55. FEDERICA
Siadam na zimnej podłodze i ocierając ciurkiem spływające po policzkach łzy, czytam kserokopie akt sprawy Blaise'a. Jestem w coraz większym szoku i tylko szerzej otwieram oczy, gdy dociera do mnie to, kim on właściwie był...
Czytam to wszystko praktycznie jednym tchem i przeglądam dokumenty, czując, jak powoli brakuje mi tchu. Zaczynam składać puzzle w całość i nie mogę w to uwierzyć, że tak łatwo dałam się omotać i zauroczyć.
Pomyśleć, że jeszcze pięć minut temu Blaise był wszystkim, czego pragnęłam, komu byłam gotowa poświęcić resztę życia.
Był moim jutrem, którego wypatrywałam z nadzieją w sercu, czekałam, pielęgnując we wspomnieniach nasze wczoraj.
I wszystko na nic...
Czy mogłam być aż tak zaślepiona, żeby nie powiązać kilku faktów?
- Naiwna kretynka! - wrzeszczę, zanosząc się płaczem.
Nagle zrywam się i sięgam po doniczkę, która z hukiem kończy swój niedługi lot, lądując w kawałkach na podłodze i cedzę przez zaciśnięte zęby:
- Zrujnowałeś trzy lata mojego życia!
Chwytam w obie ręce ziemię i rzucam nią o ścianę, zostawiając na popielatej szarości ślad mojej klęski i ślepoty.
Nabieram powietrza w płuca i gwałtownie wstaję, ocierając wierzchem dłoni rozmazany makijaż. Na drżących nogach wybiegam z zaplecza. Mam to kompletnie w nosie, jak teraz wyglądam, po prostu muszę dowiedzieć się prawdy i to w tym momencie, bo już dłużej nie wytrzymam w tym cholernym uczuciu, które zawładnęło moim ciałem i przede wszystkim umysłem.
Nerwowo stawiam każdy kolejny krok, tupiąc swoimi szpilkami o marmurowe kafle. Biegnę przez długi, sterylny korytarz, wsłuchując się w echo rozczarowania.
Wycierając w sukienkę brudne od doniczkowej ziemi ręce, zarzucam na plecy włosy, które już nie są ułożone w elegancki kok.
W tłumie gości zauważam Williama, który jak mnie dostrzega, robi zdziwioną minę i wychodząc mi naprzeciw, pyta zmartwiony:
- Co się stało, Ricka? Chryste, coś ty zrobiła? - Lustruje mnie z pytającą miną, a ja nic nie odpowiadam, tylko wciskam mu w dłoń pomięte kartki i wzburzona podnoszę głos:
- Czy to prawda? Gadaj do cholery! - Brzmię, jakbym użyła wszystkich sił, żeby się odezwać.
Goście odwracają się w naszym kierunku i szepcą coś do siebie, a Will przegląda papiery i ciężko wzdychając, mierzwi włosy. Widze to budujące się napięcie na jego twarzy, po czym wreszcie się odzywa:
- Myślałem, że rozmawialiście... - Jego spojrzenie i głos mówią wszystko. Tak, to mi zupełnie wystarcza. - To nie jest tak, jak mogłaś to odebrać, to bardziej skompli...
- Czyli co? To prawda, tak? - Przerywam mu, nie mogąc znieść tych głupich tłumaczeń. Przymykam oczy i z płaczem wybiegam na zewnątrz.
Niedbale przeciskam się między gośćmi i zdejmuję cholernie niewygodne szpilki. Jestem rozdygotana i zupełnie nie wiem co robić. Moje dotychczasowe życie kręciło się wokół Blaise'a, a tak naprawdę wokół wyobrażeń o nim. Wszystko runęło i to zupełnie niespodziewanie jak zamki na piasku.
- Frederica! Czekaj! - Słyszę za sobą wołanie, więc przyspieszam kroku i krzyczę:
- Wypchaj się! Wypchajcie się wszyscy! - Zatrzymuję pierwszą lepszą taksówkę i znikam za drzwiami, zostawiając za sobą ten cholerny syf i zakłamanie.
***
- Pani, to już chyba wystarczy, co? - Kelner zabiera mój kieliszek i odstawia go do góry dnem.
- Lej, a nie pierdol pan! - Opierniczam barmana, bo ma czelność gnojek mówić mi, co mi wolno, co nie. - Kolejny, będzie mi układał życie!
- A grzeczniej to nie można? Po prostu widzę, że za dużo pani już wypiła...
- A weź się wal! - podnoszę głos i grożę mu palcem, po czym mierzę go wkurzona i wstaję, próbując złapać równowagę. Na odchodne rzucam wściekle przez zaciśnięte zęby: - Nie tutaj, to gdzieś indziej dają mi się spokojnie napić. Łaskę mi robi, bałwan z wąsem! - Wychylam szota, który nietknięty stał na stoliku przy wyjściu i nabuzowana jak diabli opuszczam bar.
Po kilku metrach siadam na krawężnik, ponieważ nogi chyba są już nieco bardziej pijane niż te kilka metrów wcześniej. Muszę wziąć głęboki oddech, żeby nie zwymiotować, czuję też jak wściekle łomocze mi serce.
No to się załatwiłam...
Kiedy orientuję się, że nie mam telefonu, tylko klnę siarczyście i uderzam rękami o uda. Zaczynam też żałować, że nie ubrałam się cieplej, ponieważ zwyczajnie mi zimno.
Nie wiem, ile minęło już czasu, ale gdy z nieba zaczyna padać i to tak, jakby ktoś tam na górze odkręcił kurek, to zwijam się w kłębek i trzęsę z zimna. Bluźnię, krzycząc wniebogłosy i próbuję iść, co w moim stanie nazwanie tego próbą nie jest żadnym nadużyciem.
Kilkanaście kroków dalej leżę już na chodniku jak długa, ponieważ obcasem zahaczyłam o studzienkę kanalizacyjną i cała przemoczona płaczę, przeklinając swój marny żywot. Ręką odgarniam mokre włosy z twarzy i zauważam, krew na dłoni — pięknie, musiałam się nieźle uderzyć.
Z całych sił pragnę być w domu, pod ciepłym kocem, a leżę nawalona na jednym z głównych deptaków w mieście, pozbawiona sensu życia. Obok mnie przechodzą pijani szczęściem ludzie, gdy mój los kolejny raz ze mnie zakpił.
- I co się szczerzysz, baranie! - Ganię jakiegoś nabzdyczonego fagasa, który pożera mnie wzrokiem. - Wzrok tęskniący za rozumem... A ty, to będziesz i tak przez niego cierpieć! Zdradzi cię! Wystawi! Prędzej czy później! - rzucam z pogardą w zakochaną parę przechodniów i próbuję usiąść, gdy nagle czuję, jak ktoś łapie mnie pod ramię i podnosi z kałuży. A raczej próbuje, bo za pierwszym razem nie daje rady.
- No, a teraz grzecznie wstajesz i idziemy, Federica.
- No tak, pan Sergiusz wspaniały bezszelestny! - bełkoczę i wybucham pijackim śmiechem. Chwieję się na wszystkie strony, gdy ten usilnie stara się postawić mnie do pionu. - No co, Serek, bawisz się w supermana, tak? A gdzie twoja peleryna, bohaterze? - Pękam ze śmiechu, a ten opanowany stara się podnieść moje zwłoki.
Ogólnie, to czuję, że mam kompletnie na wszystko wywalone. Nawet mi z tym dobrze. Przynajmniej teraz.
- Jesteś nieodpowiedzialna, szukam cię od ponad godziny. Dobrze, że barman to mój dobry znajomy i dał mi cynk, że tam balujesz! - Karci mnie, gdy jakimś cudem siadam na ławce obok sklepu.
- Ach ty... ty... i te twoje znajomości! - jąkam i wybucham wściekle: - Wypchaj się! Nikt cię nie prosił, żebyś wtrącał się w moje sprawy! Nikt! A-a-a może ja chcę tutaj moknąć, pomyślałeś o tym? - krzyczę rozzłoszczona, bo wszyscy będą tylko gderać jak stare baby i mówić mi, co mam robić.
- Chodź i nie rób scen, okej? - Wyciąga do mnie rękę i patrzy z miną ojca nastolatki, którą przyłapał na paleniu papierosów.
- Może i jesteś cholernie przystojnym gnojkiem, ale nie pójdę z tobą do łóżka! Rozumiesz? - wypalam jak skończona idiotka.
- Pięknie się urządziłaś, wiesz? Przecież nie proponuję ci dzikiego seksu, tylko bezpieczny powrót do domu, skarbie — mówi to tym swoim tonem specjalisty do spraw wszystkich, który działa na mnie jak płachta na byka.
- Chryste, jak ty mi działasz na nerwy! - mówię to przez zaciśnięte zęby. - Wkurwiasz mnie, po prostu, zwyczajnie w k u r w i a s z! Pan idealny się znalazł! No jak Boga kocham, jesteś chodzącym, psia kostka, ideałem... - jęczę sfrustrowana.
- No to chyba jesteśmy kwita? - Mruga do mnie okiem, a mnie wreszcie udaje się wstać, ale znowu siadam na ławce, nie mogąc utrzymać równowagi.
- Ale że co? - Spoglądam na niego spod byka.
- Nieważne - odpowiada z lekkim rozbawieniem na twarzy, co wyprowadza mnie z równowagi.
Chwilę podtrzymuję głowę obiema rękami, gdy niespodziewanie puszczam pawia.
- Kurwa... - jęczę zażenowana i wycieram gębę kawałkiem materiału sukienki. Co z tego, że wydałam na nią majątek. Zaczynam szlochać, ponieważ procenty bardzo szybko uderzają w moje sumienie. - Jestem złą matką, wiesz... - Spoglądam na niego, a ten kręci zdegustowany głową i podaje mi butelkę wody.
Za Chiny nie wiem, skąd ją wytrzasnął, ale dobrze, że ją ma, bo czuję się paskudnie. Od razu wypijam całą zawartość i kontynuuje swój pijacki monolog:
- Wiesz, że ja przez moment pomyślałam, że chcę zniknąć... Jestem złą matką. Okropną. W ogóle nie pomyślałam o Lauren... co z nią? To jest złe! Cholernie egoistyczne... - Wybucham płaczem i wylewam wszystkie żale: - Tyle lat żyłam z zakłamanym obrazem rzeczywistości. Cholera! Dlaczego nikt nie pisnął nawet słowa? Co ja powiem Lauren? Jak ja mam dalej żyć, co? Powiesz coś garniaku, wreszcie!? Milczysz oceniająco i tylko mnie wkurzasz!
- Chodź, bo za chwilę nabawisz się zapalenia płuc, jesteś już kompletnie przemoczona. - Sergiusz bierze mnie na ręce i niesie do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy auta.
Dam sobie łeb uciąć, że żałuje, że mnie poznał, gdy musi taszczyć mnie pijaną do samochodu, mijając tłum ciekawskic ludzi.
- Nie chcę, żeby w takim stanie widział mnie ktokolwiek z moich bliskich, a już na pewno nie Lauren — szepcę nieskładnie, opadnięta z sił na tylnej kanapie.
- Spokojnie, zabieram cię do siebie, zgoda?
- Zgoda. - Troskliwy całus, ląduje na moim czole, a ja wtulam się w miękkie siedzenie i odlatuję.
***
Budzę się z potwornym bólem głowy. Ostatnio tak źle się czułam chyba jeszcze przed urodzeniem Lauren, gdy razem z Helen balowałyśmy na najlepszych imprezach w mieście.
Czuję jakby ktoś drapał szponami styropian, aż przechodzą mnie dreszcze. Z ledwością otwieram oczy i od razu też je zamykam, ponieważ światło wdzierające się do pokoju jest cholernie nieznośne i drażni mnie. Gdy już to robię, zamieram. Z przerażeniem rozglądam się po zupełnie nieznanym mi wnętrzu i z dudniącym sercem zerkam pod kołdrę - jestem naga. Jak pan Bóg stworzył.
Głośno przełykam ślinę i pocieram dłońmi po zaspanej twarzy. W mig trzeźwieję. Powoli czuję, jak serce podchodzi mi do samego gardła, a oddech staje się nierówny, jak u sprintera.
Spoglądam w duże balkonowe okno i dostrzegam widok kompletnie mi obcy - jezioro, las i łąka.
Nie mam pojęcia, gdzie jestem...
Powoli wstaję i opatulając nagie ciało kołdrą, postanawiam wyjść ze sypialni. Nie wiem, czego mogę się spodziewać po opuszczeniu tej nawet przytulnej sypialni, ale nerwy nie pozwalają mi na racjonalne myślenie.
Myśl babo, myśl! W coś tyś się znowu wpakowała???
Jestem bardzo zestresowana, bo podejrzewam, że prawdopodobnie wczoraj nieźle się zrobiłam, skoro wylądowałam, najprawdopodobnie, z kimś w łóżku...
Jestem beznadziejna... no chodząca katastrofa.
Idąc niewielkim korytarzem, dostrzegam starannie ułożone buty na niewielkiej wycieraczce i piękne grafiki na śnieżnobiałych ścianach w korytarzu.
Psychopata z wysublimowanym zmysłem estetycznym?
Ostrożnie stawiając stopy na zimnych, czarnych kaflach, do moich nozdrzy dociera zapach świeżo mielonej kawy. Momentalnie czuję jak żołądek wywija się na lewą stronę i muszę użyć wszystkich sił, żeby nie zwymiotować.
Tuż przy piersiach mocniej poprawiam uchwyt kołdry, gdy owiewa mnie chłodny strumień powietrza i na palcach idę w kierunku aneksu kuchennego.
- Dzień dobry... - wita mnie męski, niski głos, więc mocniej łapię za kołdrę i odwracam się, spoglądam w kierunku, skąd do mnie dociera.
Uśmiecham się gorzko, gdy na tarasie zauważam Sergiusza, który w samych spodenkach, siedzi nad laptopem z kawą w ręku i ogrzewa twarz w porannych promieniach słońca. - Wyspałaś się?
- Hej... - Podchodzę bardzo wolnym krokiem w jego kierunku i opieram się o framugę okna tarasowego, cały czas mocno zaciskając ręce na kołdrze.
No to pięknie...
Jak ognia unikam z nim kontaktu wzrokowego i maksymalnie spięta, wbijam spojrzenie w pomalowane na czerwono paznokcie u stóp.
Tak cholernie mi wstyd, bo kompletnie nic nie pamiętam...
- Nie, nie spaliśmy ze sobą, jeżeli próbujesz mnie o to zapytać... - Sergiusz przerywa to nieznośne milczenie i odsuwa krzesło obok siebie.
Spoglądam na niego i widzę, że nalał mi do filiżanki kawy. Gestem ręki zaprasza mnie, żebym usiadła z nim przy stole.
- Dziękuję... - upijam łyk czarnej parzonej i delikatnie przymykam oczy, czując, jak oblewa mnie rumieniec zażenowania. - Kompletnie nic nie pamiętam...
- Chyba nie sądziłaś, że mógłbym cię wykorzystać, co? - Na moment krzyżujemy ze sobą spojrzenie, ale nie mam odwagi, żeby dłużej spojrzeć mu w oczy. - Aż taką świnią, to ja nie jestem — dodaje, po czym wstaje z rattanowego krzesła i przykuca, żeby wziąć na ręce puszystego kocura.
Chwilę później kładzie na stole tackę ze śniadaniem — jajecznica, pieczywo i pomidory. Wszystko świeże i pachnące.
- Smacznego! - dodaje i siada naprzeciw mnie, a ja poprawiam włosy i nerwowo bawię się palcami.
- Przepraszam, za to, że... - zaczynam, próbując znaleźć odpowiednie słowa.
- Ja też... - przerywa mi. Nasze spojrzenia krzyżują się ze sobą i widzę to napięcie na jego twarzy. - To nie tak miało wyglądać... - Opiera plecy o krzesło i ciężko wzdycha. - Chciałem w bardziej delikatny sposób ci to wszystko przekazać, ale sprowokowałaś mnie i stało się tak, jak się stało...
- Nie panowałam nad sobą, za dużo się wydarzyło, to wszystko jest już ponad moje siły. Staram się dawać radę, ale chyba dopiero teraz widzę, że to za wiele jak na jedną osobę...
Sergiusz chwilę mi się przygląda i opuszcza wzrok, wodząc nim po matrycy laptopa. Nie wiem, czy coś czyta, czy po prostu nie może na mnie patrzeć, bo zwyczajnie się mną brzydzi.
- Mogłabym pożyczyć twój telefon? Chciałabym dać znać ojcu, że wszystko jest w porządku.
- Spokojnie, zadzwoniłem już do niego, zresztą byłem z nim wczoraj umówiony, że po bankiecie... - milknie, jakby ugryzł się w język, co nie daje mi spokoju, więc pytam:
- Co po bankiecie?
Ten tylko nerwowo oblizuje usta i wzdychając, mówi:
- Byliśmy umówieni, że po bankiecie cię porywam, żebyśmy mogli ze sobą pobyć — kończy z gorzkim uśmiechem, bo przecież finał znamy.
- I to jest ta niespodzianka, w sensie była, tak?
- No, ltylko że trochę nieudana, jak zresztą wiesz.
Sergiusz zdradza mi, że ten uroczy domek letniskowy kupił jakiś czas temu i jeszcze nie miał okazji tutaj spędzić żadnego weekendu, dlatego pragnął spędzić go właśnie ze mną.
- Z tyłu domku znajduje się basen, sauna i jacuzzi... A kawałek dalej piękny las i to jezioro, które od pierwszej chwili skradło moje serce. - Tłumaczy z iskrą w oku. - Chyba muszę wziąć dłuższe wolne, żeby trochę wyzerować...
- Pięknie tutaj... - Spoglądam przed siebie i obejmuję się ciaśniej ramionami.
- Co powiesz na krótki spacer?
- Tylko że ja nie mam ubrań. - Wskazuję na siebie i opieram głowę o blat stołu.
- Chodź! - ciągnie mnie za rękę i dodaje z szerokim uśmiechem: - Zaraz coś temu zaradzimy.
Zanim jednak wyjdziemy, mimo wszystko biorę telefon i dzwonię do taty. Dobrze wiem, jak ostatnio zachowywała się Lauren, więc tylko mogę się spodziewać, że nieźle dała mu wczoraj popalić, gdy nie wróciłam do domu na noc. Tata nie komentuje tego, co miało wczoraj miejsce, mówi tylko o tym, że nie mam się denerwować i po prostu odpocząć te dwa dni z dala od problemów i miasta. Zapewnia mnie, że nad wszystkim panuje i że za moment razem z Lauren wybierają się do wesołego miasteczka. Na początku niechętnie podchodzę do jego propozycji, ale z drugiej strony, nie pamiętam kiedy miałam czas, chociażby na dłuższą relaksacyjną kąpiel albo lekturę ulubionej książki.
Ubrana w czarną koszulkę Sergiusza i jego dresowe spodnie, siadam na tarasie i na moment odpływam, wsłuchując się w śpiew ptaków.
Gdybym tylko mogła cofnąć czas...
________________
Dziękuję, że jesteście!
Mam nadzieję, że rozdział się podobał.
Miłego!
S.
❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro