6 Dobrze jest mieszkać w lesie pod kamieniem
- Kurczaczku? - prycham i rzucam mu mordercze spojrzenie. Przez trzy lata pracy w pizzerii byłam określana tak wieloma nazwami zwierząt, kwiatów i rozmaitych kamieni szlachetnych, że mogłabym całą książkę o tym stworzyć, ale nikt nigdy nie porównywał mnie do kurczaka.
Mężczyzna nic nie robi sobie z tego, iż ewidentnie wzburzyły mnie jego słowa, tylko nonszalancko wysuwa łokieć przez okno i spogląda na mnie uważnie.
- Stwierdziłem, że zmokła kuro nie brzmi najlepiej, więc dyplomatycznie wybrałem kurczaczka – odpowiada – ale chyba ci nie pasuje... - przechyla głowę i ponownie się uśmiecha – w zasadzie to masz rację, powinienem powiedzieć „syrenko".
- Nie potrzebuję żadnych epitetów, wystarczy mi moje własne imię – mówię spokojnym głosem. Zauważam, że za autem obcego mężczyzny zatrzymało się jeszcze jedno i zdaję sobie sprawę, że nieznajomy rozmawiając ze mną jednocześnie blokuje ruch.
- Chcesz tak siedzieć, czy może mam cię podwieźć? Ta droga prowadzi tylko w jedno miejsce, więc wychodzi, że oboje się tam wybieramy – mówi, a ja po niewielkim zawahaniu podnoszę się z ziemi i otrzepuję spódnicę z kamyczków. Jego auto wygląda tak drogo, że nawet nie chcę myśleć, ile musiałabym mu oddawać za sprzątanie, gdybym cokolwiek zabrudziła.
Mężczyzna bez ustanku mi się przygląda. Nie spuszcza wzroku, gdy obchodzę dookoła jego samochód i siadam na miejscu pasażera. Auto ma tylko dwa miejsca, także nie obstawiałabym, że facet ma rodzinę i dzieci – raczej to jakiś bogaty i zmanierowany kawaler z ogromnym ego. Do tego młody i przystojny... i jak najbardziej świadomy tego wszystkiego...
- Napatrzyłaś się już, czy może mam pokazać drugi profil? - pyta, a ja dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że od kiedy usiadłam w fotelu to cały czas się w niego wpatruję.
Robi mi się głupio, dlatego też szybko odwracam wzrok i skupiam się na swoich dłoniach. Zdarcie na lewym nadgarstku w dalszym ciągu krwawi, ale nie chcę, żeby obcy facet to zauważył, więc chwytam rękaw palcami i naciągam go mocniej na dłoń.
- Przyglądałam się... drzewom – mówię cicho, żeby jakoś wytłumaczyć moje ostentacyjne gapienie się na niego.
- Lubisz drzewa? - auto płynnie rusza, ale mam wrażenie, że jedziemy bardzo powoli, co jest dziwne zważywszy na fakt, iż droga, mimo że wysypana kamyczkami, jest idealnie równa. Do tego kierowca co chwilę odwraca głowę w moją stronę i nie skupia się na jeździe.
- Można tak powiedzieć – odpowiadam tylko dlatego, że niegrzecznie by było milczeć, gdy ktoś pyta, nawet o takie głupoty.
- To po raz kolejny muszę zmienić ci pseudonim. Zamiast syrenki będziesz sarenką.
Podnoszę głowę i rzucam mu tak ironiczne spojrzenie, że od razu się śmieje. Bawi go moja konsternacja i zażenowanie.
- Sarenka idealnie pasuje... pod kolor oczu i to hasanie w rowie – dodaje.
- Nie hasałam w rowie... odpoczywałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że ten podjazd jest tak cholernie długi – wyznaję szczerze – a tak poza tym, to mam na imię Ayleen. Nie syrenka, ani sarenka. Wystarczy Ayleen, albo Ayla.
Mężczyzna wyciąga dłoń w moją stronę. Praktycznie nie patrzy, gdzie jedzie, więc gratuluję sobie w duchu, że od razu po zajęciu miejsca zapięłam pasy. Powolne tempo jazdy jakoś nie przekonuje mnie do aż takiego niezachowywania uwagi.
- Cayden albo Cay – parafrazuje mnie. Ściskam lekko jego dłoń, ale gdy zamierzam ją zabrać, on mnie przytrzymuje.
- Nie widzę obrączki, ani pierścionka... nie mów, że gdzieś tam nie czeka na ciebie jakiś facet, bo nie uwierzę – zauważa, że się rumienię i dopiero wtedy puszcza moją rękę.
- Czeka. Cały czas czeka – spoglądam na niego kontem oka – nie powinieneś bardziej skupić się na drodze? Szyba jest z przodu... - dodaję, na co tylko wykrzywia usta w kolejnym uśmiechu. Muszę wyjątkowo go bawić, bo od samego początku wygląda na bardzo wesołego.
- Droga jest prosta i pusta. Jechałem nią tyle razy, że mógłbym zamknąć oczy, a i tak trafiłbym do celu.
- W takim razie dlaczego jedziesz tak wolno? Skoro jest prosta i pusta, a ty ją tak dobrze znasz? - miałam wrażenie, że właśnie nie zna i przez to tak się wlecze, a tu proszę. Niespodzianka.
- Rozkoszuję się chwilą i niespodziewanym towarzystwem – odpowiada i puszcza mi oczko. Czy to dziwne, że znowu się rumienię? A byłam pewna, że przez te wszystkie lata pracy w pizzerii uodporniłam się na sztampowe teksty, ale chyba jednak nie... Cay potrafił namieszać w głowie.
- Jak się domyślam, masz sprawę do Collina? - pyta, a ja potakuję szybko. Jestem wdzięczna za zmianę tematu na coś neutralnego.
- Tak. W zasadzie pół godziny temu powinnam zacząć rozmowę o pracę, ale... ten podjazd... i deszcz...
- I hasanie w rowie. Rozumiem.
Teraz to ja parskam śmiechem, ale szybko się opanowuję. Te słowa zabrzmiały tak kuriozalnie, że muszę oddać mu sprawiedliwość: jest zabawny.
- Nie wiedziałem, że Collin szuka nowej sprzątaczki. W zasadzie... - znów na mnie spogląda, ale tym razem nie drwiąco, a tak... uważniej – Collin wie, że jesteś taka młoda? Ile masz lat?
Zaskakuje mnie jego pytanie. Trochę mi przykro, że z góry założył, iż staram się o posadę sprzątaczki a nie sekretarki, jednak oddając mu sprawiedliwość... nie wyglądałam zbyt reprezentacyjnie, a zapewne tego wymagało się od osoby zajmującej się sekretariatem szanowanego biznesmena.
- Mam prawie dwadzieścia dwa lata. Nie staram się o posadę sprzątaczki, a sekretarki i nie wiem, czy pan Steward został poinformowany o moim wieku, bo to nie ja umawiałam się na rozmowę, tylko zostałam umówiona przez kogoś innego – wyjaśniam spokojnie.
- Kto cię wepchnął na minę? - jego pytanie sprawia, że zaczynam czuć się mniej pewnie, niż chwilę temu.
- Na minę?
- Dokładnie. Collin jest... wybuchowy i nieprzewidywalny. Nigdy nie wiesz, co go uruchomi i jak mocno zareaguje. Czasami jego gniew może być tylko niezbyt groźnym huraganem, a innym razem to istne tsunami.
Te słowa nie polepszały mojego i tak już niezbyt dobrego nastawienia do tego człowieka. Pod słowem „ekscentryczny" spodziewałam się raczej kogoś z deka odklejonego, zafiksowanego na jakiejś głupocie i być może dziwnie ubranego, a nie agresywnego i nie panującego nad emocjami.
Muszę kupić Nadine jakiś słownik, żeby lepiej przyswoiła sobie znaczenie niektórych słów, bo chyba nie do końca się zrozumiałyśmy...
- Doktor Cooper umówił mnie na rozmowę – wyjaśniam, a Cay na chwilę marszczy brwi.
- Chase? Chase Cooper?
- Tak, dokładnie – przechylam lekko głowę, aby uważniej na niego spojrzeć – znasz go?
Mężczyzna kiwa głową i rzuca mi tajemnicze spojrzenie.
- A więc jesteś dziewczyną od Chase'a... i masz być sekretarką Collina... ciekawe – mruczy jakby sam do siebie.
- Co w tym ciekawego? Doktor Cooper zna moją rodzinę i zaoferował się, że pomoże w szukaniu pracy, bo... po prostu potrzebuję pracy – kończę. Nie chcę wdawać się w szczegóły, gdyż nie mam pojęcia, kim jest ten cały Cay i co mógłby potem zrobić z tą wiedzą.
- Doktor Cooper to taki porządny człowiek – rzuca enigmatycznie, a ja zaczynam czuć się coraz bardziej nieswojo. Znam lekarza od trzech lat i zawsze robił na mnie jak najlepsze wrażenie. Był profesjonalny, pomocny i bardzo troskliwy.
Trudno mi uwierzyć, że z premedytacją wepchnąłby mnie w jakieś bagno, gdyż on tak się nie zachowywał. Nadine nie pozwoliłaby mnie skrzywdzić, a ściśle współpracowała z Cooperem. Czasami nawet miałam wrażenie, iż łączy ich coś więcej, niż tylko stosunki zawodowe, ale Naddie nigdy mi się z tego nie zwierzała, a mama zaraz ucięła moje dywagacje na ten temat i kazała nie wpychać nosa w nie swoje sprawy.
Święta Nadine mogła robić wszystko, w końcu była młodą wdową. Miała prawo ułożyć sobie życie i korzystać z niego do woli, a i tak zawsze byłaby ukochaną synową mojej mamy.
- Owszem, porządny. Mam o nim jak najlepsze zdanie – mówię twardo. Co jak co, ale uczciwości lekarza jestem pewna.
Tylko on podjął się leczenia mojej mamy, gdy inni odsyłali nas z kwitkiem. Tylko on zaproponował odpowiednią, choć kosztowną terapię. Pośredniczył w sprzedaży domu po dziadkach, gdyż z racji swojego zawodu miał rozleglejsze kontakty, niż my.
Zawsze był cierpliwy i dokładny. Ogarniał rachunki i przekazywał je Nadine, bo wiedział, iż mam dużo na głowie i starał się mnie choć w ten sposób obciążyć: nie musiałam ganiać do szpitala po każdej wizycie, aby odebrać fakturę z kasy, on wszystkim się zajmował.
Cały czas nam pomagał, a przecież nie byłyśmy jego rodziną, ani nikim bliskim. Robił to z dobroci serca.
Cay nie komentuje moich słów, tylko uśmiecha się pod nosem. Nie wnikam, co to ma znaczyć, bo w końcu na drodze coś się pojawia. Ogromna brama. Nie taka z przęseł czy innych powyginanych rurek. Ta jest po prostu wielkim, jednolitym kawałkiem metalu. Cholernie wysokim kawałkiem zasłaniającym wszystko, co za nią. Cayden sięga po pilota i po chwili brama przesuwa się i przejeżdżamy dalej.
W dalszym ciągu jesteśmy w lesie. Zastanawiam się, czy ten cały ekscentryczno – agresywny staruszek Collin to przypadkiem nie jakiś hobbit, albo inny krasnolud, bo wygląda na to, że wyjątkowo mocno lubi naturę i otacza się nią tak bardzo, iż ten jego dom to musi być gdzieś pod ziemią: w końcu na Googlemaps nic nie widziałam.
Cayden nie zagaduje mnie, dlatego też mogę w spokoju rozglądać się po otoczeniu. Według moich obliczeń znajdujemy się jakieś trzy mile od wybrzeża, ale las jest tak gęsty, że nie widzę zatoki, ani też nie słyszę krzyków morskiego ptactwa.
Gdy zaczynamy kierować się ku górze i objeżdżać szaro-beżową skałę obrośniętą iglastymi drzewami (ją akurat na mapach znalazłam) to dopiero po chwili orientuję się... że to jest część domu.
Willa, bo inaczej nie mogę tego nazwać, jest przyklejona do skały. Wszystkie ściany, które znajdują się z naszej strony, są przeszklone. Ma chyba ze cztery poziomy i na pewno milion schodów. Na szczęście okrążamy rezydencję tak na około i zatrzymujemy się przy tej części, która znajduje się na tym samym poziomie, co my.
Dziękuję w duchu za to, że jest tu jakieś normalne wejście i że nie muszę gonić w tych cholernych szpilkach po setkach schodów, bo moja zadyszka by tego nie wytrzymała. O piętach wolę nie myśleć. Nie zdjęłam butów w samochodzie Caydena, bo bałam się, że potem nie będę w stanie ich założyć, a nie wypada wchodzić na rozmowę bez nich. Nawet po prawie 40-minutowym spóźnieniu.
Nie mogłam zobaczyć dachu na zdjęciach z satelity, gdyż... nie ma go. Na płaskim stropie pokrywającym budynek nasadzone są rośliny. Z góry rzeczywiście to wygląda, jakby to był zwykły fragment ogrodu przy wielkim kamieniu. Nigdy nie powiedziałabym, że to czyjś dom.
Zaczynam rozumieć ekscentryzm Stewarda. Musi wyjątkowo mocno cenić swoją prywatność, skoro zadał sobie tyle wysiłku, aby tak bardzo ukryć miejsce swojego zamieszkania.
Mój towarzysz gasi silnik, a następnie odwraca się w moją stronę i szeroko uśmiecha. Nie rozumiem jego radości, ale widzę ironiczne błyski w jego brązowych oczach. Spodziewam się jakiegoś głupiego tekstu o sarenkach i syrenkach, ale tym razem mnie zaskakuje. Tak nawet dość bardzo.
- Witaj w piekle, Ayleen – mówi i mruga do mnie, a ja czuję, iż na moment przestałam oddychać.
W piekle?
W coś ty się wpakowała, Ayleen...
😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈😈
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro