Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

44. BLAISE

Pielęgniarka oddziałowa poznaje mnie z daleka i każe mi przejść z nią na oddział intensywnej terapii, gdzie tuż przed moim przyjściem zabrano mojego syneczka.

Jestem kłębkiem nerwów, gdy nic więcej nie chce mi powiedzieć.

Nawet nie wiem jak tam się znalazłem, ale nie czekając na pozwolenie, wchodzę do środka.

Widok Sigusia zmroził mi krew. Tak źle jeszcze nigdy nie wyglądał. Nie mogę uwierzyć, że to ten sam chłopiec. Jego główka zdaje się, że za moment po prostu pęknie, a oczy są ledwo widoczne, co tak bardzo ma opuchniętą i zmienioną twarz. Podpięty pod elektrody i inne rurki, leży taki bezbronny, że chce mi się wyć.

Boże drogi, wystarczy już! Nie dokładaj mu cierpienia!

- Nie może pan tu być! Proszę natychmiast stąd wyjść! - karci mnie jedna z pielęgniarek, ale nic sobie z tego nie robię, i w dwóch susach stoję już obok łóżka Sigusia.

- Pimpuś, słoneczko, słyszysz mnie? - Chwytam go za maleńką rączkę i całuję w miejsce, gdzie prawdopodobnie pielęgniarka próbowała się wkłuć, zostawiając ogromnego sińca.

Moje serduszko kochane, pewnie był przerażony.

Sigi tylko mimowolnie porusza gałkami ocznymi i dzięki Bogu odzywa się, ale tak cicho, że prawie go nie słychać:

- Tatek? - Chyba czuje moją obecność, bo oczka ma nadal zamknięte, ale wygląda jakby próbował je otworzyć i lekko ściska moją dłoń. Delikatnie gładzę jego łysą główkę i jedyne o czym marzę, to o tym, żeby schować go w swoich ramionach.

- Tak, skarbie, jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze, słyszysz? Tatuś zabierze cię do domciu, do Kici. - Tulę tę drobniutką rączkę, czując wszystkie kostki.

- Widziałem mamusię... uśmiechała się do mnie, wiesz? - Siguś na moment też się delikatnie uśmiecha, a z jego twarzy na chwilę schodzi cierpienie. Po chwili dodaje z dziwnym spokojem: - Czeka mnie daleka podróż, tatek...

Łzy stają mi w oczach, a nogi uginają w kolanach. Przełykam gulę i szybko ocieram zapłakane oczy. Niestety naszą rozmowę przerywa lekarz:

- Panie Shwank, proszę opuścić salę, musimy go operować.

- Operować? Chyba nie rozumiem?

- Lekarz prowadzący wszystko panu wytłumaczy, a teraz proszę dać nam pracować i stąd wyjść!

- Siguniu, tatuś cały czas będzie na ciebie czekał.

- Obiecujesz? - Wyciąga mały paluszek i czeka aż splotę z nim swój. Jest bardzo zmęczony.

Zahaczam palce i ze łzami w oczach całuję go w czoło.

Mój skarb najdroższy. Mój cud.

Zbieram wszystkie siły i wreszcie, nieco zachrypniętym głosem, mówię:

- Obiecuję, bandyto. - Pielęgniarz chwyta mnie pod ramię i wyprowadza w stronę korytarza, dlatego krzyczę, żeby mały mnie usłyszał: - Kocham cię, Sigi! Będę tutaj czekał na ciebie! Obiecuję!

***
Siguś ponad tydzień leżał w śpiączce. Operacja się udała, a w mojej głowie nadal szumi od nadmiaru myśli i emocji. Przez te kilka dni zupełnie byłem odcięty od świata. Nic i nikt, poza Sigusiem, mnie nie obchodził.

Wracam do pustego domu, z małym pudełkiem z rzeczami synka w rękach - dresowe szare spodnie w liski, skarpetki w samochodziki, koszulka z dinozaurami 3D i bluza na zamek, też w liski, kolorowanka, kolorowe mazaki, figurka Spider-Mana i książeczki.

Cały dobytek Sigusia...

Po kieszeniach szukam kluczy, ale natrafiam na paczkę papierosów, więc odpalam jednego, łapczywie zaciągając się nikotyną.

Nawet nie pamiętam jak tutaj dojechałem, bo w głowie słyszałem tylko to nieprzerwane, rozdzierające moje serce, pikanie maszyny i słowa młodego lekarza:

"Bardzo mi przykro, panie Shwank, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy..."

Wszystko co w naszej mocy... - Kilka razy powtarzam w myślach i wyję jak małe dziecko, bo gdyby wszyscy zrobili wszystko co w naszej mocy, Siguś by żył, a przecież...

Odszedł i żadna jebana siła mi go nie odda! Mogę błagać, lamentować i nic. Kompletnie nic się nie stanie. To przerażające.

Zgasł na wieki, zostawiając ogromną pustkę i niewyobrażalny żal, który nie sposób ukoić...

Rzucam plecakiem o podłogę i ześlizgując się plecami po ścianie, upadam na zimne kafle.

Nie mogę uwierzyć, że to wszystko mnie spotyka. Wszystko, co kruszy okruchy mojego serca na jeszcze drobniejsze kawałki.

Najpierw Lydia, później moja matka, a teraz, ukochany Siguś. Już więcej nie jestem w stanie unieść, bo ciężar żalu, właśnie zgniótł mi serce.

To nie tak miało wyglądać - powtarzam w myślach, a później szeptem jak jakieś cholerne zaklęcie.

Mieliśmy wrócić do domu razem... przecież mu obiecałem, a obietnic się dotrzymuje.

Jęk rozpaczy odbija się od pustych ścian, które są niemymi świadkami mojej klęski.

Z płaczu boli mnie już brzuch i świeżo zagojone żebra. Bolą mnie także pięści, bo w drodze powrotnej ze szpitala na parking rozwaliłem dużą witrynę sklepu. Nie wytrzymałem i po prostu nie zapanowałem nad sobą, nad bezradnością. Pustką.

Za wszystko oczywiście zapłacę, ale teraz muszę ochłonąć i pomyśleć, co dalej...

Właściciel sklepu okazał się bardzo wyrozumiały i po zaopatrzeniu moich ran, po prostu mnie przytulił i pozwolił odejść. Spisał oczywiście numer telefonu i ma wysłać mi numer rachunku bankowego, ale czy dla mnie to ma jakieś znaczenie? Nie.

Sterczę w holu i nie jestem w stanie wejść do pozostałych pomieszczeń domu. Wszystko przypomina mi mojego ukochanego syna - słyszę jego śmiech, widzę jak goni Kicię, chowa się za zasłonką i woła: "Już możesz szukać, tatek, tylko nie za firanką, oki?".

W kartoniku obok garderoby zauważam świecące buty, których nie zdążyłem mu dać, a które z pewnością bardzo by go ucieszyły. Kolejny raz wybucham płaczem, krzycząc już z bólu.

- Dlaczego mi to robisz, Boże??? Dlaczego?!

We wspomnieniach wracają do mnie nasze wspólne chwile spędzone pod tym dachem. I chociaż życie nas nie rozpieszczało, to doskonale pamiętam moment, gdy wróciłem z aresztu i wziąłem synka pierwszy raz w ramiona. Był taki malutki i drobniutki, że bałem się, że swoimi wielkimi łapskami zrobię mu krzywdę.

On był moim cudem.

Nocne kolki, pierwszy ząbek, później pierwsze słowo, krok - to wszystko miga mi przed oczami jak pokaz slajdów.

Poranne harce, nauka wiązania butów, wieczorne gry i zabawy w chowanego, kakao na poprawę humoru i marchewkowiec na otarcie łez.

Nie mam po co żyć... nie mam dla kogo.

Od godziny, jak nie dłużej, leżę w wejściu i płaczę z bólu, który rozdziera moje serce. Nie chcę żyć. Nie wyobrażam sobie żebym mógł ruszyć dalej. Nie po tym, co się wydarzyło...

Chcę umrzeć.

Po wypłakaniu hektolitrów łez, nagle zrywam się z podłogi, wpadając na doskonały pomysł i wskakuję za kierownicę Jeepa.

Wierzchem dłoni ocieram zapłakane oczy i odpalam silnik. Do najbliższego sklepu mam czterdzieści minut drogi, ale to moja szansa na zapomnienie, na zagłuszenie zatruwających mnie wyrzutów sumienia - one rozrastają się niczym chwasty, podlewane nienawiścią do siebie, do świata.

Drogę pokonuję słuchając szatańskiej muzyki, żeby zagłuszyć myśli, które nie pozwalają mi na spokojny oddech. Wciskam gaz do dechy i pędzę przez las jak szalony.

Może rozbiję się o jakieś drzewo? Może.

W sklepie, gdzie zazwyczaj kupowałem dla Sigusia łakocie, kupuję kilka butelek piwa i coś mocniejszego, wódkę. Od razu kilka butelek, żeby nie musieć jeździć tam i z powrotem, to pozwala zaoszczędzić czas.

Ekspedientka patrzy na mnie jak na kosmitę, ale mam to w dupie. Nie obchodzi mnie to, co sobie w tym momencie o mnie myśli. Wiem, że mnie kojarzy i równie dobrze wie, że zawsze liczyłem każdy grosz, żeby starczyło na recepty w aptece obok i na coś dobrego dla Sigusia.

- Co, dowód chcesz, że tak się gapisz? - pytam wrednie, przygryzając policzek.

- Nie...

Nerwowo stukam palcami, gdy ta tylko krzywi się na mój widok, a dobrze wiem, że wyglądam jak zdjęty z krzyża.

- Patrzysz się na mnie jak na jakiś cholerny eksponat, coś nie tak? Coś nie psuje?!

- Nie, po prostu... Blaise...

- Syn mi zmarł - rzucam ze łzami w oczach i szybko zabieram butelki, tłukąc jedną w popłochu. - Kurwa!!! - krzyczę i podnoszę z podłogi potłuczone szkło. Dziwne uczucie nienawiści napędza moje żyły i jeszcze chwila, a coś rozpierdolę.

- Wyrazy współczucia, Siguś był...

- To nic nie zmieni! - przerywam jej i wściekam się, bo to tylko cholerne frazesy, które nic nie zmienią. Życia nie przywrócą. Nic nie znaczą!

Wybiegam ze sklepu, czując wezbrane koryto emocji. Pod pachą dzierżąc dwie butelki gorzały, a w siatce kolejne i piwa, wpadam do auta i pękam. Uderzam ręką o kierownicę i klnę, zdzierając sobie głos.

Żadne wyrazy współczucia, najszczersze kondolencje, nie przywrócą mi do życia Sigismunda. Mojego małego aniołka, który kiedyś uratował mi życie.

Jego życie było cudem...
Moje, żalem za grzechy.

W drodze powrotnej do domu opróżniam trzy piwa. I choć resztki rozsądku karcą mnie za to, co robię, wyrzuty sumienia są głośniejsze i muszę je po prostu zapić, inaczej wparuję w pierwsze lepsze drzewo.

Wpadam do jednego z domków i chleję wódkę na umór, zapijając ją piwem i zagryzając głód suchym chlebem.

Jestem zerem. Nikim. Mój świat się zawalił...

Ból straty rozrywa mi serce, a umysł płata figle, bo gdzie nie spojrzę, tam widzę swojego synka. Słyszę nawet jego głos. Śmiech. Płacz.

Do domu nie mogę wejść, ponieważ jakaś siła nie pozwala mi nawet przekroczyć progu korytarza.
Powoli mi odbija, dlatego duszkiem wypijam kolejne piwo, żeby już nie myśleć.

Zawiodłem go.
Po prostu, pozwoliłem mu zgasnąć.

Obiecałem, że jak się obudzi, to wszystko będzie już dobrze i razem wrócimy do domu, do naszej Kici.

Ale on się już nie obudził...

- Blaise, jesteś tam? Blaise na Boga, otwórz drzwi! Teraz się dowiedziałam! Tak mi strasznie przykro... - Pani Aileen histerycznie dobija się do frontowych drzwi, a ja, zalany już w trzy dupy obserwuję ją zza firanki domku.

Chyba mnie zauważyła, bo szybkim krokiem podbiega do drewnianego domku. Kiedy wali w drzwi, wychylam swój łysy łeb z okna i wreszcie się odzywam:

- Zawiodłem go! - Mój głos to jęk rozpaczy, przeplatany ze złością. - Nie pomogłem mu, a robiłem przecież, co mogłem... - Płacz, to jedynie na co mnie stać. - Zawiodłem go...

- Wpuść mnie, proszę.

Pani Aileen ciaśniej opatulając się blezerem, pokonuje schodki, a ja otwieram drzwi i kładę się na zasłane łóżko. Sąsiadka ocierając swoje załzawione oczy, wchodzi do środka mojej mogiły.

- Potrzebuję pobyć sam - mówię, płacząc do poduszki. - On był taki dzielny, taki malutki. Chcę do niego. Ja nie mam po co żyć...

- Blaise, zrobiłeś wszystko, co mogłeś. - Pani Aileen zalewa się łzami i trzęsie w spazmach szlochu, siadając obok mnie. Pociera moje ramię, a ja czuję jak moje ciało niekontrolowanie drży. - Pamiętaj, że nie jesteś z tym sam, masz nas...

- Ale nie mam już syna! Tylko on mi został! Teraz nie mam nikogo! To wszystko moja wina! On swoim uśmiechem przypomninał mi ją. Był jej częścią. To był mój promyczek! Dzięki niemu, wtedy nie strzeliłem sobie w łeb, a byłem o krok, dobrze pamiętasz...

- Blaise, nie znam słów pocieszenia, nikt, kto nie stracił dziecka, nie ma pojęcia, co czujesz, ale wiedz, że wszyscy go kochaliśmy i to on nauczył nas życia. Czerpania z niego pełnymi garściami. Małych radości. Boże, ja dzięki niemu znam wszystkie dinozaury. - Śmieje się przez łzy.

Mimowolnie sam się uśmiecham, bo nikt inny nie znał tych wszystkich trudnych do wymówienia nazw, jak mój mały Sigi. Mój kochany mądrala. Dinozaury to był jego konik. Codziennie czytaliśmy "Pradawne dzieje" i czasami odnosiłem wrażenie, że ten mały chłopiec zna już tę książkę na pamięć.

- Ja nie mam po co żyć. Nie wiem jak...

- Tylko proszę cię nie pij, to ci w niczym nie pomoże, chłopcze. - Słyszę brzdęk pustych butelek i krzątaninę.

- Minęło kilka godzin, a dla mnie to cała wieczność... Jak mam dalej żyć? - Wybucham płaczem, skręcając się z bólu.

- Nie wiem, co ci powiedzieć, ale wiedz, że jestem obok...

Wtulony w poduszkę, zasypiam, tracąc świadomość, co daje mi chwilowe wytchnienie.

No właśnie, chwilowe...

- Mieliście go tylko nastraszyć, debile! N a s t r a s z y ć! - Poznaję ten zbliżający się w moją stronę głos, to Archibald.

Niestety nie mam siły, żeby unieść głowę i otworzyć oczy, a już na pewno, żeby się odezwać.

Czuję tylko swąd duszącego dymu i przeszywające moje ciało arktyczne zimno. Nagle trudniej złapać mi oddech.

- Skąd mieliśmy wiedzieć, że wjedzie na most? Daliśmy mu tylko jedną tabletkę... - Cały czas słyszę znajome mi głosy, aczkolwiek nie jestem w stanie nic zrobić.

Czyli to sprawka Cordiana, że tak nagle osłabłem...
Co się stało?
Gdzie jest Lydia?
Co z naszym dzieckiem?

- Czy tam jest... Kurwa! Lydia, siostrzyczko! Dzwońcie po pomoc! Ja pierdolę, ona krwawi! - Archibald wrzeszczy, a do mnie dociera, że wydarzyło się coś bardzo strasznego. - Lydia, słyszysz mnie? Do cholery!

- Dlaczego to zrobiłeś, Archi? - Słyszę charczący głos mojej ukochanej i staram się otworzyć oczy. Na ułamek sekundy krzyżuję z nią spojrzenie i widzę ulatujące z niej życie.

To mi się śni...
Kurwa, to się nie dzieje naprawdę!

- Chwyć go za ręce, a ja złapię za nogi. Musimy zamienić ich miejscami. To on miał prowadzić! Debile! - Czuję silne szarpnięcie i to jakbym latał.

- Skąd mieliśmy wiedzieć? - Cordian brzmi zupełnie inaczej niż zwykle, jest przerażony.

- Zamknij ryj, szmato! Jeśli coś jej się stało, zniszczę cię jak karalucha! Zabiję cię!

Na moment urywa mi się film i kolejny raz czuję tylko nieprzyjemne szarpnięcie ciałem, a później sygnał dźwiękowy zbliżających się służb ratunkowych.

Tylko dlaczego?
Co się stało?

_______________
I jak? Mam uciekać? 😓

Uwierzcie, ten rozdział był dla mnie bardzo trudny... zdjęcie w mediach, mam nadzieję, że jest wystarczająco wymowne.

Zastanawiałam się jeszcze nad tym:

Niestety tak jak i w życiu, nie zawsze zdarzają się cuda, na które przecież tak bardzo liczymy. Wyczekujemy ich jak pierwszej gwiazdki na pochmurnym niebie. Na próżno.

Cudów natomiast możemy doświadczać na co dzień, czasami zupełnie ich nie dostrzegając. Każdy oddech jest cudem, to, że możemy podziwiać piękno otaczającego nas świata. Słyszeć dźwięki budzącej się do życia natury...

Życie jest cudem.

Sigismund Shwank niewątpliwie był takim właśnie cudem... ale o tym w kolejnych rozdziałach.

Miłego! ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro