Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10 Bardzo drogie usługi czwartkowe

Wyraźnie widzę postać w ciemnym ubraniu. Szyba kabiny jest porządnie zaparowana i rysy twarzy nie są zbyt dobrze widoczne, ale od razu rozpoznają kto to.

W końcu miałam okazję przyglądać się dziś tej osobie przez jakiś czas.

- Nie ukrywaj się, syrenko, wpadłem tylko umyć ci plecy – odzywa się Cay. Widzę, że szeroko się uśmiecha, gdy widzi moje zawahanie.

- Możesz się odwrócić? Chcę wyjść – mówię i czekam na jego reakcję. Nie mam ochoty wychodzić do niego tylko w samym ręczniku, już wolałabym się choć owinąć szlafrokiem.

- Mogę, ale i tak będę podglądał – odpowiada, ale na szczęście odwraca się. Powoli popycham drzwi kabiny i wystawiam głowę.

- Chyba miałeś zakaz przychodzenia tu...

- To prawda, ale wymknąłem się na chwilę, gdy Collin miał ważny telefon. Nie wydasz mnie? - pyta i delikatnie odkręca głowę. Widzę teraz jego profil.

- Nie wiem. To trochę niebezpieczne dla mnie. Ciebie w końcu nie wywiezie do Agencji – stawiam stopy na płytkach, ale przez to, że wcześniej nic sobie tam nie położyłam, to teraz zaczynam się ślizgać.

Cayden śmieje się krótko, ale na szczęście nie odwraca.

- Ja nie miałbym nic przeciwko byciu wywiezionym do Agencji... przynajmniej dobrze bym się bawił – dodaje. Muszę przyznać mu rację: on jechałby tam jako klient, a nie dziwka, a to jest duża różnica. 

Powoli stawiam kroki w stronę wieszaka. Staram się na tym skupić, bo tylko tego brakuje, żebym wyrżnęła tu przed mężczyzną i leżała jak długa na podłodze. W ręczniku. Zaciskam mocniej pięści na tkaninie i podciągam wyżej, żeby nic nie było widać. Niby stoi tyłem do mnie, ale nie mam gwarancji, że zaraz się odwróci.

Sięgam ręką po szlafrok i prawie dostaję zawału, bo kątem oka zauważam, iż w lustrze odbija się... Steward. Starszy Steward.

- Też wpadłeś pomóc w kąpieli? - rzuca Cay do brata. W ogóle nie stresuje się tym, że jest tu, gdzie nie powinien. Collin stoi w drzwiach i obdarza nas morderczym spojrzeniem. Mi dostaje się częściej...

- Miałeś tu nie wchodzić, Cayden. Wyraźnie mówiłem, żebyś trzymał się z daleka od Ayleen – mówi Steward i wchodzi do łazienki. Kieruje się w moją stronę – a ty miałaś się nie spoufalać z moim bratem, zapomniałaś? - zatrzymuje się przede mną tak, że zasłania mi widok na Caya.

- Ty dużo mówisz, Col, a ja często to ignoruję – wzdycha młodszy z mężczyzn – zapytaj Ayli, byłem grzeczny.

Collin nie odwraca się do niego, tylko cały czas wpatruje we mnie. Głupio mi stać tak w samym ręczniku, więc powoli wyciągam rękę i zdejmuję szlafrok z wieszaka. Równie powoli nakładam go na siebie. Nie jest to łatwe, bo jednocześnie staram się przytrzymywać ręcznik, a Steward śledzi każdy mój ruch.

- Ej, a ja się musiałem odwrócić! - burzy się Cay. Chyba nawet odkręca w naszą stronę, ale jego brat zaraz studzi jego wędrownicze zapały.

- Stój tam, gdzie stałeś – mówi stanowczo – nie życzę sobie, żebyś przychodził na moje piętro, gdy ona tu jest. Skoro uważasz, że za dużo mówię i można mieć w poważaniu moje polecenia, to może powinienem zwrócić baczniejszą uwagę na twoje finanse i przestać inwestować w niektóre przedsięwzięcia – ostrzega brata.

Cayden przestaje chojraczyć i nic nie odpowiada. Czuję, że sytuacja między nimi jest bardzo napięta.

- To może ja już... pójdę – mówię nieśmiało i powoli przesuwam się tak, żeby tylko nie dotknąć Collina. On jednak mnie zatrzymuje. Gwałtownie wyciąga dłoń i opiera ją w niedalekiej odległości od mojej głowy. Aż podskoczyłam, bo zrobił to tak nagle, że po raz kolejny mnie wystraszył.

- Wolałbym, żebyś nie kręciła się po domu, rozumiesz? - mówi cicho. Staram się na niego nie patrzeć, ale czuję, że zbliżył się do mnie i nachylił tak, że nasze twarze są praktycznie na jednym poziomie – nigdy nie wiadomo, na kogo możesz się natknąć, a ja nie będę chodził za tobą krok w krok i wyciągał cię z opresji, Ayleen. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty – kończy złowrogo.

- Rozumiem, przepraszam. W tych drzwiach nie ma zamka, bo inaczej na pewno bym się zamknęła – staram się jakoś załagodzić sytuację i jak zwykle wziąć winę na siebie, bo przecież to wszystko moja wina.

 Jeszcze trochę i przyznam się do zamachu na Kennedy'ego i rzucania meteorytem w dinozaury. W zasadzie wezmę wszystko na klatę, oby tylko dał mi spokój i mnie nie krzywdził. Jest po prostu przerażający.

- Idź do siebie. Niedługo ktoś wróci z rzeczami z twojego domu. Przyślę też Vanessę, żeby przyniosła ci coś do jedzenia. Nie chcę cię dziś widzieć poza tym piętrem, rozumiesz? - pyta groźne, a ja tylko kiwam głową. Gdy tylko odsuwa dłoń, przemykam zgarbiona obok Caydena i wychodzę z łazienki. Chowam się w magazynku i zamykam drzwi.

 One również nie mają zamka.

Siadam na łóżku i głęboko oddycham.

I ja mam z nim wytrzymać pół roku? Pół roku strachu, stresu i ciągłych gróźb??? Ja już po kilku godzinach w jego obecności czuję się, jakby moje nogi były jedną wielką galaretą. Dłuższą chwilę zajmuje mi opanowanie emocji.

 Mam nadzieję, że mama spakuje mi ładowarkę, bo dopóki mój telefon jest doładowany, to zamierzam do niej dzwonić. Niestety będę także musiała porozmawiać jeszcze raz z Nadine i poprosić ją o wsparcie finansowe, w końcu Cooper zgarnął całe osiemdziesiąt tysięcy, a mama przez te sześć miesięcy przecież musi coś jeść i opłacać czynsz i rachunki.

 Zapewne będę musiała przeprosić bratową i porządnie wleźć w dupę, ale cóż, teraz to on niej i doktora Coopera zależy życie mamy. Mnie nikt stąd nie wypuści, a jeśli już, to tylko, żeby wywieźć do burdelu.

Nie wiem, ile dokładnie tak siedzę, ale włosy zdążają mi trochę przeschnąć. Na szczęście mam w torebce szczotkę i małe lusterko, więc mogę choć próbować doprowadzić się do porządku.

Podskakuję prawie do sufitu, gdy słyszę pukanie do drzwi. Zaraz się jednak uspokajam – to na pewno nie Steward, przecież on nigdy by nie zapukał...

Mam rację. Gdy zapraszam do wejścia, w drzwiach pojawia się starsza kobieta. Jest bardzo zadbana i elegancka. Głowę trzyma prosto, a obojętne spojrzenie wlepia we mnie. W rękach trzyma tacę. Nie mam pojęcia, jak udało się jej zapukać i jednocześnie nie upuścić tego, co tam miała.

- Dzień dobry – wita się surowym głosem, na co od razu jej odpowiadam. Przypomina mi trochę taką wymagającą, starą nauczycielkę, która lubi, gdy na jej lekcjach jest idealna cisza, bo inaczej terroryzuje uczniów. Nawet schludny, siwy kok pasuje do mojej wizji, bo żaden włos nie na odwagi wysunąć się z niego w obawie przed konsekwencjami wymierzonymi przez posiadaczkę fryzury.

- Jestem Vanessa. Zajmuję się prowadzeniem tego domu – wyjaśnia. Zauważam, że ma w sobie coś z pracodawcy: raz, że jest oschła i obojętna, a dwa: ona również patrzy na mnie jak na zło konieczne. Chyba nie zostaniemy koleżankami...

- Poinformowano mnie, że jesteś nowym pracownikiem. Wprawdzie miejsce twojego pobytu jest dość... oryginalne – to mówiąc obrzuciła spojrzeniem pokoik – a do tego kazano mi przynieść ci tu posiłek – stawia tacę na szafce. Ledwie się mieści, więc szybko odsuwam torebkę i telefon – ale to tylko jednorazowa akcja. Kuchnia znajduje się na poziomie „minus trzy". Proszę, żebyś odniosła naczynia po lunchu i od jutra chodziła tam jeść. Nie mamy ustalonych odgórnych godzin wydawania posiłków dla pracowników, a jedynie dla szefa. Pan Steward zaczyna dzień rano, dlatego też kuchnia pracuje już od szóstej. Jeśli nie chcesz się nikomu narażać, to lepiej korzystaj z klatki schodowej tej tu po mojej lewej – machnęła w bliżej nieokreślonym kierunku.

- Dziękuję pani za wszystko, naprawdę dziękuję – staram się być miła i zrobić dobre wrażenie, żeby mieć choć jedną przychylną osobę w tej cholernej willi, ale kobiety nie rusza moja wdzięczność, bo odwraca się ode mnie, zanim kończę mówić.

Świetnie.

Nie zdążam zapytać o moje rzeczy, a boję się za nią iść, więc zajmuję się jedzeniem. Muszę szczerze przyznać, że obawiałam się, iż z tego stresu nic nie wcisnę, ale gdy poczułam zapach pieczeni... Dawno nie jadłam tak dobrego posiłku. Kucharka naprawdę się postarała. W zasadzie niczego innego się nie spodziewałam. Zapewne nie przeżyłaby, gdyby spróbowała zrobić coś, co nie pasowałoby Collinowi.

Facet naprawdę był... dziwny. Wystarczyło, że na mnie spoglądał, a już miałam ochotę zaszyć się w najdalszym kącie i nie wychodzić, dopóki nie zniknie z horyzontu. Chyba nigdy w życiu nie spotkałam nikogo tak antypatycznego, jak on. 

Wprawdzie Nadine bardzo się starała, ale to jednak nie ten poziom. Ona była bardziej sukowata, natomiast on... brakuje mi skali, żeby to opisać. 

Moje rozważania przerwało kolejne pukanie do drzwi. Nastawiam się na kamienną Vanessę, ale tym razem to nie była ona.

Kobieta, która przyszła również była starsza, ale dla odmiany uśmiecha się do mnie, gdy tylko przekracza próg pomieszczenia.

- Mój Boże, takie dziecko tu trzymają – kręci głową ze współczuciem i stawia obok mnie jakiś karton.

- Nie jestem dzieckiem, mam prawie 22 lata – odpowiadam jej, ale nie z oburzeniem, bo nie zasługuje na to. Wśród tych wszystkich chujowych ludzi, ona jedna wydaje się trochę lepsza. No i Cayden, ale tylko czasami. W dalszym ciągu nie wiem, o co mu chodzi z tym łażeniem za mną...

- Moja wnuczka też tyle ma i dla mnie zawsze będzie dzieckiem – mówi. - To przywieźli dla ciebie – wskazuje na pudełko.

Dziwię się, że mama spakowała mnie w karton, a nie w walizkę. Gdy zaglądam do wnętrza opakowania domyślam się, że to nie mama mnie pakowała, a moja ukochana bratowa.

W środku były same stare ubrania mamy i dwie pary bardzo znoszonych butów Naddie. Zero bielizny, kosmetyków, ładowarki... Po prostu to, co odłożyłam do charity shopu, gdy szukałam garsonki na dzisiejsze spotkanie.

Kobieta zauważa, że w moich oczach zebrały się łzy, więc podchodzi do łóżka i siada koło mnie. Nie spodziewałam się, że obejmie mnie i przytuli.

- Oj dziewczyno... w tym się chodzić nie da... Co też oni ci tu dali? - dziwi się i gładzi mnie po plecach. Ten gest... taki ludzki i miły sprawia, że płaczę coraz bardziej. Nie chcę się nad sobą użalać, ale ta pani jest pierwszą miłą osobą i nie potrafię się uspokoić.

- Nie płacz... w zasadzie jak masz na imię? - pyta, gdy moja rozpacz zamienia się w ciche pociąganie nosem.

- Ayleen – odpowiadam cicho. Ocieram policzki i próbuję wziąć się w garść. Wstyd mi przed obcą osobą że zareagowałam tak bardzo emocjonalnie.

- Ja jestem Jane, sprzątaczka i pomoc kuchenna – przedstawia się – słuchaj, Ayleen... daj mi te rzeczy, wywalę wszystko. Przyniosę ci jutro coś po mojej wnuczce. Wydajesz się być podobnej budowy jak ona – proponuje sama z siebie, a ja z tej wdzięczności mocno ją przytulam.

 Ustalamy, że rzeczywiście rozmiarowo jestem podobna do wnuczki Jane, ale niestety mam inny rozmiar stopy. Kobieta ogląda moje pęcherze i absolutnie zabrania noszenia butów po Nadine.

- Zepsujesz sobie tylko nogi, wiem co mówię – kiwa głową z przekonaniem – przyniosę ci jakieś moje klapki. Wiem, że to nie najnowszy krzyk mody, ale są wygodne. Poszukam po rodzinie, może ktoś będzie miał coś odpowiedniego na ciebie, bo to dopiero kwiecień będzie... Zmarzniesz, jak wyjdziesz w klapkach z domu – rozważa.

Wychodząc zabiera pudło i moje mokre ubrania. Płaszcz obiecuje dać do prania, natomiast reszty ma się pozbyć. Chyba milion razy jej dziękuję, a ona tylko się uśmiecha.

- To nic takiego, Ayleen. Nie miałabym sumienia dręczyć niewinne dziecko, które musi tu zamieszkać.

Pocieszam się, że chociaż Jane ma sumienie. Reszta pewnie nawet nie zna tego słowa.

Przez następne kilka godzin nie opuszczam pokoju, a i do mnie już nikt nie przychodzi. Telefon mi padł, więc nawet nie mogę określić, która jest godzina. Aura za oknem sugeruje, iż jest wieczór, ale w końcu to marzec w okolicach Bostonu. O tej porze roku szybko robi się ciemniej.

Mój lunch przeciągnął się do kolacji, bo porcja była tak duża, że nie dałam rady zjeść jej na raz, a nauczona oszczędności nie miałam serca odnosić talerzy, gdy był na nich choć kawałek dobrego jedzenia. Dopiero, gdy wyjadam wszystko do czysta, zbieram się w sobie i chwytam za tacę. Nie chcę się nikomu narażać, więc za radą Vanessy wybieram klatkę schodową. Schodzę cicho, na bosaka po zimnych schodach coraz niżej. Muszę przejść cztery piętra, żeby trafić na to, gdzie miała znajdować się kuchnia.

Gdy tylko pcham drzwi oddzielające klatkę schodową od korytarza, słyszę muzykę, głośne rozmowy i śmiechy. Waham się przez chwilę, ale nie uśmiecha mi się taszczyć naczyń po raz kolejny cztery piętra w górę. Ruszam powoli wzdłuż korytarza. 

Nie spodziewałam się, że zaraz za zakrętem będzie znajdował się duży, otwarty salon. W zasadzie chyba salon... Na pewno było tam mnóstwo kanap, kilka foteli i niskie stoliki. W jednym rogu stał stół do bilarda, a obok niego coś z wystającymi uchwytami, chyba „piłkarzyki". To, co się tam jednak dzieje, sprawia, że momentalnie przyklejam się do ściany.

Widziałam kiedyś coś podobnego w komputerze Zane'a, gdy raz przypadkiem zajrzałam, a on nie zdążył zamknąć okienka.

Orgia.

Wprawdzie osoby znajdujące się w pomieszczeniu nie pieprzyły się (jeszcze), ale były blisko tego. Grupa mężczyzn obłapiała na wpół rozebrane, śmiejące się kobiety. Wszyscy trzymali w rękach kieliszki, butelki z piwem, albo części ciała sąsiadów.

Naliczyłam, że kobiet jest mniej, niż facetów, ale chyba im to nie przeszkadzało.

- Bierzemy tę? - pyta się jeden z mężczyzn i wskazuje na praktycznie gołą blondynkę, która intensywnie pociera jego kolegę po kroczu.

- Dawaj, na początku może być i ta... noc jeszcze długa, zamierzam zaliczyć je wszystkie – odpowiada drugi facet i chwyta dziewczynę w pół, a następnie przerzuca ją sobie przez ramię. Dziewczyna piszczy, ale nie ze strachu, bo zaraz potem zaczyna się śmiać.

- Czwartki z dziwkami są najlepsze. Cały tydzień na to czekam – mówi ten, który zaproponował wzięcie blondynki. Ruszają w inną stronę, niż ta, gdzie się znajduję, dlatego oddycham z ulgą.

- Kocham czwartki! - krzyczy któryś, a inni się śmieją i mu wtórują.

- Zdrowie szefa! - drze się jakiś inny.

Dopiero wtedy go zauważam.

Collin też tu jest.

Siedzi na jednym z foteli, a na kolanach trzyma dwie dziewczyny. Jedna zawzięcie rozpina mu koszulę, a druga całuje go po szyi. 

Mężczyzna nie wydaje się taki groźny jak wtedy, gdy ze mną rozmawia. Teraz sprawia wrażenie zrelaksowanego, choć w dalszym ciągu jest poważny.

 Przyglądam się mu przez chwilę i chyba jakoś tak intuicyjnie przyciągam jego wzrok w swoją stronę, dlatego też mocniej wciskam się w ścianę. Czas się stąd zmywać. Koniec tego podglądania.

Przyciskam plecy do ściany i powoli wycofuję się z korytarza. Cieszę się, że nikt mnie nie zauważył, choć żałuję, że to ja napatrzyłam się za dużo na to wszystko...

W pewnym momencie przypomina mi się to, co powiedział Collin dziś w gabinecie. Zapłacił za prostytutkę z usługą czwartkową... A tak się dziwiłam, jak to możliwe, że prostytutka kosztuje tyle dziesiątek tysięcy dolarów za pół roku pracy. Jak ta praca polega na cotygodniowym obsługiwaniu dwudziestu ochroniarzy i ich szefa, to ja się nie dziwię, czego aż tyle to kosztuje. Naprawdę drogie te czwartki z dziwkami...

Rezygnuję z szukania kuchni. Postanawiam, że wstanę rano i wtedy odniosę naczynia. Niestety teraz też muszę postawić tacę na podłodze, bo o ile, żeby wyjść z klatki schodowej na korytarz, wystarczyło pchnąć biodrem drzwi, o tyle teraz muszę je pociągnąć do siebie, a nie dam rady zrobić tego, trzymając w nich naczynia. Nie chcę nic upuścić, żeby nie narobić niepotrzebnego hałasu, dlatego też kucam i stawiam delikatnie tacę. 

Gdy się prostuję, zostaję momentalnie złapana silnym, wytatuowanym ramieniem w pasie. Napastnik od razu zasłania mi usta i przyciąga do siebie tak blisko, że opieram się całymi plecami o jego tors.

- Zgubiłaś się, laleczko? - pyta. Czuję od niego alkohol, tytoń i pot. Próbuję się wyszarpać, ale nie wychodzi mi to, bo typ jest zbyt silny, a do tego wysoki. Gdy trochę mnie podnosi, muszę stawać na palcach, żeby tylko móc dotykać podłogi.

- Nie wiedziałem, że dziś przysłali jeszcze jedną... Nikt cię jeszcze nie miał, co? Idealnie – cieszy się sam do siebie i zaczyna ciągnąć mnie, ale nie w stronę imprezy, a w drugi korytarz obok windy – zabawię się z tobą pierwszy. Może... jak się spiszesz, potrzymam cię całą noc? - rozważa. 

Praktycznie niesie mnie przed sobą w stronę szeregu drzwi, zza których wydobywają się głośne jęki i śmiechy. To tutaj muszą być sypialnie ochroniarzy. Facet zatrzymuje się przed jednymi i staje bokiem.

- Gotowa na niezłą zabawę? - pyta oblech i popycha drzwi.

Zamykam oczy. Cholera. 


😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰😰


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro