7. BLAISE
Gdy Sigi zmęczony zasypia, ja na chwilę przymykam oczy i zastanawiam się co dalej. Tak bardzo boję się myśleć o przyszłości, widząc to, co dzieje się teraz, że gdybym tylko mógł, to wziąłbym od niego tę cholerną chorobę na siebie, byle on byłby zdrowy.
Tak naprawdę żyję z dnia na dzień, niczego poza wizytami w szpitalu, nie planuję. Nasze życie, od ponad roku codziennie wygląda tak samo, a od kilku tygodni jest znacznie gorzej - Sigi nie chce jeść, a bóle są nie do wytrzymania. Mnie jako ojca ma po prostu rozsadzić, że w żaden sposób nie mogę mu ulżyć w cierpieniu.
Po chwili powoli wstaję i schodzę z piętrowego łóżka, tak żeby go nie obudzić. Muszę zająć się domowymi robotami - wstawieniem prania i zmywaniem zaległych naczyń, bo trochę się tego nazbierało. Przygotowuję też kanapki dla Sigismunda na później i znajduję jeszcze resztki sił, żeby wytrzeć podłogę na parterze i w części przeznaczonej dla gości. Chociaż od śmierci mamy nie wystawiam dobudówki na wynajem turystom - nie mam czasu i głowy do tego, by się kimś zajmować - to lubię mieć świadomość, że i tam mam porządek. Poza tym to był konik mojej mamy, ona agroturystyce poświęciła spory kawałek swojego życia.
Wietrzę dość przestronny pokój, urządzony w wiejskim, ale nie kiczowatym stylu. Ściany są koloru lawendowego, a wszystkie meble i dodatki są białe. Mieści się tutaj duże łóżko małżeńskie, zasłane białą narzutą w różowe kwiaty, dwa jednoosobowe łóżka pod każdą ze ścian, okrągły stół z czterema krzesłami, szafa ubraniowa i duża komoda, a wszystko dopełnia kominek. Goście do dyspozycji mieli zawsze duży taras z grillem i huśtawką oraz osobną lodówkę i łazienkę. Pyszne domowe posiłki przygotowywała moja mama, tak więc aneks kuchenny był zbędny.
Ścierając z szafek kurz, wracają do mnie wspomnienia z czasów, kiedy to nasz dom tętnił życiem i radością. Chociaż nigdy nie poznałem swojego biologicznego ojca, to nie mogłem narzekać na brak ojcowskiej ręki. Mój ojczym pokazał mi, co oznaczają słowa "głowa rodziny" i traktował mnie jak swojego syna, mimo że wcale nim przecież nie byłem, a on miał już swoich biologicznych - Williama i Duncana. Ben, mój ojczym, zmarł, kiedy byłem w liceum. Pamiętam jak moja mama ciężko przeżywała jego nagłą śmierć - zmarł podczas drzemki - nawet nie wiedział o tym, że ma aż tak słabe serce.
Kiedy najjaśniejszy promyk życia mojej mamy, tak po prostu zgasnął, ta, żeby zająć myśli, zaczęła wynajmować tę część dobudówki turystom, a sama uchodziła za bardzo dobrą i przedsiębiorczą gosposię. W ogrodzie dodatkowo postawiła jeszcze dwa małe drewniane domki na wynajem, ponieważ zadowoleni wczasowicze polecali naszą gospodę i bywało tak, że wraz z początkiem nowego roku zapchany mieliśmy już cały kalendarz. Niestety całe dość nowoczesne wyposażenie domków sprzedałem, żeby mieć pieniądze na leczenie syna. Sam już nawet nie liczę, ile terapia pochłonęła tysięcy dolarów, a to nie koniec.
Gdy zerkam na zegar, który wisi nad wejściem do kuchni, dostrzegam, że dochodzi już prawie szósta, tak więc mam jeszcze dwie godziny do przyjazdu Grace, pielęgniarki środowiskowej, którą załatwił nam nikt inny jak wspaniały Bobby Parker, nasz komendant. Coś mi się wydaje, że oni mają się ku sobie, aczkolwiek żadne z nich nie potrafi się do tego przyznać. Grace co tydzień, zagląda do nas i jak trzeba, to zostaje nawet do rana.
Siedzę w pokoju Sigismunda, z nosem w książkach i z ledwością powstrzymuję się od przybicia gwoździa. Korzystam z chwili spokojnego snu mojego syneczka i uczę się na sobotnie egzaminy z inżynierii systemów i oprogramowań, ale idzie mi dość opornie. Ciche pochrapywanie Sigusia, wcale mnie nie uspokaja, a wprawia w ruch moje wszystkie komórki nerwowe. Sprawdzam, czy wszystko jest w porządku i wracam do notatek.
Powrót na studia, po dość długiej przerwie, to chyba nie był dobry pomysł, ale jedyny, na który wpadłem, żeby znaleźć lepszą robotę niż tę, którą mam teraz. Lubię grzebać w autach, zawsze robiłem to po szkole z moim ojczymem, ale na dłuższą metę, jest to małoopłacalne. W sumie całymi dniami siedzę w warsztacie, a tak, mógłbym pracować zdalnie i cały czas być z Sigismundem, zapewniając mu całodobową opiekę. Byłoby mnie też stać na innowacyjne metody leczenia, a tak liczę każdy grosz i odejmuję sobie od ust, żeby starczyło na leki i opłacanie prywatnych wizyt.
Nie potrafię się skupić i któryś już raz czytam ten sam fragment notatek. Zmęczony na moment przymykam powieki, ponieważ ciężka noc zaczyna dawać się we znaki. Jednak brak snu na dłuższą metę jest chyba tylko dla cyborgów, dlatego nawet nie wiem kiedy, a zasypiam.
Dźwięk rozładowanej baterii telefonu sprawia, że w mig przerywam drzemkę, oparty o rękę. Podłączam komórkę do ładowarki i czytam alert:
"Silne nawałnice śnieżne i gołoledź. Jeżeli nie musisz wychodzić, zostań w domu."
Czyli szykuje się pracowita noc, znając nieodpowiedzialnych turystów, którzy w letnich oponach próbują poruszać się po górskich drogach.
O ósmej przyjeżdża do nas pielęgniarka środowiskowa. W poniedziałki, jak wymaga tego sytuacja, to całą noc czuwa przy małym, podając mu wlewy witaminowe czy zastrzyki przeciwbólowe. Kosztują one majątek, ale to moja ostatnia nadzieja, żeby chociaż troszkę wzmocnić jego organizm.
- Dzień dobry, Blaise. - Wita się ze mną, gdy wyskakuje ze swojej terenówki. - Nowa fryzura? Czyżby to już? - Spogląda na mnie i ciaśniej opatula się kurtką.
Pocieram ręką łysą głowę i zakładam kaptur. Jakoś nie umiem się jeszcze przyzwyczaić.
- Niestety, wypadły mu już prawie wszystkie włosy i płakał, że wygląda jak waran, dlatego dałem mu maszynkę, żeby zgolił moje.
- I co, zgolił jak widzę?
- Coś ty, przejechał maszynką pośrodku mojej głowy i uciekł na piętrowe łóżko, śmiejąc się, jakby go coś opętało. - Na samo wspomnienie jego diabolicznego śmiechu, aż samemu chce mi się śmiać. Nie mam pojęcia, co w niego wstąpiło. - Wrzucił maszynkę za komodę i z taką fryzurą jechałem do roboty, bo akurat, jak na złość, miałem wezwanie do stłuczki. Byś widziała minę Vincenta, kiedy się zapomniałem i zdjąłem czapkę... - Parskam śmiechem, mając przed oczami jego minę.
- No to Sigi chyba lepiej się czuje, skoro tak urwisuje? - pyta z zaciekawieniem, pakując do torebki jakieś dokumenty.
- Średnio, noc była koszmarna, więc to wszystko jest takie nieprzewidywalne. Wiesz, na chwilkę jest dobrze, a później jakaś totalna masakra.
- Mam nadzieję, że po tych wlewach się polepszy. - Mierzy mnie wzrokiem i dodaje pocieszająco: - Nawet do twarzy ci w tej "fryzurze", Blaise.
- Coś ty, wyglądam jak jakiś zbir, na szczęście pani Aileen pomogła mi doprowadzić się do ładu, bo sam się tylko pozacinałem.
- A to ci łobuz, ten nasz chłopak. - Śmieje się i zabiera z bagażnika swoją walizkę. - Nie dałam rady szybciej, pod kapliczką zderzyło się chyba pięć samochodów. Jakiś obłęd. Wszyscy przyjezdni no i oczywiście nieświadomi niebezpieczeństwa tego małego zakrętu przy kościółku.
- Jeszcze powiedz, że na letniakach, bo mnie już nic nie zdziwi.
- A tego to możemy się tylko domyślać. Vini jeszcze nie dzwonił?
- Jeszcze nie.
- Świeża sprawa, więc szykuj się na kilka godzin marznięcia, koniecznie weź termos. - Znika za drzwiami łazienki i wychodzi, porządnie mydląc ręce i mówi: - Przynajmniej zarobisz. - Znowu znika za drzwiami i wraca. Zakłada rękawiczki ochronne i szykuje pojemniki kroplówek, które dzisiaj kupiłem. - Jak się zatrzymałam, żeby zapytać, czy potrzebna jest medyczna pomoc, to kazali mi jechać, nic na szczęście nikomu się nie stało. Na pewno z trzy auta są dość mocno rozwalone.
Nawet nie czekam na wiadomość, tylko ubieram śniegowce i puchową kurtkę. Zalewam termos wrzątkiem i zanim wyjeżdżam, zerkam jeszcze do Sigi. Ten leży w łóżku i przegląda książkę z dinozaurami.
- Jedziesz, tatuś? - pyta, gdy mnie zauważa ubranego w strój roboczy. Widzę tę minę, jakby za moment miał się rozpłakać.
- Tak, Sigi, ale postaram się być raz- dwa. Obiecuję. - Podchodzę do łóżka i gładzę jego zimną rączkę.
- Ty jesteś taki Spiderman albo Superman, prawda?
- Spiderman, Superman? Gdzie tam, przecież nie chodzę w rajtuzach - mówię z poważną miną, na co mały wybucha śmiechem.
- Ale znikasz na chwilę i pomagasz ocalić świat przed śniegowym potworem Yeti. - Gestykuluje i zmienia głos na śmiesznie gruby.
- Dokładnie tak, mądralo. - Okrywam go kołdrą i wspinając się na drabinkę, całuję go w czoło. - Kocham cię, synku. Będzie z tobą ciocia Grace, ja muszę wyciągnąć kilka samochodów z rowu i zaraz jestem z powrotem.
- Obiecujesz? - Wyciąga mały palec i czeka, aż zaplotę o niego swój, więc to robię i mówię, patrząc mu w oczy:
- Obiecuję.
Wychodzę z pokoju i będąc już na schodach, słyszę słodkie:
- Kocham cię, tatek!
Moje serce przeszywa dziwny dreszcz.
Zanim jednak wyjadę z garażu, muszę odśnieżyć wjazd i drogę dojazdową, dlatego przypinam do zderzaka pług i tak oto pokonuję trasę do Vincenta. Dla mnie to nic wielkiego, ale dla mieszkańców to spore ułatwienie - droga jest w miarę przejezdna.
Dzięki temu, że wyjechałem dużo wcześniej, niż odebrałem telefon od Vina, pod jego domem jestem w kilka minut.
- A tyś jest jakiś prorok czy co? - Szef wskakuje do auta i podaje mi bułkę. - Bierz, bo smoczyca patrzy z okna i obserwuje czy weźmiesz. Chryste, jak dobrze wyrwać się z tej jamy. Ta baba to czysty gestapo. Gdzie ja oczy miałem? - Vini jak zwykle narzeka.
- Może nie prorok, a czarnowidz. - Śmieję się pod nosem. - A co to jest?
- Bułka z mięsem mielonym. Jedz, bo źle wyglądasz, schudłeś chyba już dziesięć kilogramów. - Szybko zapina pasy, po czym dodaje z szerokim uśmiechem: - Przynajmniej zarobimy i odpoczniemy od tych zmierzłych babic. W sensie ja odpocznę...
- Przynajmniej.
Na miejscu kierowcy kłócą się między sobą i szukają winnego, a my wyciągamy pierwsze auto z rowu. Sypiący śnieg nie ułatwia nam roboty, a już na pewno nerwowi poszkodowani turyści.
Czuję jak opadam z sił i z ledwością zahaczam ostatnie auto, żeby wyciągnąć je i odstawić w bezpieczne miejsce. Na całe szczęście, Bobby swoją terenową Toyotą odwiózł poszkodowanych w stłuczce do pobliskiej gospody i przynajmniej mamy z głowy krzyki i ponaglenia.
- Teraz musimy je odholować na nasz parking - stwierdzam, gdy wreszcie wszystkie auta stoją wyciągnięte z rowu.
- Zmarzłem jak świnia.
- A tak się da?
Vin tylko błyska zębami i podaje mi plik gotówki i rzuca z uśmiechem:
- Oby padało jak najdłużej!
Biorę banknoty i aż szerzej otwieram oczy.
- Pięćset dolarów? Vin, to za dużo.
- Zamknij się, smarku i bierz, pókim dobry, a to nie trwa wiecznie. - Śmieje się i wskakuje do auta. - Ruszaj dupę, młodzik!
***
W domu jestem przed północą, a od progu wita mnie histeryczny płacz Sigusia i już wiem, że szykuje się kolejna nieprzespana noc. Szybko zdejmuję buty i wbiegam po dwa schody, zszarpując z siebie puchową kurtkę. Wpadam do pokoju i widzę jak Grace kołysze na rękach Sigusia, a ten zanosi się płaczem i krztusi katarem. Ten widok kroi moje serce na drobne kawałki.
- Co z nim? - pytam poddenerwowany, ocierając jego zapłakane i opuchnięte oczy.
- Tak strasznie go boli. - Grace sama nie kryje łez, a ja tylko przymykam oczy i masuję ich wewnętrzne kąciki, żeby też nie wybuchnąć płaczem.
- Daj mi go. - Staram się brzmieć spokojnie i zabieram go na ręce.
Masuję obolałe plecki, bo dobrze wiem, że one też strasznie mu doskwierają. - Tatuś już jest przy tobie. - Gładzę jego łysą główkę i szepczę uspokajająco na uszko. - Powiedz kochanie, co cię boli?
- Wszystko, tatek! Wszystko mnie boli! - Sigi krzyczy, wykrzywiając się z bólu, a ja muszę zacisnąć zęby, żeby nie pęknąć.
- Zrobić mu ten zastrzyk? Tabletki nie działają, bo wszystko zwymiotował.
- Jadł?
- Nic nie jadł, cały czas tylko naciągał.
- Sigi, a brzuszek też cię boli?
- Tak i nóżki. Bolą mnie plecy i wszystko mnie boli! Tatek, pomóż mi, proszę! Tatek, ja już będę grzeczny! - Sigi już nie płacze, tylko wyje z bólu.
Myślałem, że jestem twardy, ale w środku mnie, wszystko dygocze. Żołądek wywinięty mam na lewą stronę.
- Zrób mu ten cholerny zastrzyk! - Wkurzam się, bo nie chciałem tej zasranej chemii, ale nie mogę przecież patrzeć na to cierpienie. Byłbym ostatnim gnojem, a nie ojcem.
Sigi zaczyna się krztusić i niestety nie zdążam podłożyć mu pod buzię miskę. Wymiotuje i cały się trzęsie, po czym głośno zaczyna płakać. Głos już ma ochrypnięty z krzyku, więc mówi z wielkim trudem:
- Ja już nie chcę!
Jestem wściekły, że tak cierpi, a ja nie mogę nic zrobić, nic, żeby mu ulżyć.
Wyczerpany torsjami ma jednak siłę, żeby uciec przed zastrzykiem i schować się pod stolik. Wiem jak to cholernie bolesne ukłucie, ale to jedyny sposób, żeby uśmierzyć ten kurewski ból.
- Chodź do tatusia, obiecuję, że już nie będzie bolało - mówię błagalnym tonem. Mój głos drży, a ręce strasznie mi się trzęsą. Jestem na skraju załamania.
- Kłamiesz! Nienawidzę cię! I ciebie też ciocia! Mamy też nienawidzę! Anioły nie istnieją! To wszystko twoja wina! Ratunku! Mamo! Pomocy! Tatek! - Mały rzuca w nas tym, co ma pod ręką i uparcie nie wychodzi. Nie dziwię mu się.
Sigi już dawno nie miał tak silnych bólów. Dzisiejszy atak, to coś, na co nie byłem gotowy.
- Po zastrzyku przejdzie, Siguś. Proszę, wyjdź.
- Nie chcę! Tatek, ja już nie chcę! Błagam!
Jestem wykończony, psychicznie i fizycznie. Najchętniej to wyszarpałbym go spod tego stolika i dał mu ten pierdolony zastrzyk, ale wiem, że muszę się uspokoić, bo nerwy to zły doradca.
- Grace zrobi zastrzyk nam obum, co? - wymyślam na poczekaniu.
- Obiecujesz? - dyszy wyczerpany płaczem i wyciera załzawione oczy. Jest tak opuchnięty, że ledwo go poznaję.
- Tak, to co, wyjdziesz?
- Ale też ma cię boleć, tak bardzo jak mnie boli!
Gdy kucam i rozchylam ręce, mały niepewnym krokiem podchodzi do mnie i cichutko łkając, wtula się w moje rozdygotane ciało.
Grace wykorzystuje moment i podaje mu zastrzyk w pośladek, domięśniowo, a Sigi z nerwów i bólu okłada mnie pięściami, gdzie popadnie, po twarzy i klatce, aż słabnie i cały drży, głośno przy tym dysząc.
Boże, jeżeli istniejesz, proszę cię, zlituj się nad moim synem!
_________________
Były łzy?
Głupie pytanie, co?
Dajcie mi znać jak tam Wasze serduszka...
Kolejny rozdział dopiero w poniedziałek. Trzymajcie się!
♥️♥️♥️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro