Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2 Szwagrowi trzeba pomóc

Patrzę na szefa i w pierwszej chwili myślę, że on żartuje. Zamierzam wybuchnąć śmiechem, mimo że to nie jest czas na Dzień Głupca, przecież pierwszy kwietnia będzie dopiero za dwa tygodnie. To nawet nie są moje urodziny, bo je będę świętowała za siedem dni, więc Brendon nie ma powodu, żeby mnie wkręcać.

Niestety po chwili wszystko łapię. On mnie nie wkręca.

On mówi to poważnie.

Uśmiech momentalnie zamiera mi na ustach.

Mój szef mnie właśnie zwalnia. Mnie. Najbardziej zdesperowaną osobę w całym mieście. Każdy zna moją historię i wszyscy wiedzą, jak bardzo zależy mi na pracy, niestety małe miasteczka mają to do siebie, że oprócz spokoju i pewnego marazmu panuje w nich też: nepotyzm, kumoterstwo i duże bezrobocie.

Nie stać mnie, żeby dojeżdżać do Bostonu, dlatego cieszyłam się, że zostałam zatrudniona w tej pizzerii. Zawsze dawałam z siebie sto procent. Widocznie to w dalszym ciągu było za mało.

- Dlaczego? - pytanie wyrywa mi się, zanim zdążę zastanowić się nad nim. Żałuję, że nie dał mi usiąść, bo zaczyna robić mi się słabo. 

Gdy pomyślę o tych wszystkich rachunkach... Mamie i jej leczeniu... i jeszcze jednej kupie rachunków... to mam ochotę usiąść na podłodze w gabinecie szefa i się rozpłakać. Tak po prostu.

Brandon udaje, że nie widzi, w jakim jestem stanie. Wyciąga jeden z dokumentów i przesuwa w moją stronę.

- To rozwiązanie umowy. Należy ci się miesięczna odprawa. Nie jestem w stanie zrobić nic więcej Ayleen. Szwagier... - waha się przez chwilę, potem jednak dokańcza – szwagier poprosił mnie o pomoc i zatrudnienie jego córki. Nie stać mnie na dodatkową pensję, ale przecież nie mogę nie pomóc szwagrowi. Dlatego też muszę kogoś zwolnić.

- I padło na mnie – kończę cicho. Rozumiem, dlaczego na mnie. Tylko ja nie jestem w żaden sposób spokrewniona, ani spowinowacona z Brendonem. Pizzeria, jakby nie było, to rodzinna firma. Pracują tu sąsiedzi szefa i bliżsi lub dalsi kuzyni. Ja nie przynależę ani do jednych, ani do drugich.

- Napiszę ci świetny list referencyjny, Ayleen. Na pewno coś znajdziesz, jak nie u nas, to może w Bostonie, tylko musisz się odważyć i zainwestować w samochód, prawo jazdy przecież masz? - pyta, a ja automatycznie kiwam głową. Moje myśli cały czas błądzą dookoła niezapłaconych rachunków.

Jestem w czarnej dupie. Chyba naprawdę muszę znaleźć kogoś, kto potrzebowałby nerki. Zastanawiam się, czy jest coś innego, co mogłabym sprzedać. Kawałek wątroby? Skórę? Nie znam się na transplantologii, więc nie wiem, co mogliby mi wyciąć tak, żebym to przeżyła i w miarę funkcjonowała.

Po chwili orientuję się, że w gabinecie panuje niezręczna cisza. Szef chyba o coś mnie zapytał, a ja odleciałam i nawet nie zarejestrowałam, jakie było pytanie.

- Pytałem, czy dasz sobie jakoś radę? Mogę dać ci trochę kuponów na pizzę ze zniżką, jeśli to ci jakoś pomoże – oferuje i sięga do biurka po żółte karteczki z czerwonym napisem „minus 15%".

- Poradzę sobie. Zawsze sobie radzę – odpowiadam. Nie zamierzam brać kuponów, niech się nimi udławi.

Nie żegnam się z nikim. Po cichu zabieram swoje rzeczy i zostawiam im te cholerne wrotki. Mówię Brandonowi, że strój oddam jutro, gdyż w nim przyszłam i oprócz kurtki nie mam nic własnego. Przez chwilę obawiam się, że mimo to każde zdjąć mi sukienkę i fartuszek, przez co będę musiała wracać w samej kurtce, ale na szczęście do niczego takiego nie dochodzi. Pozwala mi odejść w pracowniczym stroju.

Gdy opuszczam pizzerię nie idę od razu do mieszkania. Nie chcę, żeby mama pytała, dlaczego tak szybko wróciłam. Nie zamierzam jej okłamywać, ale nie jestem też gotowa przyznać się, że właśnie zostałam zwolniona i jedyne źródło naszych dochodów poszło się jebać. Przechodzę przez parking i kieruję się w stronę starej, zamkniętej drogi. 

Po obu stronach mam las, a przed sobą fragment zawalonego mostu. To przez niego droga została zamknięta. Most pochodził z lat dwudziestych ubiegłego wieku i był już tak zniszczony, że taniej było zbudować nowy, niż remontować ten wrak. Tak też władze miasta postanowiły: niecałe ćwierć mili dalej powstał nowoczesny most i kawałek całkiem nowej drogi. To, co zostało ze starego, oznaczono tablicami z informacją o zakazie wstępu i tak sobie niszczało. Nikt z tym nic nie robił. Wyglądało na to, że miasto zapomniało o tym miejscu.

Siadam przy barierce. Nogi wystawiam poza brzeg mostu, a ręce opieram o jedno z przęseł. Jestem tu sama – nie licząc latających wkoło ptaków i pojawiających się od czasu do czasu ryb na tafli rzecznej wody. Pewnie po lesie chodzą niedźwiedzie i wilki, ale mój walący pizzowym serem strój odstrasza wszystko, co żywe, więc nie martwię się, że cokolwiek waży się mnie zaatakować. Szkoda zachodu, jestem zbyt koścista, żeby zostać czyimś smacznym kąskiem. Prędzej stanęłabym kością w gardle, niż została połknięta.

Pozwalam sobie na płacz. Tu mogę. Nikt niepowołany mnie nie widzi, więc nie będę na siłę pocieszana. To, czego bardziej nienawidzę od pizzy „cztery sery", to fałszywe współczucie. Przez te trzy lata wystarczająco często się z nim spotykałam. Nie zliczę, ile razy byłam poklepywana po plecach i jak bardzo rzygać mi się chce, gdy słyszę „jakoś to będzie".

 Nigdy nie jest „jakoś", zawsze jest tak, jak sobie sami na to zapracujemy. Czasami tylko los to dziwka i sprzedaje nam jakieś świństwo, tak dla fabuły.

Mama nigdy nie paliła, a zachorowała na raka płuc. Całe życie zdrowo się odżywiała i zawsze nas pilnowała, a teraz co chwilę wyskakują jej nowe przerzuty. Na ostatnim rezonansie jej klatka piersiowa świeciła się jak rozpalony grill, a i w nerkach zaczęło się coś dziać. 

Doktor Cooper cały czas przekonuje mnie, że leczenie przynosi rezultaty, bo bez niego mama już dawno zamieszkałaby z dziadkami na cmentarzu przy Walmarcie. Tak... nie mam pojęcia, kto mądry pozwolił zbudować sklep niespełna pół mili od cmentarza, ale cóż... nasze kochane Easton Village już takie jest. Zacofane. Małe i pojebane.

Jedyny pozytyw jest taki, że znam tu każdego menela i wiem, że żaden mnie nie napadnie i nie obrabuje, bo każdy z nich ma więcej pieniędzy ode mnie.

Siedzę na tym cholernym moście, dopóki nogi mi nie drętwieją od zimna, a palce u rąk zaczynają się robić szare z wychłodzenia. Dopiero wtedy podnoszę się i smętnym krokiem kieruję w stronę miasteczka.

Cholerny szwagier Brandona. Że też teraz musiał wcisnąć tu córkę.

Gdy dochodzę do mieszkania, mama już od dawna śpi. Po cichu przebieram się w piżamę i pakuję na kanapę. Nienawidzę spania na niej, bo nie ma prostego siedziska, tylko jest tak jakby złożona z trzech części, a jedno z połączeń znajduje się właśnie na wysokości mojego kręgosłupa, przez co codziennie budzę się niewyspana i połamana bardziej, niż gdybym uprawiała jakiś sport wyczynowy. Moim jedynym wyczynem jest przetrwanie prawie tysiąca nocy na tej kanapie. Powinnam wyciąć sobie medal z kolorowego papieru, ale nie mam nawet i tego. Życie.

Nie śpię praktycznie całą noc, więc gdy rano wpada Nadine, wyglądam jak... ja z rana. Był czas przywyknąć.

Bratowa rzuca mi niespokojne spojrzenie i poprawia swoje misternie upięte, ognistorude włosy.

- Pamiętasz o rachunkach? - przypomina z jakimś takim nerwowym napięciem w głosie – doktor Cooper ma dziś się z tobą kontaktować w tej sprawie, więc musisz być z nim szczera i dać znać, kiedy zamierzasz spłacić choć część długu, bo inaczej szpital wstrzyma wlewy. Lottie naprawdę ich potrzebuje – po raz kolejny mówi mi o tym, o czym przecież wiem.

Jestem tak zmęczona, że nie mam siły udawać. Spoglądam na Nadine i po chwili szczerze ją pytam.

- Wiesz może o jakiejś pracy w szpitalu? Pracy biurowej, albo chociaż przy sprzątaniu? Wydawaniu posiłków? Nawet mycie nocników może być, cokolwiek za co dostaje się wynagrodzenie.

- Dlaczego pytasz? - Naddie od razu się napina, jakby oczekiwała niespodziewanego ataku. W zasadzie się nie myli. Rewelacje o mojej dotychczasowej pracy można uznać za atak. Atak na moją godność.

- Brandon mnie zwolnił. Nie ma dla mnie miejsca w pizzerii i teraz szukam jakiegokolwiek zajęcia. Jestem naprawdę zdesperowana.

Widzę, jak bratowa marszczy swoje idealnie wyczesane brwi i spogląda na mnie z niedowierzaniem.

- Ty sobie chyba żartujesz Ayleen?! Jak mogłaś stracić pracę?! W twojej sytuacji! Ty w ogóle pomyślałaś o matce?! - atakuje mnie gradem pytań, a ja tylko wzdycham ciężko.

- Szwagier potrzebował pomocy – odpowiadam szczerze.

A szwagrowi przecież trzeba pomóc... 


😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro