ma rację, w magazynie rzeczywiście jest ciemno. Nawet wpadam na jakiś mebel, więc potem grzecznie stoję w miejscu i czekam, aż Kirk z tą swoją lampką pojawi się w środku.
- Zazwyczaj śpię tu, ale dziś mogę ci odstąpić to miejsce. Jak widzisz nic innego tu nie ma – dodaje i świeci na przedmiot, o który przed chwilą się potknęłam.
Mrugam kilka razy, bo mam wrażenie, ze się przewidziałam, ale to nic nie daje. Dalej widzę to, w co trudno mi uwierzyć.
- Śpisz... w trumnie? - pytam cicho. W głowie mi się to nie mieści.
- Pewnie. Kiedyś trzeba zacząć się przyzwyczajać, nie? Spróbuj, zobaczysz jaka wygodna. - Zachęca mężczyzna, ale tylko kręcę głową. To zdecydowanie za dużo jak na mnie.
- W kącie leży dywan, jeśli to ci wystarczy za posłanie... wszystko, co tu było, sprzedałem. Dywan i trumna są za duże, żeby dyskretnie je stąd wynieść, więc zostały. W pudełku są jeszcze sztuczne kwiaty i jakieś wstążki, ale nie korzystam z nich i za bardzo nie wiem, gdzie je opchnąć. Ten zakład pogrzebowy nie miał zbyt wielu skarbów.
Jednym uchem słucham zwierzeń Kirka, bo zajmuję się rozkładaniem dywanu. W magazynie rzeczywiście jest duszno, więc podejrzewam, że nie będę musiała nakładać swetra, a jedynie się nim przykryć, gdy zajdzie taka potrzeba.
Staruszek jest naprawdę ciekawą postacią: taką trochę ekscentryczną, ale jak na razie nie zrobił nic, co by mnie do niego zniechęciło. Pomaga mi, gdyż jestem w wieku, w którym byłaby jego córka i zapewne to wpływa na jego podejście do mnie. Jestem tak zmęczona, iż w pewnym momencie się wyłączam. Nawet wypicie puszki Coli przed snem nie było w stanie powstrzymać mnie, przed zamknięciem oczu, gdy tylko ułożyłam się na podłodze w magazynie. Dobrze, że był tu ten dywan. Nie patrzyłam, jak Kirk układa się w trumnie, bo w dalszym ciągu sam jej widok jakoś tak mnie... przerażał. Niby zwykła rzecz, a jednak...
Gdy zapadam w niespokojny sen, znów śni mi się mój powtarzający się koszmar z muzeum.
Na jednym z regałów w środku archiwum wisi moja torebka!
Ruszam po nią tak szybko, że nie patrzę na nic. Dopiero, kiedy zostaję mocno chwycona w pasie jedną ręką, a druga zasłania mi twarz, orientuję się, iż w tym miejscu już ktoś jest. Ktoś obcy.
Próbuję się wyrywać, ale ten ktoś jest bardzo silny, a do tego wysoki, bo podnosi mnie tak, iż moje nogi zwisają w powietrzu. Nie jestem w stanie dotknąć podłogi.
- Nie krzycz, a nic ci się nie stanie. Jak nie będziesz grzeczna, to bardzo mocno cię skrzywdzę – szepcze mi do ucha nieznajomy. Zamieram ze strachu. W tym momencie nie jestem w stanie nic z siebie wydusić. Jedynie łzy spływają mi obficie po policzkach i moczą zakrywającą moje usta dłoń mężczyzny.
- Chcę tylko porozmawiać. Potem cię puszczę, dobrze? Zadam kilka pytań i cię puszczę – powtarza. Nie reaguję na to. Tak bardzo się go boję.
- Kiwnij głową, że rozumiesz i nie zrobisz nic głupiego – poleca. Robię to, co każe. Obcy powoli odsuwa dłoń z moich ust, ale dalej trzyma mnie tak, iż go nie widzę.
- Jak masz na imię? - pyta.
- Ayleen – mówię od razu. Tak bardzo chcę, żeby już sobie poszedł i mnie zostawił. Nigdy więcej nie oddalę się od szkolnej wycieczki, nigdy.
- A twoja mama jak ma na imię?
- Lottie.
- A tata?
Przełykam ślinę. Ten człowiek jest dziwny i zadaje niepokojące pytania. Po co mu to wiedzieć?
- Allan.
- A jak ten Allan ma na nazwisko? - dopytuje obcy.
- Nie wiem. Mama też nie.
- A jakie ty masz nazwisko, Ayleen?
- Richardson.
- Richardson... - powtarza cicho. - Masz brata bliźniaka?
- Tak, Tonego.
Facet śmieje się, ale robi to bezgłośnie, bo nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, jednak wyraźnie czuję, jak jego klatka piersiowa wibruje.
- Proszę, proszę. Więc to jednak prawda – mówi jakby sam do siebie.
- Czy mogę już iść? - pytam żałosnym głosem. W dalszym ciągu płaczę. Obcy chyba mnie nie słucha, bo dalej trzyma moje ciało bardzo mocno.
- Syn i córeczka... - dodaje. - Wspaniale. Choć chłopak jest zbędny.
Nie wiem, co mam robić. Mężczyzna jest bardzo silny i przerażający. Tak bardzo się go boję.
- Chłopaka trzeba będzie się pozbyć, za to ty się przydasz, Ayleen. Nawet nie wiesz, jak bardzo się przydasz...
- Proszę... chcę już iść... powiedziałam wszystko... - staram się łkać nie za głośno, żeby tylko się na mnie nie zdenerwował i nie zrobił mi krzywdy.
Mężczyzna w tym momencie obraca mnie w swoją stronę. Tylko to, iż szybko zatyka moje usta swoją dłonią sprawia, że nie zdążam krzyknąć, bo jego twarz jest przerażająca. Od skroni do brody ciągnie mu się ogromna, czerwona blizna. Oczy potwora są ciemne i przepełnione czymś złym. Jestem tak przerażona, że boję się ruszyć.
- Za chwilę cię puszczę i sobie pójdę. Jak grzecznie tu postoisz, to nic się nie stanie, ale jak tylko jękniesz, to bardzo cię skrzywdzę, rozumiesz?
Mam zatkane usta, więc tylko kiwam głową, zresztą pewnie nie wydusiłabym z siebie żadnego słowa, bo jestem przerażona jak nigdy wcześniej.
Mężczyzna odsuwa mnie od siebie i zabiera rękę z mojej twarzy. Cały czas uważnie na mnie patrzy.
- Córeczka... kto by pomyślał – kiwa głową. Czekam,aż wyjdzie i zostawi mnie w spokoju, tak jak obiecał. Mężczyzna zaczyna się wycofywać, jednak w ostatniej chwili rzuca mi złowrogie spojrzenie i uśmiecha się wrednie.
- Lepiej dla ciebie, żebyś o tym zapomniała, Ayleen – mówi i jednym, silnym ruchem popycha regał w moją stronę. Stojące na nim pudła zaczynają na mnie spadać. Teraz już nie umiem być cicho: krzyczę, ile sił w płucach, a potem czuję mocny ból i pogrążam się w ciemności...
- Dziewczyna! Dziewczyna! - głos Kirka budzi mnie ze snu. Gwałtownie łapię powietrze i podnoszę się, aby usiąść. Jestem mokra od potu, a moje ręce drżą. Do tego wyraźnie czuję, że się popłakałam.
- Miałaś koszmar i strasznie krzyczałaś. Uważaj na to, bo jak strażnik zauważy, że tu jesteśmy, to zadzwoni na policję – poucza mnie, choć nie słyszę w jego głosie złości, a bardziej zmartwienie o mój stan i przyszłość jego noclegowego miejsca.
- Przepraszam... nie chciałam – mówię szeptem. Gdy mężczyzna upewnia się, że jestem spokojna, wraca do siebie. Kładę się na podłodze, ale teraz nie mogę tak szybko zasnąć. Cały czas tłucze mi się w głowie mój koszmar.
Czyżby to, co wszyscy mi wmawiali, było kłamstwem? Czy jednak spotkałam kogoś w tym cholernym archiwum? Czy to był... Allan?
Najgorsze jednak jest ostatnie z pytań, które przychodzi mi na myśl:
Czy to Allan jest odpowiedzialny za śmierć Tonego?
😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰
Czuję się zmachana po tych dwóch rozdziałach, więc jutro pewnie będzie tylko jeden :) Zbliżamy się do momentu, iż trzeba w końcu złapać Ayleen z tego giganta i zaciągnąć do domu, prawda? Myślę, że w tym tygodniu Collin w końcu ją dopadnie :)
PS. Grzebanie w śmietnikach sklepowych to freeganizm. Jest on dość popularny w USA, a i w Polsce też trafiają się jego zwolennicy (i to nie tylko osoby bezdomne, a po prostu te, które są przeciwnikami kapitalizmu i konsumpcjonizmu :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro