49. FEDERICA
* rozdział bez większej korekty, nie powinno być dużo błędów, jak coś, to wybaczcie!
Myślałam, że ucieczka przed problemami, to dobre rozwiązanie, a tymczasem moja głowa pęka już od tych wszystkich wątpliwości.
Cały czas wydaje mi się, że moi przyjaciele coś przede mną ukrywają, tak czuję. Pewnie myślą, że pięknie wychodzi im to pudrowanie rzeczywistości, ale za dobrze znam Helen, a Willa też zdążyłam już nieco poznać i wiem, że nie wszystko jest w porządku.
Od trzech miesięcy mieszkam z ojcem, to znaczy ojciec pomieszkuje u mnie. Do najtrafniejszych życiowych decyzji zaliczyć chyba jednak tego nie mogę. Jego troska jest wręcz osaczająca, a każde moje zwrócenie uwagi, traktowane jest jako ciążowy humorek. I jest w tym oczywiście dużo prawdy, ale to cholerne rozdrażnienie, podkręca tę niepewność.
Tata otworzył w mieście swoje towarzystwo ubezpieczeń i dopóki nie ściągnie kogoś sensownego, wszystkim zajmuje się sam. Może to niegrzeczne, ale modlę się o jakiegoś specjalistę, aby odzyskać trochę wolności.
***
Od wczoraj nie mogę się doczekać spotkania z Helen, która wreszcie obiecała mnie odwiedzić tuż przed planowaną na stałe przeprowadzką do Willa. Trudno mi uwierzyć, że ci dwoje jakimś cudem się dogadują i tworzą dość szczęśliwy związek. I jeszcze ta przeprowadzka. Lena odkąd jest zakochana i to ze wzajemnością, całkowicie zmieniła zdanie na temat związków i partnerstwa. Zupełnie jej nie poznaję.
Czuję, że Siguś jest ich spoiwem, bo gdyby nie on, to oni przecież nigdy nie mieliby szansy się spotkać.
Niestety nie mam żadnych konkretnych informacji o Blaisie i to w sumie na własne życzenie. Nie ukrywam, że przychodzą dni, kiedy chciałabym do niego zadzwonić i po prostu porozmawiać, powiedzieć mu o dziecku, wyjaśnić to wszystko, co narosło między nami i zbudowało ten ogromny mur, ale Blaise wyraził się jasno — mam odejść z jego życia, a mnie dwa razy mówić nic nie trzeba.
Wszystko owiane jest jakąś dziwną tajemnicą, ponieważ zarówno Will, jak i Helen unikają rozmów na jego temat, co nie ukrywam, że momentami bardzo mnie martwi, a odpowiedź: "No, jakoś sobie radzi, wiesz...", wcale mnie nie zadowala. Może to przez moją zagrożoną ciążę nie chcą dokładać mi zmartwień, bo jakoś nie wierzę, że Blaise tak łatwo przeszedł do codzienności po tym wszystkim, co mu się przytrafiło.
Kolejny dzień mija mi na bezczynnym leżeniu na kanapie i oglądaniu kolejnego odcinka serialu na Netflixie. Przed momentem dostałam wiadomość od Helen, że jednak dzisiaj nie przyjedzie, ponieważ musi jeszcze coś ważnego załatwić przed wyjazdem, ale obiecała, że wszystko nadrobimy i to jeszcze pod koniec tego tygodnia.
Na pewno...
Nabuzowana hormonami, postanawiam spakować najpotrzebniejsze rzeczy i wzywam taksówkę. Może to nie jest jakoś bardzo rozsądne, ale czuję, że już dłużej nie mogę okłamywać siebie, ale i też innych, albo po prostu nie mogę dłużej okłamywać już Blaise'a. Milczenie w sprawie ciąży jest porównywalne do kłamstwa.
Kierowca pomaga mi z bagażem, po czym uprzedza mnie, że trasa może zająć nam około pięciu godzin z powodu przebudowy drogi i wyznaczonych objazdów.
Niestety nie obywa się bez postojów, ponieważ maluszek co jakiś czas daje popis umiejętności żonglowania moimi wnętrznościami.
Skupiam swoją uwagę na muzyce i czytanej książce, żeby jakoś documować do upragnionego brzegu. Na szczęście kierowca jest dość wyrozumiały, za co bardzo jestem mu wdzięczna.
- Może pan już jechać. Dziękuję za bezpieczną podróż. - Płacę i chwytam za walizkę.
Łzy momentalnie napływają mi do oczu. To miejsce wiąże się z emocjami, które nie sposób utrzymać na wodzy. Chcąc nie chcąc przypominam sobie małego Sigusia i zaczynam szlochać.
To wszystko jest tak beznadziejnie smutne...
Nabieram powietrza w pierś i decyduję zdobyć się wreszcie na odwagę i zrobić to, co powinnam już dawno. Poprawiam płaszcz i odrzucam na plecy włosy. Im bliżej znajduję się ganku i drzwi wejściowych, to serce zaczyna coraz mocniej bić. Wali jak szalone. Mam wrażenie, że jeszcze chwila, a wyleci mi z piersi.
Pukam w stare drewniane, ale pięknie odnowione drzwi i czekam, aż się otworzą, ale niestety to nie następuje. Wolnym krokiem udaję się na tył domu, gdzie znajduje się sad i drewniane domki dla gości. Podnoszę z ziemi mały samochodzik i chowam go w dłoni — to resorak Sigusia, poznaję go.
- W czymś pani pomóc? - Wzdrygam się, słysząc obcy głos, więc odwracam się i zdziwiona patrzę na mężczyznę, który chyba wyszedł z garażu. Zachowuje się, jakby był u siebie, a przecież nie jest.
Nie podoba mi się to...
- Dzień dobry, ja do Blaise'a, zastałam go może?
- Blaise'a? - Facet patrzy na mnie z miną zdradzającą brak pojęcia, o kim mowa, co trochę zaczyna mnie stresować.
- Blaise Shwank, właściciel gospodarstwa, zastałam go?
- Wie pani co, dom kupiliśmy z żoną jakieś dwa miesiące temu od pośrednika, więc nie mam pojęcia, kto tutaj mieszkał wcześniej.
- Sprzedał gospodarstwo?
- No, na to wygląda, droga pani. - Po tych słowach, robi mi się dziwnie ciepło, aż muszę poluzować pod szyją chustę. - Wszystko w porządku? - pyta mnie ten mężczyzna i proponuje, żebym chwilę usiadła na ławce. Na moment znika w garażu i wraca z kubkiem wody.
- Dziękuję, po prostu zrobiło mi się słabo. Ciąża, nerwy... rozumie pan? - Ciężko wzdycham i wypijam wodę.
- Właściciel zostawił praktycznie wszystkie rzeczy, meble, telewizor, ubranka dla dziecka, zabawki, cały sprzęt AGD, a nawet zapakowane jeszcze prezenty ślubne. Znała go pani? - Spogląda na mnie z zaciekawieniem, a ja tylko kiwam głową, niezdolna do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.
- A pani Aileen, jest może w domu? Kojarzy pan? Starsza, przeurocza pani? Mieszka tutaj za płotem.
- Niestety nie znam sąsiadów, w sumie to jeszcze nie poznaliśmy wszystkich. Czasu nam z ledwością starcza na sen. - Uśmiecha się lekko, czym daje mi do zrozumienia, że zabieram mu cenne minuty. Przynajmniej odniosłam takie wrażenie.
- W takim razie, nie przeszkadzam już, do widzenia.
- Wezwać pani taksówkę?
- Poradzę sobie, taksówki tutaj nie kursują. - Żegnam się i szarpię za walizkę, zupełnie załamana.
Po drodze zaglądam do domu pani Aileen, ale niestety i jej nie zastaję. Zerkam przez okno na werandzie i nie dostrzegam niczego niepokojącego. Pewnie jest u wnuczek. Niestety nie pozostaje mi nic innego jak długi spacer do warsztatu Vincenta.
Po drodze robię kilka postojów, ponieważ z ledwością już człapię. Końcówka szóstego miesiąca to już nie przelewki. Siedząc na walizce, upijam łyk wody, odganiając łzy, które próbują znaleźć ujście i wylać się strumieniami. Zdejmuję na chwilę buty, ponieważ już czuję, jak puchną mi kostki.
- A wystarczyło wcześniej zadzwonić...
Szybko ocieram oczy, gdy obok mnie zatrzymuje się Jeep, ten sam, którym jeździł Blaise. Serce łomocze, jakbym wbiegła na wieżowiec.
- Kogo jak kogo, ale ciebie się tutaj nie spodziewałem... - Znajomy głos jednak nie należy do mężczyzny, który wywrócił moje życie do góry nogami.
- Vincent?
- We własnej osobie. Podwieźć cię gdzieś, słoneczko?
- Wiesz może, gdzie jest Blaise? - Wypalam histerycznie.
- To nic nie wiesz?
Czuję, jak nagle przechodzi mnie zimny dreszcz i zaraz potem zalewa fala ciepła, więc wachluję się ręką.
Odpowiedź pytaniem na pytanie nigdy nie zwiastuje nic dobrego. Obym się tylko myliła.
- Nie...
- Chłopak miał naprawdę ciężkie chwile, no i po tym, jak... - Spogląda na mnie ze zmartwieniem, co wcale mnie nie uspokaja, i wychodzi z auta. - Daj, pomogę ci, Sophie czeka z obiadem. Pewnie jesteś głodna, co? - Wyciąga do mnie rękę, więc powoli wstaję i czuję jak oczy Vincenta, bacznie skanują mój brzuch, który wystaje spod płaszczyka, po czym staruszek gładzi swojego wąsa i unosi jedną brew.
- Dziękuję... - Odruchowo gładzę brzuch, co weszło mi już w nawyk.
- Strzelam, że to będzie dziewczynka, co? - Posyła mi uśmiech, a ja tylko kiwam głową na potwierdzenie.
***
Drogę do domu Vincenta pokonujemy w niezręcznym milczeniu, co prawda od czasu do czasu wymienimy zdanie, ale atmosfera zrobiła się dziwnie napięta.
- To powiesz mi, gdzie jest teraz Blaise? - wypalam, ponieważ dłużej już nie zniosę tych uników i gry na czas.
- Przypuszczam, że nie ma pojęcia o dziecku, co?
I znowu to pytanie na pytanie.
Patrzę na niego wystarczająco wymownie, że odpowiedź jest zbędna, na co Vincent kwituje:
- Bo widzisz, słoneczko, świat Blaise'a zniknął tak nagle, jak jego ukochany Sigi, życie mu się zawaliło... - Wypuszcza powietrze i po chwili zawahania się, kontynuuje: - On bardzo dobrze sobie radził po śmierci Lydii, bo miał swojego Sigusia. Żył tylko dla niego i dzięki niemu...
- Wiem Vincent, wiem o tym, możesz mi po prostu powiedzieć? - Serce łomocze mi w klatce i nagle czuję jak strasznie mam sucho w ustach.
- Jeszcze te wszystkie jego kłopoty, później kredyty, studia, choroba Sigusia, to wszystko odcisnęło na nim ogromne piętno... biedny starał się dawać jakoś radę, ale wyszło, jak wyszło...
- Powiesz wreszcie, co z nim? - Niecierpliwię się ogromnie i coraz bardziej stresuję tymi szyframi, przeczuwając coś złego. Coś, co wszyscy przede mną ukrywają.
- Uciekł ze szpitala, po tym, jak... Później zabrał tylko kurtkę, ciepłe buty, kilka swetrów i laptopa. Auto zaparkował pod moim domem i zostawił go razem z listem. Dom wystawił na sprzedaż, a pieniądze z licytacji dla Sigusia, przelał na konto fundacji, i tyle o nim wiadomo. Podobno złapał stopa i ruszył przed siebie, w nieznane.
- Po tym, jak co? - Czuję jak niepewność powoli zalewa moje wnętrze kwasem. Reszta do mnie jakby jeszcze nie dotarła.
Dość długa cisza tworzy w mojej głowie koszmarne wizje. Obym tylko się myliła...
- To ty naprawdę o niczym nie wiesz, Federica? - Głos Vincenta brzmi z lekką nutą niedowierzania, a ja kompletnie nie wiem, co on ma na myśli. - Przecież była tutaj ta twoja przyjaciółka Helen...
- Mów w tej chwili, do ciężkiej cholery, bo chyba zaraz tutaj urodzę! - Podnoszę głos, już zupełnie wytrącona z równowagi, co działa na tego "starego piernika", oczywiście cytując Blaise'a.
Vincent streszcza mi te koszmarne wydarzenia, a ja czuję, jak cała treść żołądka podchodzi mi do gardła. Vini szybko zjeżdża na pobocze, a ja jakby ktoś wystrzelił mnie z procy, wysiadam z auta i wymiotuję jak dzika. Nie jestem w stanie zebrać myśli w jedną logiczną całość.
On chciał się zabić...
Został zupełnie sam, a mnie przy nim nie było. Nawet nie zadzwoniłam...
Egoistycznie myślałam tylko o swoich problemach. Przecież to on najbardziej potrzebował wsparcia, nie ja...
Nawet nie wiedziałam, że wydarzył się taki dramat...
________________
Jak mnie nie było, to miesiące, a jak jestem, to szaleję z rozdziałami.
A co!
Na zdrowie! ❤️
S.
PS
Zostawcie po sobie ślad, jestem ciekawa, ile osób czyta to opowiadanie.
Dziękuję!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro