Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25 Różnie rozumiane pojęcie swobody

Muszę mieć głupią minę, gdy dociera do mnie sens słów Collina, bo mężczyzna wygląda, jakby był delikatnie rozbawiony. Nie mogę uwierzyć, że jednak dał się przekonać. To chyba zbyt abstrakcyjne...

- Naprawdę? - dziwię się – będę mogła sama jeździć na zakupy? Ale tak całkiem sama, bez ciebie? - zaznaczam od razu. Może myśli, że jak zabierze mnie do sklepu i łaskawie pozwoli coś wybrać, to to załatwi sprawę, ale tak nie będzie. Chcę więcej swobody i trochę mniej despotyzmu Collina.

Widzę, że nie podoba mu się mój pomysł, ale ostatecznie kiwa głową.

- Niech ci będzie, że beze mnie. Zadowolona? - pyta niechętnie. Uśmiecham się do niego szeroko i niewiele myśląc przybliżam się do niego, żeby delikatnie pocałować w policzek.

- Dziękuję – mówię szczerze. - To wiele dla mnie znaczy.

Steward jest zaskoczony moim ruchem, ale nie komentuje tego. Poleca jedynie, abym po śniadaniu przyszła do gabinetu.

Nie towarzyszy mi w jadalni, dlatego domyślam się, iż zrezygnował ze śniadania i poszedł od razu do gabinetu, bo opuścił sypialnię przede mną.

Gdy kończę jeść – jakoś tak wyjątkowo szybko mi poszło, bo mam dobry humor i apetyt – idę do Stewarda. Mężczyzna tradycyjnie siedzi za biurkiem. Uśmiecham się nieśmiało i zajmuję miejsce naprzeciwko niego.

- O czym chciałeś porozmawiać?

Nic nie odpowiada, a jedynie przesuwa w moją stronę czarną kartę, taką jak do bankomatu.

- O twoich zakupach, Ayleen. Masz piękne oczy, ale nie wykorzystasz ich jako środka płatniczego, przynajmniej ja nie znam sklepu, któremu wystarczałoby tylko urocze spojrzenie w ramach zapłaty – zaczyna, a ja od razu czuję, iż się rumienię. 

Collin ostatnio często mnie komplementuje i wydawało mi się, że zaczęłam się przyzwyczajać, ale w dalszym ciągu robi to na mnie wrażenie. W ostatnich tygodniach usłyszałam od niego więcej miłych słów, niż wcześniej przez całe swoje życie. Nawet ostatnio rozmawiałam z Jane o tym, że dziwię się, iż Steward chce się ze mną spotykać, bo przecież nie za bardzo do niego pasuję. Mógłby mieć każdą kobietę, a mimo wszystko wybrał mnie. 

Sprzątaczka przekonywała mnie, iż to dlatego, że przecież jestem śliczna i urocza, a do tego dobra i empatyczna, że takiego kogoś trzeba Collinowi. Gdy wyśmiałam tę część o moim niby ładnym wyglądzie, zapytała tylko, kto nagadał mi takich głupot, że wydaje mi się, iż jest inaczej.

Musiałam przyznać, że najczęściej mój wygląd krytykowała Nadine, zaraz za nią mama, a u Collina – Camille.

- Czyli same kobiety. A mężczyzna? - dociekała Jane – czy jakiś mężczyzna cię skrytykował? Musiałam się zastanowić nad tym, ale wydawało mi się, że nie. Nawet Zane mówił mi czasem komplementy, wprawdzie dość mierne, ale jakoś tak bardzo nie czepiał się mojego wyglądu.

- To w takim razie głupot ci nagadały z zazdrości. Panna Holmes była bardzo zazdrosna o pana Stewarda i chciała za wszelką cenę pokazać, że jest lepsza, ale pan Steward na szczęście umie odsiać ziarno od plew. Camille może i była zjawiskowa, ale za to też zepsuta do szpiku kości. Ty jesteś inna... Dziwię się, że twoja matka tak podkopywała twoją pewność siebie, bo u bratowej również podejrzewam zazdrość.

Nie wiedziałam, co jej na to odpowiedzieć. Może miała rację? Mama chyba powinna mnie wspierać, a nie cały czas podcinać skrzydła.

Jestem wdzięczna, że Collin pomyślał o finansach, bo rzeczywiście, tak bardzo zaaferowałam się tym, że mogę sama jechać na zakupy, że kompletnie o nich zapomniałam. Biorę do ręki kartę i spoglądam na nią. Widzę, iż są na niej dane Stewarda.

- Jaki jest pin? Żeby nie było, iż ją ukradłam – silę się na mierny żart.

- Miesiąc i dzień twoich urodzin – odpowiada mężczyzna, co od razu wywołuje u mnie zdziwienie. Ustawił sobie datę moich urodzin jako pin? Gdy tak patrzę na kartę do głowy wpada mi jeszcze jeden pomysł. Muszę tylko czegoś się dowiedzieć...

- Jaki jest limit?

Collin spogląda na mnie tajemniczo. Staram się utrzymywać poważny wyraz twarzy, żeby nie zdradzić się z tym, co planuję.

- Nie ma limitu.

Nie potrafię ukryć zaskoczenia. Daje mi kartę bez żadnych ograniczeń? Aż tak mi ufa?

- Czyli jak będę chciała kupić sobie samochód, to nie będzie problemu? - pytam, żeby trochę go sprowokować. Na pewno jest jakaś granica, której nie mogę przekroczyć.

- Jeśli chcesz kupić samochód, to wolałbym być przy tym obecny, żeby pomóc ci wybrać coś odpowiedniego, Ayleen. Jeśli uważasz, że te, które stoją w garażu są dla ciebie niewystarczające, to możemy poszukać czegoś nowego – odpowiada bez zająknięcia.

On naprawdę nie narzuca mi żadnego limitu wydatków! Czuję się z tym... dziwnie. Tak nienaturalnie. Do tej pory liczyłam się z każdym centem i w zasadzie rzadko kiedy kupowałam coś tylko dla siebie. Teraz wychodzi, że mogę szaleć na zakupach bez ograniczeń... tylko czy ja naprawdę tego potrzebuję? 

Mam pół garderoby ubrań, które kupił mi Steward. Wszystkie są piękne i zapewne życia mi nie starczy, żeby je zużyć. Nie potrzebuję kolejnych. Mój bunt nie dotyczy tego, iż czegoś mi brakuje, tylko samego faktu decydowania o sobie. Chcę być wolna, chociaż trochę. 

Przed wyjściem z gabinetu pytam się, czy kwota dzisiejszych wydatków zostanie mi odliczona od tej, którą mam otrzymać w związku z zakończeniem umowy, ale Collin wyraźnie zaznacza, iż moje zakupy są prezentem i nic mi nie będzie z ich tytułu odliczał.

Gdy wracam na chwilę do sypialni po torebkę i telefon, mam mieszane uczucia. Muszę docenić Stewarda, wygląda na to, że naprawdę stara się mi zaufać. Mam nadzieję, że nie będzie zły, gdy dowie się, co planuję zrobić. Przecież to nie będzie nic złego...

***

- Myślę, że inaczej rozumiemy pojęcie swobody – rzucam ironiczne spojrzenie Stewardowi. Mężczyzna wyszedł ze mną na zewnątrz, kiedy zauważył, iż zbieram się na zakupy.

- Ja rozumiem je tak, iż możesz robić to, na co się umawialiśmy pod warunkiem, że będziesz bezpieczna – podkreśla swobodnym tonem.

- A ja rozumiem to tak, że po prostu robię to, co chcę i nie jestem niańczona – dodaję ze złością. - Jak to sobie wyobrażasz? Ja i ośmiu ochroniarzy??? Serio???

Kręcę głową na bezsensowność całej tej sytuacji. To przecież tylko głupie zakupy, a nie jakaś misja pokojowa w krajach Trzeciego Świata! Collin zdecydowanie ma paranoję.

- Nawet ich nie zauważysz. Niektórzy wtopią się w tłum, zresztą widzisz, że są swobodnie ubrani – kontynuuje Steward. Moja złość nie robi na nim żadnego wrażenia.

To fakt, iż czterech ochroniarzy wygląda „normalnie" jak typowy klient centrum handlowego, ale pozostałych czterech w dalszym ciągu ma na sobie ciemne marynarki i zdecydowanie przypominają pracowników ochrony.

- Wolałabym samego Clarka, jeżeli już ktoś musi być – wzdycham z niezadowoleniem.

- A ja wolałbym, żebyś przestała się buntować i zaczęła myśleć o swoim bezpieczeństwie. To nierozsądne wychodzić poza teren posesji bez ochrony, Ayleen i nie chodzi tu o niańczenie, tylko o to, żebyś wróciła cała i zdrowa.

Krzyżuję ręce na piersiach. Spoglądam wyzywająco na Collina.

- Dajesz mi tych ochroniarzy po to, żeby mnie chronili, czy po to, żeby pilnowali, żebym znowu nie uciekła?

Steward nic mi na to nie odpowiada. Podchodzi blisko mnie i składa czuły pocałunek na moim czole.

- Baw się dobrze, skarbie. - Poleca. Wsiadam do auta, ale dalej jestem na niego obrażona. Te zakupy miały wyglądać całkiem inaczej...

***

Żałuję, że nie wzięłam jakichś ciemnych okularów z domu, bo może choć trochę osłoniłabym się przed ciekawskim wzrokiem innych klientów galerii, do której przywiózł mnie kierowca. Czterej ochroniarze ustawili się tak, że chodzę zawsze pomiędzy nimi, a czterej pozostali rzeczywiście wtapiają się w tło.

Mój „pochód" budzi zainteresowanie, ale nikt nie ma na tyle śmiałości, żeby podejść do mnie i zapytać, co jest grane. Niektórzy próbowali robić zdjęcia, jednak wystarczył jeden rzut oka na minę towarzyszących mi mężczyzn, by każdy ostatecznie rezygnował z tego pomysłu.

Clark zaprowadził mnie do jednego z eleganckich butików. Gdy ekspedientka zobaczyła z jaką świtą wchodzę do jej sklepiku, od razu zaprowadziła mnie do specjalnego pokoju z przymierzalnią dla VIPów. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje...

Pomieszczenie było większe niż moje mieszkanie w Easton Village, a do tego prawie tak eleganckie, jak te w domu Collina. Moi ochroniarze oczywiście musieli wejść wcześniej i wszystko sprawdzić. Dopiero, gdy upewnili się, że nic mi nie grozi, stanęli przy drzwiach.

- Może napije się pani szampana? Tak na dobry początek zakupów? - proponuje sprzedawczyni. Stwierdzam, że czemu by nie...

- Muszę zobaczyć tego szampana – reaguje od razu Clark. Przewracam oczami na tę jego bzdurną propozycję.

- To tylko szampan. Nie panikuj – pouczam go zdecydowanym tonem, jednak on w podobny sposób wymusza na ekspedientce, żeby z nim poszła na zaplecze i pokazała, co zamierza mi podać.

- Może jeszcze spróbuj, czy nie zatruty – rzucam ironicznie. Mam dość tego obłędu, który nazywają zachowywaniem ostrożności. Jak dla mnie to chamska kontrola i tyle.

- Doskonały pomysł, panno Richardson. - Odpowiada spokojnie ochroniarz, przez co mam ochotę krzyczeć. Nie o to mi chodziło...

Gdy kobieta wraca z kieliszkiem szampana dla mnie, w dalszym ciągu mam zły humor. Collin zdecydowanie nie wie, czym jest swoboda...

- Wyjdź na zewnątrz. Chcę zostać tylko z... - zerkam na ekspedientkę – z Grace.

- Nie mogę, panno Richardson. Muszę mieć pewność, że jest pani bezpieczna.

- To przebieralnia, Clark! Na litość boską! Mam paradować przed tobą w samej bieliźnie? Myślisz, że Collin się ucieszy, gdy mu o tym powiem?! - zaczynam trochę wyolbrzymiać, bo na dobrą sprawę przymierzalnia dzieli się na dwie strefy: tę z kanapą, w której teraz jesteśmy i drugą z przesuwnymi drzwiami i wieszakami. Nie zamierzam jednak tam wchodzić. Na dowód powagi moich słów od razu sięgam do zamka w sukience i zaczynam go rozsuwać.

Ochroniarz zaczyna się denerwować. Widzę jak na jego czole pojawia się pot i robi mi się trochę głupio, bo Clark stresuje się przeze mnie, ale nie zamierzam ustąpić. Chcę zostać sama z ekspedientką. Tylko tyle.

- Będziemy za drzwiami, panno Richardson – wydusza wreszcie. Daje znak pozostałym, aby wyszli razem z nim.

Oddycham z ulgą, gdy wszyscy mężczyźni w końcu opuszczają przymierzalnię. Łapię za kieliszek z szampanem i przez chwilę rozkoszuję się jego smakiem. Myślałam, że będzie lepszy, a mam wrażenie, iż piję trochę kwaśny, musujący sok z truskawką. Nic specjalnego.

- Jakiej kreacji pani szuka? - pyta uprzejmie kobieta. Doskonale zdaje sobie sprawę, iż pewnie mogę wykupić cały jej butik, więc jest jak do rany przyłóż. Nawet wymysły Clarka nie robiły na niej wrażenia.

- Szukam czegoś na wyjście do klubu. Nie może być za krótkie – zaznaczam od razu. Moje uda nie nadają się do eksponowania – powiedzmy tak trochę przed kolano. Za to możemy poszaleć z plecami i dekoltem, choć też nie chciałabym takiego do pępka. Ma robić wrażenie, ale nie być wulgarne, a przynajmniej nie tak bardzo – wyliczam swoje preferencje.

Ekspedientka pokazuje mi kilka propozycji, ale to nie jest to, czego szukam. Dopiero po dłuższym czasie udaje się jej znaleźć coś, co będzie idealne do klubu, jak również do tego, żeby zagrać na nosie Collinowi. Niech sobie nie myśli, że nie zemszczę się za ten oddział ochrony i nadmierną kontrolę...

Gdy po ponad godzinie wychodzę z przymierzalni z torbą, w której kryje się moja nowa kreacja myślę sobie, iż muszę mieć mocniejszą głowę, niż mi się wydawało, bo w ogóle nie czuję, że piłam szampana. Nawet w najmniejszym stopniu nie wydaję się choćby wstawiona, a przecież wcześniej wystarczał mi kieliszek wina, żebym się dość porządnie rozluźniała.

Ten szampan musiał być felerny...

Jeden z ochroniarzy bierze moją torbę. Wydaje się zdziwiony, iż jest tylko jedna, ale oprócz sukienki i żakietu, nie wzięłam nic innego, wszystko mam w domu. Nie widzę sensu w kupowaniu ubrań, które na dobrą sprawę nie są mi potrzebne.

- Wracamy, panno Richardson? - pyta mnie Clark. Dość często rozgląda się dookoła, jakby szukał jakiegoś zagrożenia, ale co może się dziać w centrum handlowym pełnym ludzi?

Kręcę głową z politowaniem. Paranoja Collina udzieliła się i jego pracownikom.

- Właściwie, to jeszcze nie koniec. Chciałabym jednak jechać w inne miejsce... - niestety nie jest mi dane dokończyć wypowiedzi, gdyż jeden z ochroniarzy, który miał się wtapiać w tło, podchodzi do Clarka i mówi mu coś na ucho. Mój pracownik od razu rzuca znaczące spojrzenia pozostałym, którzy podchodzą i otaczają mnie z każdej strony.

- Co się dzieje? - pytam. Niepokoi mnie ich zachowanie.

- Musimy szybko wyjść, panno Richardson. Kierujemy się w stronę schodów – poleca Clark. To nie jest odpowiedź na moje pytanie, więc staję na środku korytarza i spoglądam na niego wyzywająco.

- Wolę windą.

- Nie możemy, proszę iść za mną. - Mężczyzna nie ustępuje. Nawet wyciąga rękę, żeby złapać mnie za ramię.

- Jakoś wcześniej mogliśmy. Co się dzieje? - powtarzam. Ich dziwne zachowanie zaczyna mnie porządnie niepokoić.

- Tu nie jest bezpiecznie. Proszę za mną – ochroniarz nie daje za wygraną. Chwyta mnie za łokieć i zaczyna ciągnąć w stronę schodów.

- Co jest takiego niebezpiecznego? - rozglądam się dookoła, ale niczego nie zauważam. Klienci galerii spacerują między sklepami, wszyscy zachowują się spokojnie, naprawdę nie widzę niczego podejrzanego.

- W jednym ze sklepów na niższym piętrze wybuchł pożar – informuje mnie Clark. Nie mogę uwierzyć w jego słowa, lecz dosłownie po chwili w całym centrum handlowym rozlega się głośny alarm, a zaraz potem przez głośniki pada komunikat o jak najszybszej ewakuacji.

Galeria naprawdę się pali. 


😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro