31. BLAISE
Noc jest koszmarem.
Głupi, po cichu liczyłem na to, że Sigi zasnął z wrażeń, które dostarczył mu dzisiejszy dzień i obudzi się dopiero rano. Naiwniak, bo ten, gdy tylko wszedłem, żeby zerknąć do pokoju czy śpi, wybucha płaczem. Ale to nie jest zwykły płacz, to krzyk rozpaczy, aż jeży mi się włos.
Stawiając długie kroki, w sekundę jestem już przy łóżku i wchodząc na trzeci szczebel drabinki, sprawdzam, co się stało. Odruchowo dotykam ręką jego czoła - ma ciepłą głowę.
Zeskakuję z łóżka i grzebię w szufladzie komody, szukając termometra. Przykładam go synkowi do czoła i tylko cicho klnę, gdy wyświetlacz miga na czerwono, wskazując trzydzieści siedem i sześć.
Podaję mu syrop, ale Siguś strasznie histeryzuje i naciąga, aż wreszcie z tego cholernego płaczu, wszystko, co zjadł na kolację, wymiotuje do łóżka.
Nosz kurwa mać! Teraz to i ja naciągam.
Szybkim ruchem zabieram porzyganą kołdrę i wrzucam ją do wanny, a Siguś cały czas płacze.
Wkurwiam się, bo z małym nie ma kontaktu - tak strasznie wyje, że już nie umie mówić, z tego płakania. Na pytanie o to czy coś go boli, tylko łka i podkurcza nóżki.
- Siguś, boli cię coś? Tatuś się bardzo martwi. Powiedz, skarbie, co się dzieje. Chcę ci pomóc...
- Tu mnie boli. - Rączką wskazuje na klatkę piersiową i z trudem nabiera powietrza. - Serduszko, chyba. - Biorę go na ręce i masuję mu plecki, żeby go trochę uspokoić.
Siguś zachrypniętym głosem, cały czas dopomina się przytulania, więc bujam go i tulę to kochane moje maleńkie ciałko.
Niestety cały czas zawodzi żałośnie, a ja umieram w środku z nerwów.
- Gdzie ona jest? Obiecała mi... Tatek, gdzie jest ciocia Federica? No gdzie?
Okej. Już chyba wszystko jasne...
Oczywiście obrywam za to, że jej nie ma. Sigusmund wyzywa mnie od skapcaniałych śledzi, ohydków i śmierdzących skarpet, a moja cierpliwość po dzisiejszym rollerkosterze wisi dosłownie już tylko na włosku.
Tylko spokojnie. Oddychaj.
- Tatek, ale obiecałeś! - Mały płacze tak żałośnie, że aż krztusi się katarem, chociaż wreszcie przynajmniej zaczyna gadać. Nie wiem, czy zdążył już wszystkich obudzić, ale Williama to na pewno.
- Daj mi tutaj ciocię, ty stęchły brzydalu! Natychmiast! - Krzyczy zapłakany, aż do pokoju wbiega, w samych bokserkach, Will. Jest trupioblady.
- Co jest? - pyta przerażony i dyszy jakby uciekał przed watahą wilków.
Omiata wzrokiem najpierw Sigusia, później mnie i obejmuje rękami ramiona.
- Temperaturę ma... - Tulę synka, czując, jak łzy moczą mi koszulkę. - Niepotrzebnie mu coś obiecałem i mam teraz za swoje.
- Ciocię mi tutaj dawaj, wstrętny gamoniu! - Siguś odstawia swój teatr jednego aktora, a mnie krew zalewa, gdy zerkam, która jest już godzina.
Pięknie, dochodzi druga.
- Godzinę z nim walczę...
- Iść po tę Deborę, skoro chce, żeby przyszła?
- Federicę chcę! Obiecałeś mi, tatek, a ona wyjechała! Zostawiła Pysia! Tak się nie robi! Zostawiła mnie! - Nie przypuszczałem, że mały aż tak będzie wydziwiał. Jest rozgoryczony.
William na moment znika i wraca ze swoim telefonem, a ja patrzę na niego zdziwiony, po jakiego grzyba mu telefon.
- Zadzwoń do niej. - Podaje mi swojego smartphone'a, a ja tylko kręcę głową i rzucam już nieco poddenerwowany:
- Daj spokój, jest środek nocy. Poza tym...
- Masz jej numer? - Wchodzi mi w słowo. - Nie masz???
- Nie. W sensie nie w swoim telefonie...
- Gdzie masz ten cholerny służbowy?
- Po prostu nie. Nie wtrącaj się! Zaraz mu przejdzie. - Gromię go wzrokiem, gdy bąka coś pod nosem i staram się uspokoić tego małego rykułę.
Zaraz rozsadzi mi łeb. Przysięgam...
- Siguś, kochanie, ciocia musiała wyjechać. Mówiłem już.
- To niech wraca, bo mi obiecała, a obietnic się dotrzymuje! Ty mi obiecałeś! - krzyczy i uderza mnie w klatkę piersiową, a ja jestem już na ostatniej prostej, żeby wybuchnąć.
- Kolego! - Chwytam go za rączkę i wymierzam mu dość srogie spojrzenie, bo ileż można? - Nie uderzaj tatusia, bo to nie jest przyjemne, rozumiesz? Czy tatuś cię bije? - pytam spokojnym tonem, a przynajmniej staram się tak brzmieć, bo w środku już się normalnie gotuję.
Młody patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi ślepkami i wierzchem dłoni wyciera zapłakaną buzię i gile.
- Nie e. - Pociąga nosem i patrzy na mnie ze złowrogim grymasem.
No tak, sam jestem sobie winien.
- To dlaczego bijesz tatusia, co?
- Bo jesteś brzydalem i zaraz cię drapsnę! - Znowu mnie uderza, tym razem, chcąco-nie-chcąco, trafia mnie w oko, czego już za wiele.
Dopiero co zeszła mi śliwa, którą zaserwował mi kilka dni temu. Wspaniale, kurwa mać!
- Sam jesteś brzydalem! - rzucam kompletnie wkurzony. Zdenerwowany, kładę go do łóżka.
Siguś nawet się nie rusza, ba! Nawet nie oddycha. Chyba nie spodziewał się takiej reakcji z mojej strony, bo co by nie mówić, wytresował mnie sobie, bandzior. Nauczony jest, że zawsze mu ustępuję i przyjmuję wszystko na klatę.
Mały obserwuje mnie ze zmarszczonym czołem i to, co robię. A ja po prostu gaszę światło i wychodzę, zostawiając lekko uchylone drzwi.
Nawet nie zdążyłem przejść przez hol, a już słyszę ciche nawoływanie:
- Tatek! Psssyt! Jesteś tam? Tatek?
Muszę wziąć porządny wdech, żeby mnie nie rozsadziła złość. Jestem przytłoczony dzisiejszym dniem, chorym porannym nieporozumieniem, później tym zajściem z Archibaldem, odejściem Federicy i jeszcze teraz Siguś kopie swojego starego, gdy ledwie trzymam pion.
Odczekuję kilka sekund i wracam do pokoju syna, zachowując przy tym poważną minę. Chociaż nie umiem się na niego złościć, to młody solidnie przegiął. Oczywiście rozumiem jego złość i żal, ale są pewne granice.
Są?
- Co jest, bandyto? - Poprawiam jego świeżą kołderkę i sprawdzam temperaturę - dzięki Bogu jest już w normie.
- Czy ona wróci? - pyta, pociągając nosem. Nie chcę go okłamywać, nie po tym co odstrzelił, dlatego mówię całkowicie szczerze:
- Nie mam pojęcia, ale dzisiaj na pewno nie... a teraz dobranoc. Jak coś, tata będzie w pokoju obok. - Wskazuję głową na ścianę za którą znajduje się moja sypialnia, w której ostatnio spałem chyba rok temu.
- Nie kochasz już Pimpusia, co? - Słyszę na odchodne ten smutny, zdarty głosik.
- Kocham. - Wracam do niego i patrzę na zapłakaną buzinkę, a ten robi te swoje maślane oczy i po zawodach.
Jestem niekonsekwentny...
Cholernie.
- Pimpuś już będzie grzeczny, tylko zostań, tatek. - Chwyta swoją maleńką rączką, moją i gładzi ją paluszkami. - Kocham cię, tatek, tylko że przez moment cię po prostu nie lubiłem, wiesz?
Wdrapuję się do niego, a ten obłapia mnie rączkami i cmoka w nos.
- Karaluchy.
- Pod poduchy... - Cmokam go w czoło i obejmuję ramionami, tuląc do siebie.
***
Sigismund zasnął dopiero dwie godziny temu, czyli o czwartej. Jestem niewyspany, rozstrojony, połamany i zupełnie wykończony, a teraz czeka mnie dość długa droga do miasta i ten cholerny egzamin. Dobrze wiem, że jestem w dupie. Przyszło mi nawet do głowy, żeby nie jechać.
Wstałem szybciej, żeby jakoś się ogarnąć. Wyglądam jak zbity pies z kulawą nogą. Na moment przysiadam na krześle, gdy stawiam wodę na kawę i tylko przymykam oczy.
- Wyprasowałam ci koszulę...
Wzdrygam się, słysząc delikatne pukanie w stolik, na którym chyba przybiłem gwoździa. Nawet nie wiem kiedy przysnąłem.
Ziewam i pocieram twarz, czując jak przeszywający ból głowy, staje się coraz bardziej doskwierający, aż mrużę oczy.
- Która jest? - pytam nieco zdezorientowany.
- Dochodzi szósta trzydzieści. - Widzę jak Debora mi się przygląda, pewnie mam sine oko.
- Muszę wziąć prysznic, zajrzysz do Sigi? - Spoglądam na nią z obolałą miną, a Debora uśmiecha się do mnie ciepło i gładzi moje ramię.
- Jasne. Zrobiłam ci też kanapki, a o małego się nie martw, damy sobie radę.
- O siódmej będzie tutaj Grace - informuję ją, zanim znikam na schodach.
- To konieczne?
- Uwierz, że tak... ostatnio pogorszyło mu się i lepiej jak będzie przy nim pielęgniarka.
- Co to w tej nocy on wyprawiał?
- Miał gorączkę... podałem mu syrop, przeszło. - Nie zdradzam szczegółów zarwanej nocy, bo nie widzę sensu.
- Z wrażeń?
- Raczej tak... po prostu go zawiodłem i strasznie to przeżył.
***
Całą drogę do miasta mam uchylone okno, żeby po prostu nie zasnąć. Debb na szczęście zrobiła mi mocnej kawy do termosu, więc posiłkuje się nią, żeby nie przybić gwoździa. Parkuje jeepa na jedynym już wolnym miejscu i biegiem przemierzam dość spory parking.
Zdyszany wpadam na korytarz i zdejmuję puchową kurtkę. Podbiegam pod drzwi dziekanatu i czytam wywieszony na drzwiach spis. Mój egzamin odbywa się na trzecim piętrze, zatem szybkim krokiem kieruję się w stronę windy i zderzam się z kimś, upuszczając teczkę. Klnę siarczyście, gdy zbieram z podłogi swoje rzeczy:
- Jasny gwint, przepraszam. - Pomagam zebrać porozrzucane notatki i dopiero gdy podaję je właścicielowi, a w sumie to właścicielce, zauważam, że to Josephine - młodsza siostra Lydii.
Kurwa mać...
- To moja wina... zagapiłam się. - Zabiera wszystkie swoje rzeczy i spogląda na mnie, ale unika mojego wzroku, jakby bała się spojrzeć mi w oczy.
- Nie miałem pojęcia, że tutaj studiujesz... - zagaduję, ale tak naprawdę nie mam ochoty z nią rozmawiać.
- Bo nie studiuję, pracuję tutaj... A co u was? - pyta, a ja tylko zerkam na zegarek i rzucam na odchodne:
- Okej, wiesz, muszę lecieć. - Nawet się nie żegnam, tylko wchodzę do windy i wjeżdżam na to trzecie piętro.
Serce dudni mi jak szalone. Nienawidzę takich spotkań. Wszystko co złe, wraca do mnie jak bumerang.
Pod salą egzaminacyjną spędzam już dobre dwie godziny. Osoby z mojego roku znają mnie jedynie z ćwiczeń, wykłady zaliczałem zdalnie, a niektóre zaliczenia udało się przepisać, aczkolwiek ćwiczenia, kolokwia i egzaminy musiałem powtórzyć. Ten jest ostatnim przed obroną.
Ludzie wchodzą i wychodzą - jedni po kwadransie z uśmiechem, inni zaś po dwóch minutach i to ze łzami w oczach.
Im bliżej litery "S", tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nic nie pamiętam i mało co potrafię. Stres podobno potęguje efekt czarnej dziury, tak więc chyba jestem pogrzebany.
Wreszcie nadeszła moja kolej. Siadam maksymalnie naładowany stresem, ale dobrze wiem, że przecież głupi nie jestem, spanikowany tak.
Co dziwne na pierwsze pytanie, dotyczące filtrów morfologicznych, które wylosowałem, odpowiadam bez zająknięcia i bezbłędnie omawiam jeden z wybranych. Drugie pytanie zadaje mi wykładowca i z ulgą stwierdzam, że to łatwizna.
- Proszę, opisać protokoły WEP, WPA i WPA2, a później wyjaśni nam pan na przykładach różnice pomiędzy techniką zachłanną projektowania algorytmów a
programowaniem dynamicznym. Ma pan pięć minut na opracowanie odpowiedzi.
Zestresowany, zapisuję sobie notatkę i mimo presji, staram się wypaść jak najlepiej - to moje być albo nie być.
Kiedy odpowiadam na pytanie, korzystając ze wcześniejszej notatki, mam pewność, że powiedziałem wszystko, co istotne. Poza tym, to nie było jakieś bardzo trudne pytanie.
- Panie Shwank, muszę przyznać, że jeszcze żaden ze studentów w pełni nie odpowiedział na to pytanie prawidłowo. Ostatnie pytanie zada pan dziekan. Czy mógłby pan?
- Z przyjemnością. - Dziekan wydziału informatyki i ekonomii nie darzy mnie wielką sympatią, dlatego spodziewam się bomby atomowej. - Proszę, aby omówił pan autokorelację i heteroskedastyczność składnika losowego.
I bingo. Hiroszima i Nagasaki, do ciężkiej cholery.
Na moment, czuję jak w mojej głowie szumi mi krew, a przed oczami robi się czarno. Upijam więc łyk wody i biorę głęboki oddech, po czym spokojnym tonem odpowiadam na pytanie. Dziekan to typowy choleryk i dobrze wiem, że moja poprawna odpowiedź, po prostu go wkurwiła, ponieważ zrobił się purpurowy.
- Jest pan pewien odpowiedzi, chce pan coś może jeszcze dodać? - pyta, zerkając na pozostałych członków komisji.
- Tak, jestem pewien swoich dotychczasowych odpowiedzi, profesorze. Myślę, że wszystko, co istotne zostało już przeze mnie omówione i to dość wyczerpująco, oczywiście jeżeli mają panowie jeszcze jakieś pytania, chętnie na nie odpowiem.
- Z mojej strony to wszystko. Zatem, proszę zaczekać na korytarzu. - Z uśmiechem informuje mnie przewodniczący komisji.
Wychodzę, czując niesamowitą ulgę i szczęście, bo mimo wszystko, dałem z siebie naprawdę ponad sto procent i odpowiedziałem na wszystkie pytania.
Narada komisji egzaminacyjnej trwa już dość długo. Niektóre osoby od razu wiedziały, że nie zaliczyły, więc nawet nie czekały na wyniki, a ja pijąc już chyba czwartą kawę, czekam jak na szpilkach. Cały czas SMS-uję z Grace, Deborą i Willem. Sigismund jest strasznie zmierzły i jedynie co go raduje, to "Domek Gabi". Dla świętego spokoju pozwalam, żeby poodglądał bajki, niż marudził i odstawiał takie szopki jak w środku nocy.
Duncan podobno pojechał pomóc Vincentowi, ponieważ stary Vini liczył na mnie. Zupełnie zapomniał o moim egzaminie i wziął się za naprawianie pługa, którego szlag trafił.
Nagle otwierają się drzwi i z sali egzaminacyjnej wychodzi mój wykładowca i dziekan.
- Shwank Blaise, można pana prosić?
Zastanawiam się dlaczego wołają mnie osobiście, skoro inne osoby wychodząc, prosiły kolejną do środka.
- Proszę spocząć. - Dziekan wskazuje głową na krzesło, więc siadam i spoglądam na niego, zastanawiając się dlaczego mnie tak stresują, przecież odpowiedziałem na wszystkie pytania i to bez zająknięcia.
Po kilku wymianach spojrzeń, wreszcie odzywa się mój wykładowca i z obolałą miną zaczyna:
- Niestety, ale nie możemy uznać pana egzaminu.
Poprawiam materiał spodni i spoglądam na nich jak na jakieś dziwadła. Wypuszczam powietrze czując jak moje serce przyspiesza proces pompowania krwi. Odruchowo odpinam guzik przy szyi i kręcę głową, po czym wreszcie wykrztuszam:
- Dlaczego? Przecież wszystko zaliczyłem, oddałem wszystkie prace, stworzyłem aplikację testową i przed momentem odpowiedziałem na pytania...
- Zgadza się, ale nie uiścił pan opłaty za cały semestr - wtrąca się dziekan.
Kutas.
- Płatność rozłożoną mam w ratach do końca czerwca. - Przecież sami podpisywali ten kurewski świstek!
- Zgadza się, ale warunkiem przystąpienia do tego egzaminu, jest uiszczenie wpłaty za cały semestr. Rozumie pan, panie Shwank? Niestety przeoczyliśmy ten szczegół, ale wszystko jest w dokumentacji. O tutaj. - Wskazuje swym krogulczym, obrzydliwym paluchem.
- Co? - wypalam wkurzony. - Nikt mnie o tym nie poinformował.
- Wszystko jest w umowie.
- Ile muszę zapłacić?
- Chwilę, już zerkam w dokumenty. - Czuję jak nerwowo drga mi skroń, a nogi zaczynają swoje dzikie pląsy. Czy można mieć większego pecha? - Dokładnie... tysiąc siedemset dwadzieścia dolarów.
Wypuszczam powietrze i klnę w myślach. Nie mam takiej sumy. Jestem cholerną mendą. Żebrakiem!
Czując, że serce tłucze w mojej klatce jak szalone, staram się uspokoić, ale kiepsko mi to wychodzi.
- Czyli co? Mam teraz zapłacić, tak?
Zastanawiam się czy moi bracia pożyczą mi chociaż część tych pieniędzy, gdy dociera do mnie głos dziekana:
- Niestety nie, płatność ma zostać zaksięgowana przed egzaminem, nie w trakcie, ani po. Wszystko jest w umowie. Wystarczyło przeczytać, przed podpisaniem - wypowiada te słowa z tak cholerną wyższością, że jedynie o czym myślę, to o tym żeby mu przyjebać w tę głupią mordę.
- Ale to wasze przeoczenie, dopuściliście mnie do egzaminu.
- Proszę spojrzeć w umowę. - Dziekan kładzie na stolik dokumenty z moim odręcznym podpisem, a ja szybko przejeżdżam wzrokiem po tekście i czytam:
"Aby przystąpić do egzaminu semestralnego, warunkiem jest uiszczenie opłat związanych z czesnym oraz uregulowanie pozostałych płatności."
- Ja pierdolę... - mówię przez zaciśnięte zęby, ale na tyle cicho, że chyba na szczęście nikt mnie nie słyszał.
- Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
- Czy mogę prosić chociaż o protokół?
- Niestety nie, egzamin nie zostanie wpisany w protokół, ponieważ w istocie rzeczy on nie miał prawa się odbyć z pana udziałem.
- Cyrk na kółkach. Przecież jestem tutaj, mam świadków, że odpowiedziałem na zadane pytania. Byłem też ostatnio w dziekanacie...
- I z tego co mi wiadomo, poświadczył pan nieprawdę - wtrąca się dziekan, a mnie zalewa krew.
- Nie miałem pojęcia...
- Panu już dziękujemy. - Nie pozwala mi nawet dokończyć. Proszę opuścić salę.
Wychodzę nabuzowany jak psia mać. Gdybym mógł, to coś rozpierdolę, a tak, po prostu jak najszybciej stąd wychodzę i udaję się do najbliższego baru.
Więcej już nie jestem w stanie znieść.
Każdy ma swój limit...
Ja również.
_______________
Sprawa z egzaminem jest z życia wzięta... 😔
Biedny Blaise, nie ma chłop szczęścia w życiu. Oj, nie ma...
Oczywiście jestem ciekawa opinii.
Buziaki! 😘💞
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro