33. BLAISE
W barze siadam do pierwszego lepszego wolnego stolika. Za dużo ich już nie zostało, bo jak wiadomo, każdy po egzaminie, żeby odreagować, idzie z przyjaciółmi na browarka.
Ja nie mam czasu na podtrzymywanie koleżeńskich relacji z kimkolwiek, dlatego musi mi wystarczyć moje własne towarzystwo. Poza tym, studenci żyją nieco innymi sprawami niż ja - imprezami, imprezami i jeszcze raz imprezami, tak więc, za dużo wspólnych tematów do rozmów, to my nie mamy.
Jestem tak bardzo wkurwiony, że za moment chyba para pójdzie mi z uszu, a serce wyskoczy przez nos. Niestety marzenia o pracy dla jednego z flagowych producentów oprogramowań specjalistycznych, znowu przesunęły się w czasie.
Kurewski pech...
Warunkiem przyjęcia mnie do firmy, jest posiadanie ukończonych studiów kwalifikacyjnych, niestety tego nie da się ominąć czy przeskoczyć, co mnie cholernie dołuje.
Pierdolony świstek papieru!
Gdybym dostał tę pracę, w całości mógłbym poświęcić się synowi i pracować w domu. Kilka razy w miesiącu odwiedzałbym siedzibę firmy, a tak pół dnia spędzam w warsztacie, pracując, ubabrany smarem i to za marne grosze. Oczywiście, jeżeli Vini potrzebowałby pomocy, to bym nie odmówił, aczkolwiek lepszy zarobek, to szansa dla Sigusia na możliwie jak najszybszą terapię, leki, suplementy i wszystko, czego będzie potrzebował.
Gdybym dzisiaj zdał ten pieprzony egzamin, to spokojnie mógłbym przystąpić do obrony jeszcze w marcu, a tak będę czekał do czerwca, oczywiście, o ile zdam poprawkę...
I wykombinuję pieniądze.
Skinieniem głowy witam się z barmanem i waham się czy powinienem...
- Co podać? - przerywa moje dywagacje, ale tutaj nie ma sensu się nawet zastanawiać.
- Piwo... bezalkoholowe, poproszę.
- Coś jeszcze?
- Na razie dzięki.
Zdejmuję kurtkę i opadam plecami o oparcie krzesła. Przejeżdżam wzrokiem po knajpie i nerwowo przebieram nogami. Wiem, że muszę ochłonąć, a egoizm w postaci napierdolenia się w trzy dupy, nie jest dobrym rozwiązaniem.
Już na pewno nie w mojej sytuacji.
Mój problem nie zniknie, a jedynie pojawi się nowy - jak wrócić do domu. Poza tym, nie mam już nastu lat.
Upijam łyk tego chmielowego zamiennika, zwanym piwem bezalkoholowym i nerwowo szukam po kieszeniach papierosów. Muszę zapalić, inaczej eksploduje mi czaszka.
Wkurzam się, ponieważ na wszystkie pytania odpowiedziałem bez zająknięcia, a koniec końców, jak się okazuje, wcale nie przystąpiłem do egzaminu. Ba! Wcale mnie na nim nie było.
Idiotyzm.
Taki nabuzowany jak teraz, nie chcę wracać do domu, bo pewnie wylądowałbym w najbliższym rowie, albo ściął jakieś cholerne drzewo po drodze. Dlatego daję sobie trzydzieści minut na to, żeby ochłonąć i zaraz wracam do domu, bo Siguś pewnie stoi na parapecie i za każdym razem gdy poruszy się jakieś drzewo albo krzak, krzyczy: "Tatek, tatek idzie!"
- I jak, Shwank? Zdałeś? - Słysząc znajomy głos, odwracam głowę i zauważam za sobą Nicodema i kilka osób z mojej grupy. Ich imion niestety nie kojarzę, ale twarze, owszem.
- Czołem, ekipa. Niestety, nie. - Unoszę kufel bezalkoholowego i posyłam krzywy uśmieszek. - Ujebali mnie i to koncertowo.
- Dołącz do nas. Sam tak nie będziesz siedział. Z nas wszystkich zdała tylko Rose, ale to było po prostu pewne. - Gestem ręki zaprasza mnie do stolika, więc przez grzeczność, dołączam do nich, zastanawiając się, która jest tą szczęściarą.
Chwilę rozmawiamy o dzisiejszym beznadziejnym egzaminie. Podobno z całej naszej grupy, liczącej dwadzieścia siedem osób, zdały tylko cztery.
- Zaraz muszę wracać - informuję ich, ponieważ już jakoś przywykłem do tłumaczenia się wszystkim ze wszystkiego.
- A co, dzieci ci w domu płaczą? - pyta żartobliwie jedna z dziewczyn.
Odkąd się do nich przysiadłem, mam wrażenie, że cały czas mnie obserwuje.
- W sumie to tak... dziecko. Syn. - Odchrząkuję, a mina brunetki momentalnie rzednie. Rozmowa ucichła i widzę tylko wymianę spojrzeń między pozostałymi.
Atmosfera nagle zgęstniała.
- Daj spokój Rose, przecież od miesięcy na uczelni wiszą plakaty o zbiórce pieniędzy na leczenie małego Sigismunda Shwanka. Nie skojarzyłaś nazwisk? - Ze słyszalną irytacją w głosie, odzywa się druga dziewczyna, a Rose tylko unosi ręce i dodaje szeptem:
- Przepraszam cię, nie wiedziałam.
- Nic się nie stało. Nie wymagam od ludzi znajomości mojego życiorysu. - Posyłam jej uśmiech, bo pewnie poczuła się dość niekomfortowo, gdy wszyscy na nią wsiedli.
- A, co jeśli chciałabym poznać? - Uśmiecha się szeroko i spogląda w moje oczy, a ja szybko odwracam wzrok i zerkam na zegarek. Widząc, że dochodzi już prawie piąta, żegnam się ze znajomymi, obiecując, że następnym razem zostanę dłużej.
Przy barze płacę za piwo i proszę o doliczenie do rachunku kolorowych żelków dla Sigusia. Zazwyczaj nie pozwalam mu jeść słodyczy, ale to będzie taki prezent na otarcie łez. Poza tym on jest dzieckiem, a dzieci uwielbiają łakocie.
Sigi będzie zachwycony, są w kształcie dinozaura.
Zanim odpalam silnik, odbieram jeszcze telefon, widząc, kto się do mnie dobija.
Spokoju mi nie da, wąsiara.
- Co jest Vincent?
- Jak egzamin, Łebski Harry?
- Szkoda gadać... Koncertowo mnie zrównali z glebą, ale chyba nie po to do mnie dzwonisz, szefie. - O tym to ja jestem przekonany.
- Jesteś terenówką?
- Nie, człowiekiem. - Na te słowa słyszę tylko prychnięcie zmierzłego, starego piernika, ale i tak go lubię. - Tak, swoje Lamborghini zostawiłem... u Sigusia w pokoju na komodzie - sarkam, siląc się, żeby brzmieć zabawnie, aczkolwiek to do śmiechu mi nie jest.
- A dałbyś radę wyciągnąć auto z rowu po drodze, jak będziesz wracał z miasta? Teraz mi dzwonili. Dwa auta, znaczy się.
Ściskam nasadę nosa i przymykam oczy, chcąc odmówić, ale wiem, że potrzebne są mi pieniądze. I to bardzo.
- No dobra, a gdzie mam jechać?
- Na wylotówce, za pierwszym zjazdem z autostrady. Dwa auta się zderzyły i oba wylądowały w rowie. Jakieś czterdzieści minut od warsztatu.
- Przy tej stacji benzynowej?
- Dokładnie tam.
- Dobra, myślę, że dwadzieścia minut i tam jestem.
- Uważaj na siebie i kasę weź całą. Kup Sigusiowi jakiegoś dinozaura, bo już ostatnio obiecałem.
- Kupię, kupię.
Dobrze wiem, że w domu niecierpliwie czeka na mnie mój syn, więc muszę to szybko załatwić i wracać. Tym bardziej po tym, co mi wczoraj odstawił - nie mam pewności jak zachowa się, gdybym nie daj Boże się spóźnił.
Sięgam po telefon z myślą, żeby zadzwonić i uprzedzić braci, że trochę się spóźnię, ale zanim słyszę sygnał dźwiękowy połączenia, wyładowuje mi się bateria w telefonie.
Kurwa mać!
Na miejscu wspomnianej już stłuczki jestem przed szóstą, czyli jak dobrze policzyłem, mam już jakieś piętnaście minut spóźnienia. Muszę przyznać, że jestem wściekły i znowu czuję się tak naładowany złą energią, że jeszcze chwila, a coś rozwalę.
Albo kogoś, poznając jedno z aut.
Gdy tylko wychodzę z Jeepa, słyszę kłótnię i bardzo nieprzyjemne wyzwiska, które jeden z młodych nowobogackich - kuzyn Cordiana, Gvidon, kieruje w stronę starszego mężczyznę i o dziwo też w moją - mnie się oberwało za guzdranie. Młody znany jest jako "Serwisant", czyli nagania panienki do burdeli. Strasza szuja, ale ma szerokie plecy - Archibald jest jego głównym zleceniodawcą.
Niestety muszę wkroczyć między nich, gdy ostra wymiana zdań prowokuje rękoczyny. Sprawca stłuczki rzuca się na poszkodowanego i szarpie mężczyznę, po czym już prawie okłada go pięściami. Jeden cios go nie ominął i dostał w twarz.
Jestem wkurwiony, więc i pary mam co nie miara, dlatego podbiegam do gada, w dwóch długich krokach i... też dostaję w pysk. Cios wymierzony był w poszkodowanego, ale zdążyłem go odepchnąć.
Nie zostaję mu dłużny i zamachując się, walę go prosto w żołądek. Agresor w mig pokornieje, gdy mocnym uchwytem dźwigam go za kołnierz kurtki i odciągam go od dużo starszego od niego mężczyzny.
- Bohater, się kurwa znalazł! - rzucam wściekle i spluwam krwią.
Niestety dość solidnie dostałem w gębę, to też jak najszybciej chciałem pozbyć się posmaku metalu w ustach.
- Wypierdalaj! - Młodzik chyba nie wie, z kim ma do czynienia, więc łapię go pod pysk i z pianą w gębie mówię:
- Przeproś, szmaciarzu, tego starszego pana, rozumiesz?!
Młody, gdy zakładam mu dźwignię, boleśnie wyginając rękę, tę którą najpierw uderzył poszkodowanego, a później mnie, syczy wkurwiony i przeklina, ale nie o to przecież prosiłem.
- Pierdol się, Shwank! Pożałujesz tego, szczurze!
- Przeproś tego pana, kapujesz? - Mocniej wyginam mu rękę i teraz cwaniak kiwa głową i z ledwością szepce "przepraszam". Puszczam go i odchodzę, a ta oferma upada na śnieg i zwija się z bólu.
Mógł nie zaczynać. A przynajmniej nie dzisiaj. Poza tym co to za moda, żeby bić starszego faceta - on mógłby być jego dziadkiem..
- Niech pan siądzie do szoferki i zamknie drzwi, bo zimno jak cholera - rzucam, kolejny raz spluwając krwią.
Zahaczam linę holowniczą o hak samochodu poszkodowanego i tylko zerkam na tego pizdusia, który nerwowy, gdzieś wydzwania.
Dwie wypasione fury za kilkadziesiąt tysięcy dolarów i moja zardzewiała już terenówka do zadań specjalnych.
Niestety 2:0 dla mnie, panowie.
Czuję pulsacyjny ból prawej strony twarzy i jak nic, jutro będę miał siną mordę. Zajebiście. I nie, wcale nie mam pojawić się na potańcówce, żeby podziękować za finansowe wsparcie darczyńcom.
Będę wyglądał jak typowy patus - łysy i w dodatku z obitą mordą. Idealnie...
Wciągarka na szczęście robi robotę i po dziesięciu minutach, samochód zabezpieczony stoi już wyciągnięty z rowu.
- A mój wóz? - pyta z pretensją w głosie ten gówniak, gdy wsiadam do auta, więc rzucam na odchodne:
- Ze szmaciarzami się nie zadaję. Kombinuj panienko!
Gdy wchodzę do środka, starszy elegancki mężczyzna właśnie wlepia swoje spojrzenie w lusterko i szybko poprawia pomięte ubranie.
- Niech pan wsiada do swojego samochodu, odholuję pana na kanał do warsztatu i od razu sprawdzę, co z wozem.
- Dziękuję, panu. - Ściska moją dłoń. - Ten młodzik cały czas mnie atakował. Najpierw jak wjechał we mnie, a później i przy policji. Młody się wściekł, bo policja nałożyła mu mandat - tłumaczy poddenerwowany i chusteczką wyciera pęknięty kącik ust.
Ściszam radio, po czym spoglądam na faceta, podając mu wizytówkę i mówię:
- Bohater z przeceny, jest tutaj na gościnnych występach. Szajka szmaciarzy.
- Miejscowy cwaniaczek, tak?
- Dokładnie... Samochód odholujemy na nasz firmowy parking.
- Takim powinno się psychotesty zlecić, zanim wpuści się na drogę. Toż to jakiś psychopata.
- On z policją ma układy. Zrobili panu przedstawienie, a wieczorem w karczmie będą pić bruderszafta. Znam ich...
Na moment zapada cisza, ale mężczyzna chyba lubi rozmawiać, więc zagaja.
- Jak ja się panu odwdzięczę? - pyta z szerokim uśmiechem. - I jeszcze oberwał pan przeze mnie.
- Trudno, stało się. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.
Oby to nie były prorocze słowa...
- Jeszcze raz panu dziękuję. - Uściskiem dłoni, okazuje mi swoją wdzięczność i wsiada do swojego samochodu.
W warsztacie jesteśmy po około czterdziestu minutach. Od razu biorę auto na kanał i sprawdzam, co uległo zniszczeniu.
Dopasowanie części nie jest łatwym zadaniem, ale na szczęście w magazynie mamy dużo zamienników. Co jak co, ale Vincent o to zadbał.
Mężczyzna siedzi w szatni i pije gorącą herbatę, a ja przebrany już w robocze ubrania, ślęczę w kanale. Niestety naprawa jest skomplikowana i zajmuje mi więcej czasu niż przypuszczałem.
- To będzie pięćset czterdzieści dolarów. - Podliczam rachunek, a elegancki mężczyzna wręcza mi banknoty i z uśmiechem na twarzy, dodaje:
- Reszty nie trzeba, to za prywatną ochronę. - Spogląda na mnie z obolałą miną i dodaje: - Jestem dozgonnie wdzięczny.
Na nic moje protesty, mężczyzna nalega, więc po prostu już nie dyskutuję i biorę te siedem stówek. Przynajmniej starczy mi na kolejne wlewy dla Sigusia.
Sprzątam warsztat i wskakuję pod prysznic, ponieważ jestem uwalony od smaru i... krwi.
Przebrany w ciuchy z egzaminu, spuszczam rolety antywłamaniowe i zamykam bramę na kłódkę. Odwrócony tyłem do wjazdu, słyszę nadjeżdżające auto, a gdy się odwracam, przymykam oczy, oślepiony długimi światłami.
- W czymś pomóc? - pytam i zupełnie nic nie widząc, zasłaniam oczy, podchodzę bliżej auta.
- Oj Blaise, Blaise... - słysząc znajomy głos, cały się napinam. - I po co ci to było?
Nawet się nie spodziałem, a już leżę na zamarzniętym wjeździe. Kopniak w plecy mnie powalił.
Nie byłem przygotowany na taki atak.
- Czego chcecie? - krzyczę, gdy dwóch zamaskowanych kolesi podnosi mnie z ziemi, a Cordian częstuje mnie mocnym przyłożeniem w żołądek a później w gębę.
Boli jak skurwysyn.
- Szacunku, szczurze! - Poprawia ciosy, a ja już ledwo słaniam się na nogach.
Głosy stają się coraz bardziej zniekształcone, jakby ktoś mówił do mnie zza tafli wody. Wzrok płata mi figle i wszystko widzę rozmazane. Cordian coś wrzeszczy do mnie i szarpie za poły kurtki, gdy dwóch zamaskowanych kolesi okłada mnie pięściami.
Zwinięty w kłębek, leżę na zimnej drodze dojazdowej i trzęsę się jak cholera. Już sam nie wiem czy to z zimna czy z bólu. Z ledwością oddycham, krztusząc się śliną wymieszaną z krwią, gdy Cordian chwyta mnie pod kołnierz i patrząc w moje oczy, wściekle mówi:
- Gdybyś nie okazał się takim podłym szczurem, wiódłbyś szczęśliwe życie z Lydią.
- Pierdol się! - Spluwam mu w twarz, za co dostaję porządny szlag w gębę.
- Pamiętaj, śmieciu, że masz jeszcze syna i tę sukę... jak jej tam, Federicę?
- Wypierdalaj od nich!
- Bo co mi zrobisz? Co? - wrzeszczy mi prosto w twarz. - Dobrze wiesz, że gdybyś nas nie sprzedał, wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, prawda?
Przymykam oczy i przypominam sobie ten cholerny dzień. Serce dudni mi jak młotem, a posmak krwi w ustach, wypala mi w sercu bolesne dziury, przywołując niechciane obrazy.
- Zostaw ich w spokoju... - Z ledwością wyduszam, z trudem nabierając powietrza.
- Też prosiłem, ale sam znasz finał. - W mojej głowie szumi od myśli. Staram się wszystko jakoś ogarnąć w całość u nagle jakby coś wskoczyło na swoje miejsce.
- Czyli co, wypadek był zemstą, tak? - rzucam histerycznie wściekły.
- Wyrównaniem rachunków, szczurze! - klepie mnie w policzek i wyciąga z kieszeni moje siedem stów. - Dwa lata siedziałem, rozumiesz, szmato!? Dwa, jebane, lata! Zajmijcie się nim, ja nie mam ochoty dotykać tego żebraka. - Spluwa mi w twarz, a dwóch oprychów, na jego polecenie, zaczyna mnie kopać, aż po prostu odpływam, umierając z bólu...
Lydia? Skąd ty się tutaj wzię...
____________
Czy ktoś się spodziewał takiego finału? Czy może macie jakieś przypuszczenia, co łączyło Blaise'a z Cordianem? Chętnie poczytam.
aankazxczxc, wykrakałaś.
Karaluchy ♥️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro