27 Będziesz zadowolony z efektu
Idę za Camille do jednego z salonów, ale nie do tego na piętrze Collina, tylko do tego na parterze. Z tego, co pamiętam, tutaj swój pokój ma Cay, ale widocznie korzysta z niego od wielkiego dzwonu, bo przecież podobno posiada swoje mieszkanie w Bostonie.
- Rozbierz się – poleca mi kobieta. Marszczę brwi i spoglądam na nią z zaskoczeniem.
- Po co?
- No na pewno nie dla mojej przyjemności – mruży oczy i obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem – muszę cię zmierzyć i zobaczyć na czym mam pracować. Na twoim miejscu jednak nie liczyłabym na cud. Małpa nawet w jedwabiach, pozostanie małpą – dodaje z wrednym uśmieszkiem.
- To prawda – silę się na lekki ton – żadne piękne i drogie ubranie nie przykryje beznadziejnego charakteru osoby, która je nosi.
Chyba nie rozumie aluzji, gdyż tylko kiwa głową, jakby wywnioskowała, że jestem głupia, bo obrażam samą siebie. Niech jej tam będzie...
Zdejmuję bluzkę i staję przed nią w samym staniku. Spodni nie zamierzam zdejmować. Mogę podwinąć do kolan, ale na pewno nie wyżej. Są takie miejsca na moim ciele, których nie powinien widzieć nikt oprócz Zane'a.
W zasadzie Zane też nie lubił na nie patrzeć.
- Spodnie też – poleca, na co od razu się spinam.
- Po co? Nie wystarczy...
- Nie – ucina ostro – muszę cię dokładnie zmierzyć. Zdejmij spodnie, albo poproszę, żeby ochroniarze ci pomogli – dodaje z nieprzyjemnym grymasem na ustach. Jestem pewna, że z chęcią zawołałaby jednego z mężczyzn i przyglądała się temu, jak mnie rozbiera.
Z ciężkim sercem zdejmuję spodnie i zostaję w samej bieliźnie. Zaciskam mocno uda, żeby tylko nic nie zauważyła.
Camille obrzuca mnie niechętnym spojrzeniem i kręci głową.
- Masakra – mruczy pod nosem – co ty najlepszego zrobiłaś?!
Ściskam uda tak bardzo mocno, że nie ma szans, żeby zauważyła.
- Na kolanach chodziłaś po tej jebanej skale, czy co? - dziwi się. Dopiero teraz orientuję się, że kobieta krytykuje strupy i siniaki powstałe w wyniku upadków w jaskini. Nic innego nie zauważyła.
Uff.
- Miałam kilka potknięć – tłumaczę, bo wyraźnie oczekuje na moją odpowiedź.
- Kilka potknięć? Wygląda jakbyś była porządnie pobita! Umiesz chodzić bez potykania, czy to już taki twój zwyczaj? - dodaje zjadliwie.
Nie odpowiadam jej, gdyż nie chcę wdawać się w zbędne dyskusje. Czasami lepiej pominąć coś milczeniem. Tak bezpieczniej.
Kobieta nachyla się nade mną i zbiera miarę w pasie. Następnie przesuwa centymetr na uda.
- Nie ściskaj ich tak, rozluźnij! - rozkazuje, ale nie mam zamiaru jej słuchać – jak mam cię dobrze zmierzyć, gdy tak się spinasz? Wymiary będą zafałszowane – rzuca mi wredne spojrzenie i szybkim ruchem wpycha dłoń między moje uda.
Widzę, jak wyraz jej twarzy się zmienia, gdy pod palcami wyczuwa moje blizny. Na początku jest zaskoczona nowym odkryciem, ale potem na ustach pojawia się jej wielki, radosny uśmiech.
- Ktoś tu się bawił żyletką, co? I to wiele razy... - mówi sugestywnie. - Nie dałaś rady zrobić tego do końca?
- Jak widać nie, skoro jeszcze żyję – odpowiadam cicho. Byłam za słaba nawet na to. Ostatnim razem prawie mi się udało, ale Tony mnie znalazł i wszystko zepsuł.
- Szkoda – dodaje z tak pogardliwym wyrazem twarzy, że naprawdę zaczynam żałować, że nie doprowadziłam tego do końca te siedem lat temu.
Gdy kończy mnie mierzyć, łaskawie pozwala się ubrać. Narzeka na moją figurę i brak biustu, krytykuje siniaki na łydkach i kolanach, wystające obojczyki i ogólnie to wszystko. Jedynie rozmiaru stopy nie komentuje, ale to chyba tylko dlatego, że nie patrzy w dół. Nie znajduje we mnie nic, co byłoby choć minimalnie dobre, ale nie mam jej tego za złe – sama też nic takiego nie widzę.
- Musimy zrobić coś z twoimi włosami – postanawia – wprawdzie nigdy nie robiłam tego w domu, bo od tego mam ludzi, ale myślę, nad ufarbowaniem twoich... - rzuca mi oceniające spojrzenie – w czerwieni powinno być ci do twarzy – dodaje, na co od razu kręcę głową.
- Nie. Żadnego malowania włosów. Lubię mój kolor i nie chcę go zmieniać.
- Ten kolor jest beznadziejny i mdły – odpowiada – ale może masz i rację... pasuje do ciebie.
Nic jej na to nie odpowiadam, więc podnosi się z kanapy. Każe mi zostać i czekać na siebie. Po chwili przynosi do salonu dwa wieszaki z sukienkami i pudełko z butami.
- Sądząc po twoich wymiarach, tylko te powinny na ciebie pasować. Niestety nie mam nic innego dla osób z tak małymi cyckami, dlatego też musisz sobie założyć porządny push up pod spód, bo inaczej sukienki ci się zsuną – informuje na wejściu.
Pokazuje mi wybrane kreacje. Obie są... okropne. Pomijając ich kolory (jedna ma odcień zgniłej zieleni wymieszanej z wymiocinami niemowlaka po zjedzeniu brokuła, a druga przypomina brązowo-żółto-bordową kupę), cała reszta wcale nie jest lepsza.
Sukienki są wybitnie krótkie, nie jestem pewna, czy sięgają choćby do połowy ud, więc moje blizny na sto procent byłyby widoczne, a do tego tak wycięte, że na pewno wszystkie żebra, obojczyki i to, co we mnie skrytykowała, będzie idealnie wyeksponowane.
Jedna nie miała ramiączek – przypominała wąską rurę, która z założenia ma trzymać się na biuście, a druga wprawdzie miała cienkie ramiączka, ale za to dekolt... kończył się na wysokości pępka.
Zaczynam się zastanawiać, czy ta impreza w domu jej ojca to ma być coś na kształt czwartku z dziwkami, bo stroje właśnie to sugerowały. Gdybym miała jakieś wątpliwości, to buty, które Camille wyjęła z pudełka, właśnie wszystkie rozwiały.
- Co to? - wyduszam z siebie, na widok złotych szpilek na gigantycznej platformie i z jeszcze większym obcasem. To nie jest obuwie na imprezę, a raczej do pracy w pewnym zawodzie...
- Nie rób z siebie głupszej, niż jesteś. To buty dla ciebie. Będą pasować do sukienek. Masz, przymierz – rzuca je na podłogę przy moich stopach. Nieśmiało biorę jeden do ręki i z przerażeniem patrzę na obcas.
- Ponad szesnaście centymetrów – informuje mnie Camille z nieukrywaną satysfakcją. - Platforma na prawie sześć. Dodamy ci trochę wzrostu, może chociaż dzięki temu będziesz lepiej wyglądała.
- Nie dam rady – spoglądam na nią błagalnie – nie umiem chodzić na obcasach. Zabiję się na nich.
- Mała strata – komentuje moje słowa – w końcu dokończysz to, co już zaczęłaś – wypomina mi moje blizny.
Zane też mi je zawsze wypominał, ale nie w kontekście krytyki tego, dlaczego je zrobiłam, a raczej z powodu miejsca, w którym je zrobiłam.
- Nie mogłaś gdzieś indziej, tylko akurat tu? - złościł się na mnie kilka razy. Wiedziałam, że go obrzydzały, bo raczył mnie o tym informować – opada mi, gdy tylko je widzę, Ayla. Wybrałaś sobie miejsce, nie powiem.
Radziłam mu wtedy po prostu zamknąć oczy, albo wyłączyć światło. Wyjątkowo chętnie się mnie słuchał.
Camille każe mi założyć te cholerne buty i przejść się po pokoju.
Czy jest zdziwiona, gdy po trzech koślawych krokach stopa wygina mi się do wewnątrz i ląduję jak długa na marmurowej podłodze salonu? Ani trochę.
Bawi ją to i podoba się jej, gdy z trudem podnoszę się z kolan.
- Wystarczy – mówi po chwili – weź je do siebie i ćwicz chodzenie. Nie możesz przynieść wstydu swojemu szefowi, wiesz? Nigdy by ci tego nie wybaczył, a uwierz mi, on potrafi się złościć jak mało kto...
Od razu też pakuje mi te cholerne sukienki w ciemne pokrowce. Buty wkłada do pudełka. Podaje mi wszystko w tym samym momencie, w którym dołącza do nas Collin.
- Jak wasze przygotowania? - pyta uprzejmie. Camille od razu rzuca się w jego stronę i obejmuje go w pasie. Przytula się mocno do swojego mężczyzny, a nawet unosi głowę i całuje go w policzek.
- Wspaniale, kochanie. Udało się nam dobrać dwie sukienki. Ayleen dostała też buty i musi poćwiczyć chodzenie, ale na pewno sobie poradzi. Będziesz zadowolony z efektu – uśmiecha się przymilnie – wpadnę w sobotę rano i pomogę się jej uczesać i umalować. Sama mam umówionych ludzi na południe, więc nie zabawię długo, a jeszcze muszę dopilnować pracowników, żeby wszystko pięknie przygotowali – dodaje.
- Doceniam twoją pomoc – odpowiada jej Steward i przytula ją do siebie. Mam wrażenie, że gdyby mogła, to podskoczyłaby z radości.
- Tęskniłam za tobą... - wyznaje mu, gdy przesuwa dłońmi po jego torsie, a następnie zaplata je na szyi mężczyzny – masz chwilę dla mnie? - spogląda na niego z nadzieją w oczach.
Collin rzuca mi szybkie spojrzenie.
- Zanieś swoje rzeczy na górę, a potem idź do Mary, niech przydzieli ci jakąś pracę – poleca. Kiwam głową na potwierdzenie, iż rozumiem i kieruję się do windy, żeby wjechać na ostatnie piętro. Dziwię się, że szef i jego dziewczyna nie jadą ze mną, przecież sypialnia Stewarda jest tam, gdzie i moja.
Szef bierze Camille za rękę i zabiera ją w głąb korytarza na piętrze swojego brata. Zastanawiające.
Mam w sobie jakiś taki głupi żal. Wiem, że oni są parą i że się spotykają wiadomo po co, ale mimo to jest mi przykro, że są tak blisko. Potrząsam głową, żeby wyrzucić z niej te głupie myśli. To, z kim sypia mój szef, to nie moja sprawa. Nie jestem od tego, żeby zaglądać mu do łóżka. Jest dorosły i na pewno wie, co robi.
Wieszam ubrania od Camille w szafie, którą w końcu dla mnie kupiono. Zaraz potem z zadowoleniem odznaczam kolejny dzień w kalendarzu.
Dziś czwartek.
Muszę pamiętać, żeby pod żadnym pozorem nie opuszczać tego piętra, bo znów mogę zostać wzięta za prostytutkę, choć w ostatnim tygodniu moje relacje z ochroną dość się polepszyły i od kilku dni nikt nie mordował mnie wzrokiem.
Nie wiem, czy to wpływ Jane i Vanessy, czy może szef znów z nimi rozmawiał, ale nie mogłam narzekać, żeby zachowywali się nieodpowiednio. Byli zimni, neutralni i obojętni, tak jak większość ludzi w stosunku do mnie przez całe moje życie. Przyzwyczaiłam się i pasowało mi to.
Szefa spotykam dopiero podczas lunchu. Nie wiem, czy tak długo zajmował się swoją dziewczyną, czy miał inne zobowiązania, ale nie wnikam. To w końcu nie moja sprawa.
Do wieczora pracuję z nim w jego gabinecie. Dziś nie ma żadnych spotkań, za to jutro dwa razy spotyka się poza domem. Nie chce zabierać mnie ze sobą, więc wiem, że wtedy zostanę z Mary i będę po prostu siedziała i przyglądała się jej pracy.
Tak... sekretarka w dalszym ciągu mnie nie lubi i boi się, że odbiorę jej posadę.
Po kolacji od razu zwiewam na górę. Biorę długi prysznic, podczas którego pozwalam sobie na chwilę słabości i po prostu płaczę. Tak bez powodu.
A może w rzeczywistości wszystko jest powodem?
Tęsknię za mamą i cholernie się o nią martwię. Nigdy nie zostawiałam jej na tyle czasu. Ona potrzebowała opieki i pomocy, a ja nie mogłam z nią być. Bardzo mocno mnie to frustrowało.
Czuję się nieszczęśliwa i wykorzystywana, choć wiem, że to głupie, bo powinnam być wdzięczna za to, że nie trafiłam w gorsze miejsce. Collin nie jest takim złym pracodawcą. Gdyby jeszcze... nie mieszał mi w głowie swoim zbyt miłym zachowaniem, byłoby wspaniale.
Sama się sobie dziwię, ale muszę przyznać, że ostatecznie wolę chujowego Collina z fochami z dupy, niż miłego szefa, który przytula mnie, bo mam koszmary. Wolę go nienawidzić, niż lubić, bo jak go polubię za bardzo, to źle się to dla mnie skończy.
To ja będę cierpiała z powodu wybujałej wyobraźni i doszukiwania się znaczenia w gestach, które dla niego i tak nic nie znaczą. Po prostu czasami na mnie krzyczy, a czasami daje kwiaty i przytula. Według niego to zapewne troska o pracownika i tak też muszę na to patrzeć.
Gdy wracam do pokoju trochę się złoszczę, bo Jane znowu zabrała moje rzeczy do prania, mimo iż zaznaczałam jej, że mogę wszystko zrobić sama. Nikt nie musi nade mną skakać.
Umiem obsługiwać pralkę, umiem prasować i sprzątać pokój i łazienkę. Umiem sama sobie ugotować, nie potrzebuję wyręczania. Umiem robić wszystko, zawsze to robiłam. Teraz, gdy mi to odebrano, nie potrafię znaleźć swojego miejsca.
Praca biurowa nie jest taka męcząca i przez to wieczorami nie wiem, co ze sobą zrobić. Dotychczas, po zmianie w pizzerii po prostu brałam szybki prysznic i padałam na kanapę, żeby odpocząć te cztery godziny, a potem wstawałam i zajmowałam się mamą i mieszkaniem, aż do kolejnej zmiany.
U Collina mam za dużo wolnego czasu i przez to myślę o głupotach. Przypominają mi się różne sytuacje, które roztrząsam i nadmiernie analizuję. Zadręczam się nimi.
Nie mam ochoty spać, dlatego też idę do salonu i dłuższy czas podziwiam widok. Uwielbiam, gdy jest tak cicho i spokojnie. Dzisiejszy dzień był nawet pogodny, więc wieczorne niebo nie jest zasnute chmurami. Od razu wszystko wydaje się weselsze.
Siadam wygodnie na jednej z kanap i obciągam koszulę nocną. Nie lubię spać w takich koszulach, preferuję spodnie i bluzkę, ale Jane zabrała mi wszystko do prania. Zostały mi jedynie trzy przewiewne koszulki bez rękawów. Wciskam materiał między uda, żeby nie widzieć tego, czego nie chcę i sięgam po książkę. Collin ma w tym salonie dość dobrze wyposażony barek, ale czuję się niezręcznie, gdy nachodzi mnie myśl o „porządzeniu się".
Szef chyba nie zadowolił się godzinami z Camille, bo do tej pory nie wrócił do sypialni. Musiał dołączyć do ochrony i „czwartku z dziwkami".
Nie wiem kiedy, ale w pewnym momencie książka nuży mnie i zasypiam na kanapie. Zapadam w niespokojny sen. Znów wracają do mnie wspomnienia, ale tym razem są bardzo chaotyczne – przeskakuję w nich z jednej sytuacji w inną.
Powoli otwieram oczy. Głowa boli mnie tak, że mam wrażenie, iż zaraz mi pęknie. Rozglądam się półprzytomnym wzrokiem po otoczeniu. Jestem w białej sali. Leżę na łóżku, a w moją dłoń wbita jest igła i doczepiony do niej przeźroczysty wężyk. Nie podoba mi się to. Boję się igieł, dlatego też mam ochotę to wyjąć i wyrzucić. Nawet podnoszę dłoń, żeby to zrobić, ale wtedy słyszę głosy.
- Musiała się bardzo przestraszyć. Jest trochę potłuczona i ma lekkie wstrząśnienie mózgu, ale oprócz tego nic jej nie dolega, przynajmniej fizycznie. Mówiła o jakimś mężczyźnie, więc dla pewności dziecięcy ginekolog ją zbadał, ale nie ma śladów napaści seksualnej – wyjaśnia obcy głos.
Głośne westchnienie poprzedza wypowiedź... mojej mamy.
- Skaranie boskie z tą dziewuchą. Takie rozkręcone to, nie posiedzi grzecznie, tylko lezie tam, gdzie nie powinna. Już nie mam do niej siły, wie pan? Gdyby nie to, że ona z bliźniaków, to nawet wahałabym się, czy to moje dziecko. Ani do mnie nie podobna, ani do brata. Mój Tony to taki grzeczny chłopiec, a ta? Cały czas by tylko zwracała na siebie uwagę...
- Dzieci są różne. Bliźnięta nie muszą być identyczne, a nawet te, które wyglądają tak samo, mają odmienne charaktery – tłumaczy mojej mamie męski głos.
- Powiem coś panu w sekrecie. Wcale nie chciałam bliźniaków. Jedno w zupełności by mi wystarczyło. Mój Tony to kropka w kropkę cały ojciec. Idealne dziecko. A ona... - mama znowu wzdycha – za co mnie Bóg pokarał drugim dzieckiem?
Tu mój sen się urywa. Rzucam się na kanapie, ale dalej śnię. Tym razem przypominam sobie scenę z gabinetu psychologa...
Dzień dobry!
Dziś pojawi się jeszcze jeden rozdział Ayleen (koło 18,30)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro