21 To wszystko przez gorączkę
- Proszę, ja... - zaczynam, gdy Jerry powoli wchodzi do mojego pokoju. Widzę, że ma przy sobie pistolet i oczywiście celuje prosto we mnie. Kulę się najbardziej jak tylko mogę, ale to i tak nic mi nie daje. Pomieszczenie jest małe i nie mam możliwości gdziekolwiek się schować, a do tego nie dałabym rady zrobić tego wystarczająco szybko, bo przecież już mnie widzi.
- Chciałaś wydać nasz sekret, głupia suko? Nie zależy ci na matce? - Jerry podchodzi powoli i staje przy moim łóżku. Patrzy się na mnie tak nieprzyjemnie, że już samo to wystarczy, żebym drżała ze strachu.
- Przepraszam – mówię błagalnie. Czuję, że znowu po policzkach płyną mi łzy – nic nie powiem, przysięgam – zarzekam się. Po tej wizycie nie było opcji, żebym chociaż słowem pisnęła Collinowi o tym, jak było naprawdę.
- W tym momencie to już i tak nie ma znaczenia – Jeremayah błyskawicznym ruchem nachyla się nade mną i uderza mnie rękojeścią pistoletu w twarz. Łapię się za czoło i czuję, jak pomiędzy palcami przepływa mi coś ciepłego. Musiał rozwalić mi łuk brwiowy i to tak porządnie, bo krew zaczyna kapać na poduszkę mimo tego, że cały czas zakrywam ranę dłonią.
- Wstań – poleca, a gdy widzi, że się waham, przystawia pistolet do mojej skroni – nie będę powtarzał.
Powoli podnoszę się z łóżka. Mam trudności, żeby utrzymać się na nogach, gdyż trzęsą się jak galareta, tak jak i reszta mojego ciała.
- Dlaczego mi to robisz? - pytam, gdy w końcu udaje mi się złapać chwilową równowagę.
Słyszę, że parska nieprzyjemnym śmiechem.
- Ty naprawdę jesteś głupia – kręci głową – za Kade'a, to chyba oczywiste.
- Nie chciałam, żeby coś mu się stało, przysięgam! Naprawdę nie... - nie dokańczam, bo znowu dostaję w twarz. Tym razem dłonią.
- Milcz, dziwko! - mierzy mnie tak fanatycznie nienawistnym spojrzeniem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widziałam – nie mogłaś mu dać dupy, co? Ubyłoby ci coś? Stewardowi na pewno nie odmawiasz i jakoś nie narzekasz, ale to przecież szef, to jakżeby inaczej. Takie kurwy jak ty zawsze wysoko mierzą, a potem nisko spadają – kończy i staje za mną.
- Do przodu – mówi napastnik i zabiera broń z mojej skroni. Dla odmiany wbija mi ją w kręgosłup.
Wychodzimy z pokoju. Czuję się fatalnie, nawet nie wiem, czy nie gorzej niż wtedy, gdy Kade rzucił mnie na łóżko. Wtedy miałam choć nikłą szansę na to, że przeżyję to spotkanie, natomiast w tym momencie byłam przekonana, że idę na śmierć.
Wchodzimy na klatkę schodową i kierujemy się na sam dół. Tak nisko jeszcze nie byłam. Jerry cały czas boleśnie wbija mi lufę pistoletu w plecy, żebym przypadkiem nie zapomniała o tym, jak mam się zachowywać.
Zastanawiam się, gdzie ta cała ochrona, która bez przerwy kręci się po domu. Teraz tak bardzo by się przydali... choć z drugiej strony... żaden z nich mnie nie lubił, co przecież otwarcie manifestowali w kuchni. Prędzej udaliby, że nic nie widzą, niż ruszyli mi na ratunek.
- Nikt ci nie pomoże, szmato – odzywa się Jeremayah, gdy dochodzimy do ogromnych, metalowych drzwi. Znajdujemy się na najniższym poziomie domu, może to głupie, ale wydaje mi się, że jesteśmy tak jakby „w skale". - Część ludzi pojechała z szefem, druga część łazi po całym terenie, a ci domowi mają teraz obiad. My mieliśmy spać, bo przecież jesteśmy biedni i chorzy po kąpieli – mówi, jakby czytał w moich myślach.
Wybrał najlepszy moment, nie ma co.
- Szef ci tego nie daruje. Zakazał wchodzenia na swoje piętro – odpowiadam cicho. Jerry przekręca okrągłą korbę i ciągnie drzwi do siebie. Za nimi od razu widzę, że to, co mi się wydawało, jest prawdą. My rzeczywiście wchodzimy do wnętrza skały.
- Przecież ja nigdzie nie wchodziłem – uśmiecha się wrednie – to ty wylazłaś z pokoju i próbowałaś uciec z tego domu, bo jesteś nieszczęśliwa, a do tego pierdolnięta. Coś ci się stało w głowę po tym podtopieniu. Skorzystałaś z okazji, że nikt cię nie widzi i wlazłaś do jaskini – popycha mnie w głąb skały.
- Jaskini?
- A myślałaś, że dlaczego Steward kazał zbudować dom w tak chujowej lokalizacji? Mógłby mieć każdy skrawek stanu, a wybrał las i ogromną górę. Zdradzę ci sekret, bo i tak zabierzesz go do grobu – dodaje niebezpiecznie pewnym siebie głosem, gdy podążamy długim korytarzem.
Nie wygląda jak typowa jaskinia, gdyż jest na tyle wysoki, iż nie musimy się nachylać, a do tego w niektórych miejscach oświetlony. Panuje tu półmrok, ale nie egipska ciemność. Nawet posadzka jest na tyle wyrobiona, że nie potykam się o wystające kamienie, gdyż zostały usunięte.
- Ten las kończy się przy samym porcie, a ta góra, na której zbudowany jest dom posiada w sobie szereg jaskiń i tuneli. Najważniejszy znajduje się bardzo blisko portu i to właśnie nim Steward transportuje to, czego nie chce, żeby inni znaleźli. Jeden z tuneli został zrobiony tak, że w razie ataku na dom, można nim uciec prosto do portu. Szef pomyślał o wszystkim. Czasami tunel rozwidla się i tworzy małe jaskinie. W nich ukrywa prawdziwe powody swojej biznesowej działalności. Firmy to tylko przykrywka, a transport nawozów... no cóż. Nie jest tym, na co wygląda.
- Chcesz mnie zaprowadzić do portu? - pytam i próbuję odwrócić się tak, żeby na niego spojrzeć, ale od razu mocniej przyciska broń do mojego kręgosłupa.
- Nie. To za dużo zachodu. Nie chce mi się aż tyle z tobą bawić.
- Gdzie w takim razie idziemy?
- Jedna z jaskiń jest bardzo głęboka. Idealnie nadaje się, żeby ukryć w niej coś, co nigdy nie powinno zostać odnalezione, na przykład czyjeś zwłoki – mówi zadowolonym głosem.
Obejmuję się ramionami i mocno ściskam, bo jest mi zimno. Mam na sobie tylko cienką piżamę i bardzo odczuwam wilgotny chłód jaskini, a do tego słowa Jeremayah mrożą mnie tak, że mam wrażenie, że serca na chwilę przestaje mi bić.
Nie mogę uwierzyć, że mam zginąć za to, iż nie dałam się zgwałcić. Cholerna ironia losu.
Nie mam pojęcia, jak długo idziemy, ale w pewnym momencie rzeczywiście skręcamy i poruszamy się innym tunelem: dużo węższym i nieoświetlonym. Jerry przyświeca sobie latarką z telefonu, ja niestety nie mam nic, dlatego idę trochę po omacku.
Kilka razy zdarzyło mi się boleśnie upaść, więc do rozbitej głowy dochodzą jeszcze podrapane do krwi kolana i łydki. W pewnej chwili pomyślałam, że już muszę wyglądać jak trup. Nawet nie musi wrzucać mnie nie wiadomo gdzie, samo dojście do tego miejsca wydaje się okropne.
- Kurwa – słyszę, że mężczyzna zaczyna się irytować.
- Coś nie tak?
- Poszliśmy złym tunelem. Ten będzie dłuższy. Nie mam pojęcia, jak mogłem minąć tamten – chyba kręci głową, ale to tylko moje przypuszczenia – słuchaj suko, nie mam całego dnia. Jesteśmy tu już kwadrans, a za chwilę wróci szef. Musimy się pospieszyć – wyjaśnia i popycha mnie tak, że znów upadam.
Ponownie klnie.
Kwadrans? Jak dla mnie ta cała sytuacja trwa wieczność.
- Robisz to specjalnie, co? Myślisz, że jak wszystko opóźnisz, to ktoś ruszy ci na ratunek?
Podnoszę się powoli. Nogi mam tak obolałe, że zachowanie pozycji wertykalnej stanowi naprawdę wyczyn. Nie łudzę się, że ktokolwiek mi pomoże. Nikt na pewno nie zauważy, że nie ma mnie w pokoju. Może Jane za jakiś czas wpadnie z lekami, albo Vanessa, ale to raczej nieprędko, bo myślą, że śpię po syropie. Swoją drogą może nie jestem tak bardzo senna, bo jednak adrenalina nie pozwala zasnąć, ale cały czas mam wrażenie takiego otępienia i ociężałości. Może to przez ten cios w głowę?
- Nic nie widzę, bo jest ciemno. To chyba logiczne, że będę się przewracać.
Jerry nic nie mówi, ale przechyla telefon tak, że i mnie dotyka ten zaszczyt korzystania z jego latarki.
- Myślisz, że uwierzą w to, iż ja sama wlazłam do tej jaskini i poszłam się rzucić ze skał? Przecież to głupie. Nie miałam pojęcia o niej, dopóki mi nie powiedziałeś.
- To akurat mało ważne, czy w to uwierzą. Nikt nigdy cię nie odnajdzie, a tylko tędy mogłaś wyjść niezauważona. Innej opcji nie ma.
Trochę trudno mi uwierzyć, że dom, który jest chroniony niczym twierdza, ma tajemne przejście z zewnątrz i jest ono całkowicie niezabezpieczone. Nie mówiłam tego wcześniej, ale wydawało mi się, że gdy wchodziliśmy do jaskini, to nad nami zamigała taka mała lampka, może to jakaś kamera reagująca na ruch? Jerry w ogóle nie zwrócił na nią uwagi, jak również na to, że na klatce schodowej też były kamery.
Może to tylko atrapy, dlatego ochroniarz się nimi nie martwi?
Zaczynam czuć ruch powietrza, który odgarnia moje włosy z twarzy. Musimy zbliżać się w jakieś częściowo dostępne z zewnątrz miejsce.
Po kolejnych kilku minutach, które trwają niczym wieczność, korytarz robi się zdecydowanie szerszy. Wchodzimy do jakiegoś „pomieszczenia", więc to może być ta cała jaskinia. Jest w niej tak bardzo ciemno, że telefoniczna latarka na niewiele się zdaje.
- Kurwa. Nie myślałem, że tu taki mrok. Miało być ciemno, ale żeby aż tak? - dziwi się Jeremayah. Mam wrażenie, że on też jest tu po raz pierwszy.
- Nic nie widzę. Nawet jeśli jest tu jakaś przepaść, to i tak jej nie zobaczę – mówię mu szczerze. Chyba się nad czymś zastanawia, bo przez chwilę stoimy w ciszy.
- Planowałem cię zepchnąć i patrzeć jak lecisz, ale raczej nic z tego – odzywa się w końcu – w takim razie zrobimy tak: ruszasz się i idziesz. Nie zatrzymujesz. Będę po tobie świecił, więc nie myśl, że nie zauważę, jak schowasz się gdzieś za kamieniem – słyszę, że odbezpieczył broń – jak się okaże, że nie ma tu tej pierdolonej przepaści, to po prostu cię zastrzelę i wepchnę w jakiś kąt. Nikt i tak cię nie znajdzie.
Wspaniałe ma opcje, nie ma co.
- Ruszaj się – rozkazuje.
Robię kilka kroków i upadam. Podłoże jest tu bardzo nierówne, praktycznie wszędzie wystają kamienie. Dłonią udaje mi się wymacać jeden luźniejszy. Zaciskam na nim rękę i powoli się podnoszę.
- Widzę, że jeszcze żyjesz. Ruszaj dalej – ponagla mnie. Odwracam się tak, żeby nie zauważył, iż mam coś przy sobie. Nie jest to trudne, bo jego latarka daje bardzo mało światła.
Do głowy przychodzi mi szatański plan. To na pewno będzie głupota i samobójstwo, ale w tym momencie nie mam nic do stracenia. Mogę zginąć w walce, albo po prostu zginąć. Finał będzie taki sam, jednak wolę umrzeć mając w pamięci to, że przynajmniej próbowałam.
- Ruszaj się, widzę, że stoisz – mówi ostrym głosem.
Odwracam się bokiem do niego i biorę gwałtowny zamach. Nie spodziewał się tego, że będę chciała wytrącić mu telefon z ręki.
Mój brat był bejsbolistą, więc siłą rzeczy musiałam mu towarzyszyć w sportowych zabawach, bo miał tylko mnie. Gdy uderzałam Kade'a lampą, przypominałam sobie, jak Tony to robił kijem. Ja zazwyczaj podawałam mu piłki i radziłam sobie z tym całkiem dobrze. Potrafię celować.
- Kurwa! - wydziera się, gdy komórka wypada mu z ręki i przesuwa kilka metrów dalej. Od razu padam na podłogę i czołgam się w bok. To tak na wypadek jakby chciał strzelić w miejsce, w którym jeszcze niedawno stałam.
Strzela, ale mnie tam nie ma.
- Ja pierdolę! - krzyczy. Słyszę, że też się przemieszcza, choć w całkowitej ciemności jest to niezwykle trudne.
Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, ale dosłownie sekundy po tym wystrzale i ruchu ze strony napastnika, cała jaskinia zalewa się sztucznym, intensywnie oślepiającym światłem. Automatycznie zamykam oczy, bo nagła jasność pali mnie w oczy.
- Tu jesteś, robaczku – uchylam powieki, gdy słyszę głos Caydena.
Stoi kilka metrów dalej w wejściu do innego tunelu. Za nim widzę Collina.
Działam instynktownie. Podnoszę się szybko i na tyle, na ile mogę ruszam w stronę mężczyzn. Cay uśmiecha się do mnie, ale nie wydaje się zaskoczony tym, ze go mijam, żeby rzucić się na jego brata. Steward mocno mnie obejmuje, a ja wtulam się w niego chyba jeszcze bardziej, niż wtedy w samochodzie.
Słyszę, że Cayden się śmieje, więc nie puszczając Collina, odwracam głowę w jego kierunku. Zauważam, że nie jesteśmy sami. Jerry klęczy z rękami za głową, a dwóch ochroniarzy trzyma go na muszce. Kilku innych stoi przy ścianach i trzyma te biało świecące lampy, które w dalszym ciągu mnie oślepiają.
- Syrenko, łamiesz mi serce – mówi Cay, ale nie przestaje się uśmiechać – jak mogłaś go wybrać? Takiego ponuraka? - dopytuje i rzuca bratu rozbawione spojrzenie.
Nie mam pojęcia, dlaczego podbiegłam do Collina, skoro to Cayden stał bliżej, ale jestem pewna, że nie mam zamiaru go puszczać nawet na chwilę. Chcę być cały czas przy nim.
- Daj jej spokój. Nie widzisz w jakim jest stanie? - pyta szef. Cały czas mnie obejmuje i gładzi powoli po plecach.
- Masz rację – przyznaje Młodszy Steward – zajmij się nią, bo nie wygląda, żeby chciała się od ciebie oddalić choć na metr – rzuca znaczące spojrzenie ma moją dłoń zaciśniętą na marynarce Collina – ja tymczasem zabawię się z naszym zbirem – dodaje i odwraca w stronę Jerrego.
- Cholera – mówi po chwili – kiedy to ostatnio kogoś zabiłem? - znowu spogląda na starszego brata – będzie już chyba z tydzień przerwy. Boję się, że wyszedłem z wprawy, ale dla naszej dziewczyny postaram się najlepiej, jak potrafię – puszcza mi oczko, a następnie rusza w stronę Jeremayah.
Collin od razu zabiera mnie w głąb tego drugiego korytarza. Jeden z ochroniarzy idzie przed nami i oświeca drogę.
Rzeczywiście ten musiał być krótszą opcją, bo naprawdę szybko dochodzimy do głównego przejścia, gdzie już niepotrzebna jest nam lampa.
Nie spodziewałam się, że gdy tylko wejdziemy na szeroki i równy korytarz, Collin nachyli się tak, żeby po chwili wziąć mnie na ręce.
- Drżysz i ledwie idziesz, Ayleen. Tak będzie szybciej – mówi, gdy zauważa moje zaskoczone spojrzenie. Przyjmuję jego tłumaczenie i wtulam czoło w jego szyję.
Obecność tego mężczyzny naprawdę mnie uspokaja. Podoba mi się jego zapach, ciepło i silny dotyk. Przymykam oczy i w końcu czuję się bezpieczna.
Gdy docieramy do domu, od razu zabiera mnie do mojego pokoju. Jest zaskoczony, że nie chcę go puścić.
- Zostań, proszę. Nie idź nigdzie – mówię błagalnie. Boję się być sama. Mimo że do pomieszczenia przychodzi Vanessa z całym pudłem opatrunków, nie chcę, żeby Collin mnie zostawił. Szef kiwa głową i siada koło mnie na łóżku.
Cały czas obejmuje mnie ramieniem, a ja zaciskam dłoń na jego ubraniu, gdy Vanessa przemywa i opatruje moje rany. W pewnym momencie mężczyzna przesuwa dłoń na moją twarz, a potem dotyka czoła. Patrzę mu prosto w oczy, gdy skupia się na tym. Wydaje się zmartwiony moim stanem.
- Jesteś gorąca – mówi. Nie zabiera ręki, a tylko przesuwa ją tak, że teraz obejmuje mój policzek.
- Uznam to za komplement – silę się na mierny żart. Sama nie wiem, czego to mówię, ale to na pewno wina gorączki. Tak normalnie nigdy nie odważyłabym się odezwać do Collina w ten sposób. To było nie na miejscu.
Mężczyzna nie skomentował moich słów. Gestem przywołał Vanessę, żeby opatrzyła rany na twarzy, a następnie wezwał Jane. Sprzątaczka przyniosła lekarstwa, które musiałam zażyć.
- Zostań – zacisnęłam mocniej ręce na marynarce Collina. Kobiety przed chwilą wyszły, a ja nie chciałam być sama. - Nie zostawiaj mnie, proszę.
- Nie zostawię, Ayleen. - mówi spokojnie. Czuję, że opiera swój policzek o moją głowę – spróbuj zasnąć, dobrze? Będę tu cały czas.
Wtulam się w jego ramię i zasypiam praktycznie od razu.
***
Jest mi przyjemnie i ciepło. Łóżko jest miękkie, a do tego wszędzie czuję zapach Collina. Ma świetną wodę kolońską, bo podoba mi się jak żadna inna. Gdybym miała być szczera, to musiałabym przyznać, że nie pamiętam, jak pachnie mój chłopak, ale szefa od razu rozpoznam. Coś jest zdecydowanie ze mną nie tak.
Przekręcam się na bok i powoli otwieram oczy.
Zaraz jednak otwieram je szerzej i rozglądam się uważnie.
Nie jestem w swoim pokoju.
Leżę w sypialni szefa...
Powoli odwracam się i nieśmiało spoglądam za plecy.
Muszę sprostować.
Leżę w sypialni szefa... i z szefem. W łóżku.
😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘😘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro