Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

48. BLAISE

W tej martwej ciszy słyszę tylko, jak łzy odbijają się o czubki wypastowanych sztybletów i rozdzierającą od środka złość na cały świat i niewyobrażalny ból.

Dlaczego?! — To pytanie powtarzam od dnia śmierci Sigismunda i nie mogę znaleźć odpowiedzi.

Robię kilka porządnych łyków wódki i biorę głęboki oddech, bo ogień piekielny właśnie trawi moje wnętrzności. Wspinam się na krzesło i zahaczam kabel o belkę.

Mam nadzieję, że pójdzie szybko i... w miarę bezboleśnie. W razie "w" wychylam resztę wódki, której smak prowokuje torsje. Woda ognista ciurkiem spływa mi po bokach ust, plamiąc białą koszulę, ale mocno zaciskam oczy i zmuszam się, żeby przełknąć to cholerstwo.

Ostatni raz spoglądam na zdjęcie mojego syneczka i rękawem czarnego garnituru wycieram gębę, po czym robię znak krzyża i oplatam szyję pętlą zrobioną z przewodu.

Dam radę...

Nagle do domku wpada William i na moment staje jak wryty w ziemię. Nie dziwię się, to dość nietypowy widok. Jestem pewien, że nie tego się spodziewał, zaglądając tutaj, bardziej zalanego w trupa żałobnika, niż dyndającego pod sufitem denata.

Nasze spojrzenia krzyżują się ze sobą, trwa to zaledwie sekundę, ale w tym momencie wydaje się to być wiecznością. Po chwili zawahania, szybko podejmuję decyzję i ześlizguje się z krzesła, zanim stchórzę.

Zrobiłem to!

Czas spowolnił, jakby ktoś nagle wcisnął pauzę i przyglądał się tej scenie, kadr po kadrze. Wątpliwości właśnie nadeszły, ale to już chyba za późno.

Trudno.

Mój przyrodni brat szybko zrywa się z miejsca i jednocześnie wołając o pomoc, unosi mnie, chwytając za biodra, żebym się nie udusił. Czuję jak łzy napływają mi do oczu, a głowę ma mi za moment rozsadzić. Will klnie ile wlezie, a ja czuję, jak coraz trudniej jest mi złapać oddech.

Byłem o krok...

Reszta dzieje się jakby obok mnie — Vincent wbiega do domku i nieudolnie odcina przewód, na którym próbowałem się powiesić, a ja kopię ich, wierzgając nogami już i tak resztkami sił, żeby jednak dokończyć to, co zostało mi tak brutalnie przerwane. Bobby wzywa pogotowie, dzwoniąc pod sto jedenaście, pani Aileen z Sophie drą się jak oszalałe i pomagają mnie podnieść z podłogi, na którą runąłem jak długi, a Helen natomiast, stoi jak wryta, zupełnie jakby ją zamurowało.

Przeklinam moment, w którym się zawahałem.
Byłbym już po.

***
— Tatek, a czy ja też będę miał kiedyś takie skuły jak ty? — Zerkam na Sigusia i na moment przerywam zmywanie naczyń.

Czy już wspominałem, że ten mały gościu jest po prostu wyjątkowy i to pod każdym względem?

— Skuły? — Marszczę czoło i pytam z zaciekawieniem, bo kompletnie nie wiem, o co mu chodzi.

— No skuły, bączalu! S k u ł y! — literuje, wymachując teatralnie ubabranymi sosem bolognese rączkami.

Dzisiaj na obiad przygotowałem jego ukochane spagetti. Uwielbiam takie dni, kiedy Siguś jest radosny i tak często, jak zwykle, nie skarży się na ten okropny ból.

— Pimpuś, ja naprawdę nie wiem, co to są te "skuły", możesz mi wytłumaczyć? — Sigi tylko wywraca oczami, otrzepuje ręce z resztek obiadku i w dwóch podskokach podchodzi do mnie. Daje mi znać rączką, że mam się do niego zniżyć, więc szybko wycieram ręce do kuchennego ręcznika i uklękam. Teraz nasze oczy znajdują się na tej samej wysokości, więc Siguś wymierza mi spojrzenie, typu: "Ty nic nie czaisz, tatek!"

— To są skuły! — Napręża mięśnie, zginając rękę i pokazuje mi paluszkiem swój łokieć. — Już wiesz, tatek?

Niestety parskam śmiechem, za co obrywam pstryczek w nos.

— To chyba nie są "skuły", a muskuły, Siguś. — Tłumaczę mu, a ten tylko mierzy mnie wzrokiem i prycha pod nosem:

— Pfff! Ciocia Federica tak powiedziała!

— Niby kiedy? — Drążę zaciekawiony.

— Jak wyszedłeś spod prysznica rano, to zachichotała i powiedziała, że masz niezłe skuły, a ona to się zna, a nie tak jak ty! — Tupie nogą i pokazuje mi język.

— Ten jęzor, to ci kiedyś posolę, mądralo! Przysięgam! — Chwytam go i unoszę do góry — Chryste jaki on jest chudziutki.

Gilgoczę go, robiąc mu tak zwaną "motorówkę" na brzuchu, a ten śmieje się w głos i rączkami czochra moją brodę.

— Jesteś głupolkiem, tatek!

— A ty, bandytą! — Przekomarzamy się, aż wreszcie lądujemy na sofie. Oczywiście musiałem zrobić Sigusiowi kilka razy samolot.

— Nie za wesoło wam, chłopcy? — Aksamitny głos Federicy pieści moje uszy.

Chyba zupełnie straciłem dla niej głowę, choć znam ją zaledwie kilka dni...

***

Budzę się oblany potem i dyszę jak maszyna parowa. Czuję dziwny dyskomfort, chwilowy paraliż całego ciała. Coś, jakby mój mózg już się obudził, ale moje ciało jeszcze nie. 

Jednak żyję... niestety.

Doskonale pamiętam ten dzień. Sigismund był jak żywy. Ile bym dał, żeby mieć go tuż obok i przytulić. To niesamowite jak jedna osoba może wpłynąć na całe twoje życie i jak bardzo może brakować tupotu tych małych, kochanych stópek...

Muszę wziąć kilka głębszych oddechów, żeby się zupełnie nie rozkleić, co praktycznie graniczy z cudem. Zastanawiam się, po jaką cholerę mam dalej to wszystko ciągnąć? Po co? Dla kogo?

Pocieram dłońmi po twarzy, by odgonić te narastające w mojej głowie koszmarne myśli, które zalewają mój umysł i przybierają na sile z każdą upływającą sekundą.

Czuję się bardzo ospały i dopiero teraz zauważam wenflon w lewej ręce i czuwającego na krześle Whiliama — chyba śpi. Zaciskam mocno szczękę, gdy przypominam sobie to, co się wydarzyło przyciskam głowę do poduszki, chcąc się wreszcie obudzić z tego pieprzonego koszmaru.

— Coś ty, kurwa, chciał zrobić?! — Wzdrygam się, gdy przyrodni brat karci mnie, jednocześnie chowając w ramionach. Wystraszył mnie cholernie.

Muszę bardziej wytężyć wzrok, to pewnie przez środki uspokajające, nadal rozmywa mi się obraz.

— Po prostu... — Zagryzam wargi, aż czuję metaliczny posmak w ustach. Słowa grzęzną mi w gardle. Nie wiem, co powiedzieć. Nie mam kompletnie słów na to wszystko, co się wydarzyło. Z jednej strony czuję złość, że nie udało mi się zrobić tego, co chciałem, a z drugiej jest mi nawet wstyd, że mam naocznych świadków mojej egzystencjalnej porażki.

— Naprawdę chciałeś to zrobić? Stary to nie jest fair! Rozumiesz?! To, kurwa, nie jest fair! — Jego głos drży. Wiem, że jest wściekły, nawet nie zdziwiłby mnie, gdyby dał mi w gębę, więc milczę, ale chyba tylko ja nie wiem, co powiedzieć, bo Will kontynuuje: — To była najgłupsza rzecz, którą można zrobić swojej rodzinie! Pomyślałeś o tym, co my czujemy? Liczyłeś się z nami? Naszymi uczuciami? Z Federicą? Chłopie, to było egoistyczne do granic możliwości!

Milczę, bo nie chcę rozmawiać. Dywagować na ten temat. Po co.

Mój brat gada jak nakręcony. Wkurza się i chodzi nabuzowany po całej sali, aż mnie zaczyna tym irytować.

— Dasz mi spokój!?

— Chciałeś się zabić, człowieku! Czy to do ciebie dociera! Gdybym w porę nie wszedł do domku, to... nawet nie chce o tym myśleć! Dociera to do ciebie, co chciałeś zrobić? Sobie? Nam?

— Nie obchodzi mnie to! — Wybucham, bo to ja zostałem zupełnie sam. Sam. — Siguś był dla mnie wszystkim! A teraz nie mam nikogo! Nic mnie tutaj nie trzyma! Rozumiesz?! — Wymierzam mu pełne żalu spojrzenie i po chwili sam sobie odpowiadam: — Nic nie rozumiesz!

— Masz nas! Mnie, Duncana...

— W dupie to mam! Każdy z was ma swoje życie! Ja jestem obok tego wszystkiego! Nie mam po co żyć! Nie widzę sensu tego dalej ciągnąć! Whiliam, ja go zawiodłem! Obiecałem, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, że wszystko będzie dobrze i go po prostu zawiodłem! Oszukałem! A on mi ufał...

— Przestań! — Oczy Willa błyszczą od łez, moje też. — Dobrze wiesz, że to nie twoja wina. On był ciężko chory. Robiłeś co w twojej mocy. Byłeś najlepszym ojcem i przede wszystkim jego najwierniejszym przyjacielem.

— Zawiodłem...

— Myślę, że się bardzo mylisz, Blaise!

Nasza słowna awantura oczywiście nie została niezauważona przez resztę osób czekających na korytarzu, bo do sali wchodzi Helen.

— Myślę, że musisz się uspokoić, Whiliam. — Jej opanowanie chyba pomaga nieco załagodzić napięcie pomiędzy nami, a Will dysząc wściekle, wychodzi, trzaskając drzwiami.

Helen spogląda na mnie z litością wymalowaną na twarzy, więc odwracam wzrok i dodaję pół szeptem:

— Chcę zostać sam.

— Gdybyś czegoś potrzebował...

— Nie potrzebuję nic, oprócz świętego spokoju. — Bąkam nieprzyjemnie i kładę się na boku, żeby wreszcie mieć ich wszystkich z głowy.

Czy ja za dużo wymagam?

Życie kopie mnie z całych sił, to chyba jakiś znak, że nie jestem godzien niczego, poza tym marnym losem, który tak boleśnie mnie dotyka, pozostawiają ciężkie rany kłute serca.
____________________
Nieco krótszy niż zakładałam, ale grunt, że jest. Bardzo mi miło, że czytacie, komentujecie i piszecie na priv! ❤️❤️❤️

S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro