Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. FEDERICA

Zaraz po tym jak Blaise poszedł do auta, żeby je odśnieżyć, ja pod pretekstem pójścia do toalety, idę do pokoju, żeby przypadkiem nie rozkleić się na jego oczach.

Najpierw, gdy stałam w korytarzu i przysłuchiwałam się rozmowie Blaise'a z, jak się okazało, jego synem, byłam po prostu oczarowana jego podejściem i ciepłem, a później, gdy weszłam do kuchni... zamarłam. Ten mały chłopiec po prostu zaskoczył mnie i rozbroił na tyle, że zabrakło mi słów. Bałam się, że poryczę się jak jakaś wariatka. Tak bardzo starałam się nie dać po sobie poznać wewnętrznej rozsypki.

Chłopiec wyglądał jak duch. Cień. Blady, niemalże przezroczysty i tak drobny, że jak wskoczył mi na szyję, to zbladłam ze strachu, że zrobię mu krzywdę. I jeszcze ta rurka wystająca z tej małej, łysej główki... Boże drogi. Moja bratanica jest w podobnym wieku, co ten maluch i aż jeży mi się włos, gdy pomyślę, co musi przeżywać Blaise, widząc, w jakim stanie jest jego syn.

Często nie doceniamy tego, że po prostu jesteśmy zdrowi, a to spotkanie, to dla mnie najszybsza lekcja życia...

Obmywam twarz zimną wodą, żeby odgonić łzy, które mimowolnie napływają mi do oczu.

— Życie jest niesprawiedliwe... — mówię, spoglądając w swoje odbicie w lustrze.

Pomyśleć, że chciałam je sobie odebrać, gdy ktoś inny walczy o każdy oddech...

Siadam na łóżku i przymykam oczy, a gdy je otwieram, pod drzwiami zauważam wsuniętą kartkę. Podchodzę bliżej i podnoszę ją z podłogi. Uśmiecham się do siebie, gdy na kartce dostrzegam nieco pokraczne literki, które tworzą zdanie:

"Ceść, jezdem Siguś".

Rysunek jest przeuroczy i przedstawia małego chłopca, który chyba jest jakimś superbohaterem — prawdopodobnie Spidermanem.

Uchylam drzwi i w kącie korytarza zauważam chichoczącego malucha, a raczej jego stopy. Ukrył się za firanką i chyba myśli, że jest niewidzialny. Żeby nie wyprowadzać go z tego przeświadczenia, rozglądam się i pytam na głos:

— Mogłabym przysiąc, że widziałam tutaj małego chłopca. Czy jest tutaj Siguś? — Zerkam za drzwi, po czym bardzo wolno przechodzę przez korytarz i uchylam kawałek firanki, udając, że go nie widzę.

— No niech mnie kule biją, nie ma go. Widziałeś może Sigusia? — Staram się brzmieć poważnie i z ledwością powstrzymuję śmiech, gdy chłopczyk przecząco kręci głową, po czym zatyka usta i parska nieco diabolicznym śmiechem. Gdy wzruszam ramionami, patrząc na niego z uśmiechem, ten ucieka zawstydzony, udając buzią przyspieszenie formuły jeden.

Słodziak.

Poprawiam materiał spodni i wreszcie wychodzę. Blaise siedzi zniecierpliwiony i mierzy mnie znudzonym wzrokiem, wywracając oczami. Myślał, że tego nie widzę, ale widziałam. Staram się szybko wejść do auta, żeby już go bardziej nie denerwować, ale w tych cholernych butach, to jak taniec pingwina na szkle.

Całą drogę do szpitala trochę się przekomarzamy. Czuję, jakbym znowu miała te naście lat i udała się na przejażdżkę samochodem z licealną sympatią. Dziwne to uczucie, ale przyjemne.

Niestety cały czas przed oczami mam obraz małego Sigusia i bardzo chciałabym zapytać o niego Blaise'a, aczkolwiek gryzę się w język. To chyba nie jest odpowiednia chwila na tego typu rozmowy, o kalibrze bomby atomowej.

Pod wpływem chwili wymuszam na Blaisie zgodę, żebym mogła u niego zostać. Myślę, że moja obecność nie powinna mu przeszkadzać — zajmę się sobą, odpocznę od miasta i wkurzających "garsonek" i "garniaków". Od dawna potrzebuję już resetu, czasu na przemyślenie kilku spraw, odparowanie złych emocji, których ostatnimi czasy namnożyło się dość sporo. Ucieczka od przeszłości nic nie zmieni, jestem tego żywym przykładem. Uciekam już pół roku i tylko pakuję się w jeszcze większe tarapaty.

Chyba czas przewartościować swoje dotychczasowe życie.

Proponuję mu tysiąc dolarów za pięć dni w jego gospodzie. Dobrze wiem, że cena jest zawyżona jak na warunki, ale mi nie ubędzie, a jemu z pewnością przyda się gotówka. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, ile kosztują te wszystkie leki i wizyty u specjalistów — siostra mojej przyjaciółki chorowała na to cholerstwo, stąd trochę się orientuję.

***

— Poczekam w aucie — informuje mnie Blaise, gdy parkuje pod szpitalem. Jest dość zestresowany i zauważam jak drga mu skroń. Pewnie szpital wychodzi mu już nosem. W sumie to się nie dziwię.

Nieco poddenerwowana wychodzę z Jeepa i udaję się w stronę wielkich szklanych drzwi. Kieruję się do okienka rejestracji i pytam, gdzie mogłabym otrzymać pomoc, ponieważ miałam wczoraj wypadek i chciałabym wykonać najpotrzebniejsze badania. Pielęgniarka mierzy mnie dość chłodno wzrokiem i łapie za telefon.

— Doktor u siebie? Mamy pacjentkę z wypadku. Tak, tego z wczoraj. Teraz przyszła. Dobrze, dziękuję. — Przyciska słuchawkę do piersi i informuje mnie dość niemiłym tonem: — Pójdzie pani prosto, na lewo do windy, czwarte piętro, pokój numer czterdzieści siedem. Powiedzieć, proszę, że z wypadku z wczoraj.

Trochę się dziwię, skąd ta pani, tak dobrze orientuje się w mojej sprawie, ale z drugiej strony, to małe miasteczko, więc wieść o wypadku na obrzeżach, pewnie urosła do rangi mistrzostw świata w baśniach i legendach.

Stoję już pod drzwiami gabinetu i nieco zestresowana pukam trzy razy w drzwi, po czym wreszcie naciskam na klamkę.

Nie lubię lekarzy. Badań. Szpitala.

— Pani w sprawie? — pyta mnie dość młody lekarz, na chwilę przerywając notowanie. Może wypisuje recepty?

— Ja z tego wczorajszego wypadku, Federica Grovrewers.

— Czemu dopiero dzisiaj? — Lekarz zaprasza mnie gestem ręki do środka, więc niepewnie wchodzę i nim zdążam usiąść, ten wstaje i sprawdza mój rozcięty łuk brwiowy, po czym dodaje: — Jak nic pięć szwów. Pójdzie pani do zabiegowego.

— Wczoraj nie można było tutaj dojechać. Powalone drzewa, zerwane linie... ale przeżyłam noc, więc chyba nic mi nie jest, doktorze — tłumaczę się, jakbym była winna, więc staram się nieco pożartować, aczkolwiek lekarz tylko spogląda na mnie i poprawia okulary.

Okej, żarty z tym lekarzem to jak na pogrzebie śmiech...
Zapamiętam.

— Siada pani. — Wskazuje ręką na kozetkę. — Rozebrać się do pasa, stanik zostawić.

Osłuchuje mnie i mierzy ciśnienie. Robi to dwa razy, ponieważ wydaje mu się za wysokie jak na tak młodą osobę.

— Zmierzymy jeszcze raz, za chwilę. Może to syndrom białego fartucha — mówi do siebie i świeci mi do oczu małą latarką. — Odruchy oczne prawidłowe.

Gdy odnotowuje już wszystko, co konieczne w swoim komputerze, podaje mi coś, co wyglądem przypomina mi test ciążowy. Marszczę zdziwiona brwi i pytam:

— Co to jest, doktorze?

— To? Test na obecność narkotyków, proszę pani. — Spogląda na mnie oceniająco. Czyżbym jego zdaniem była pod wpływem narkotyków? Istny cyrk. — Proszę teraz pójść z pielęgniarką do toalety i nasiusiać, aha do kubeczka również. — Podaje mi plastikowy kubek i dodaje znudzonym tonem: — Pielęgniarka niech pobierze krew, o dziewiątej będzie wynik. W zabiegowym będzie czekać praktykantka, żeby zszyć ten łuk brwiowy.

Przetwarzam te wszystkie informacje i już chyba wiem, dlaczego z taką niechęcią mnie tutaj traktują. Mają mnie za miastową ćpunkę, która nadmuchana w cztery dupy, zrolowała asfalt i uciekła z miejsca zdarzenia...

— Mam ją poprosić, żeby poszła ze mną? — pytam niepewnie, ponieważ nie znam się na tych procedurach i nigdy nie robiłam testu na obecność narkotyków.

— Ona już czeka pod gabinetem. Aha, a to jest skierowanie na RTG, tylko mam jeszcze jedno pytanie, czy jest pani w ciąży, bo to wyklucza to badanie? — Podaje mi świstek. — To wszystko z mojej strony.

— Nie, nie jestem w ciąży. — Ostatni raz magiczny pierdolnik gościł w mojej pochwie jakieś pół roku temu, ale to wolę przemilczeć. Ten drobny szczegół.

Po teście, pobraniu krwi i RTG, idę na parking. Do zabiegowego nie poszłam, jakoś praktykantka mnie nie przekonała. Igła tym bardziej...

Wyniki będą dopiero za godzinę, więc może teraz pojedziemy na zakupy, żeby nie tracić czasu.

W samochodzie zastaję drzemiącego Blaise'a. Śpi oparty o zagłówek i oddycha dość spokojnie. Wygląda na wyczerpanego.

— Nie śpij, bo cię okradną! — Szturcham go, a ten podskakuje i pociera dłońmi po twarzy. Dzisiejsza noc pewnie dała mu popalić. Dobrze wiem, że mam w tym swój udział.

— Jesteś już gotowa?

— Teoretycznie tak. — Odsłaniam czoło, zerkając do lusterka na rozwaloną brew. Wygląda średnio, ale tragedii wielkiej nie ma. Szyć tego nie dam.

— Teoretycznie? — Opuszcza ręce z kierownicy i odwraca się w moją stronę. — Ale wszystko jest w porządku, tak? W sensie nie masz wstrząśnienia mózgu ani nic z tych rzeczy?

— Dopiero o dziewiątej będą wyniki krwi, ale reszta jest chyba okej. W każdym razie wszystko na to wskazuje, że będę żyć. — Śmieję się i zapinam pas, a Blaise odpala silnik, po czym pyta z nonszalanckim uśmiechem — wygląda tak intrygująco:

— Czyli co, kierunek zakupy?

— Czytasz w moich myślach, drogi gospodarzu. — Odgarniam włosy i zerkam na niego z delikatnym uśmiechem, a ten mierzy mnie wzrokiem i robi coś, co wprawia mnie w zakłopotanie.

Cholera, czy on właśnie mrugnął do mnie okiem?

Zawstydzam się i zapewne rumienię jak mała dziewczynka, a Blaise uśmiecha się do siebie i pogłaśnia rockową muzykę.

Tak, przyznaję bez bicia, on na swój sposób jest po prostu uroczy i ma naprawdę rozbrajający uśmiech.

***

W hipermarkecie zaopatrzam się w kosmetyki, ciepłe legginsy, bluzę z kapturem, wełniane skarpety, ukradkiem i w tę cieplejszą bieliznę oraz artykuły spożywcze. Kupuję też wino — dwie butelki i moje ulubione batoniki orzechowe. Co jak co, ale batonik do kawy z mlekiem kokosowym, to istne niebo.

Z niemalże całym załadowanym wózkiem, szukam wzrokiem Blaise'a, który również postanowił zrobić zakupy. Przed momentem widziałam jak kupował wędliny na stoisku mięsnym. Ja akurat stoję w alejce z zabawkami i wrzucam do wózka figurkę Spidermana, kolorowanki z superbohaterami i świecowe kredki — Siguś będzie zadowolony.  Rozglądając się po markecie, udaję się do alejki ze środkami czystości i zastanawiam się nad wyborem szamponu. Całą swoją uwagę skupiam na etykiecie, szukając informacji o tym, czy produkt jest wegański. Zaopatrzam się tylko w takie. Za bardzo kocham zwierzęta, żeby kupować produkty testowane na nich. To barbarzyństwo.

— Zgubiłaś się ślicznotko? — Słysząc tuż nad uchem to pytanie, niemalże cała się napinam. Powoli odwracam się i spoglądam w roześmiane oczy jakiegoś mężczyzny. Skądś kojarzę tę twarz i oblewa mnie zimny pot, gdy przypominam sobie "Zajazd u Harper". Nogi momentalnie mam miękkie jak z waty, a każda komórka mojego ciała podpowiada mi, że to nie jest dobry człowiek.

Zestresowana cała drżę i w myślach błagam Boga o to, żeby ktoś pojawił się w alejce, ale jak na złość akurat nikt tutaj nie zagląda.

— Proszę mnie przepuścić! — mówię stanowczo, gdy facet zagradza mi drogę i świdruje mnie swoim spojrzeniem. Czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku, gdy mężczyzna wierzchem dłoni przejeżdża po moim policzku, ale nie jestem w stanie nic zrobić.

— Kręcisz mnie taka poobijana. Dobrze, że nic ci nie jest, szkoda byłoby takiego ciała, żeby poszło do piachu. — Parska śmiechem i sugestywnie oblizuje swoje usta. — A mogłaś grzecznie ze mną pójść, to nic by...

— Wszystko w porządku? — Oddycham z ulgą, gdy obok mnie pojawia się Blaise. Jego mina nie zwiastuje niczego dobrego. Zaciska zęby i mierzy wzrokiem tego obleśnego typa.

— Możemy już wracać? — pytam błagalnie, czując na sobie spojrzenie mężczyzny, którego podświadomość każe mi się bać. Ten posyła mi wredny uśmiech i mówi zaczepnie, kierując słowa do Blaise'a:

— Uważaj na swoją kobietę, Shwank. — Mruga do mnie okiem i dodaje, nachylając się do mnie: — Do zobaczenia, ślicznotko.

Blaise podchodzi do niego i łapie go pod szyję, po czym wściekle rzuca mu prosto w twarz:

— Wypierdalaj! Rozumiesz, gnoju? — mówiąc to, pcha go z całej siły, a ten z ledwością utrzymuje równowagę. Poprawia kurtkę i rzuca z cynicznym uśmiechem:

— Lepiej uważaj, frajerze, jeden mój telefon i wracasz tam, gdzie twoje miejsce, szczurze. Pozdrów syneczka, wujek dawno go nie widział. — Klepie go po twarzy i odchodzi, rzucając na mnie okiem.

Mam wrażenie, jakbym miała się utopić, bo z ledwością łapię oddech, okrywana coraz to większą falą strachu.

Blaise bacznie przygląda się temu facetowi i odprowadza go wzrokiem, zaciskając pięści. Później spogląda na mnie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał i wściekle przygryza wargę. Atmosfera stała się gęsta jak galareta, w której brodzimy zatopieni po samą szyję.

Szybkim krokiem, w zupełnym milczeniu, podchodzimy do kasy. Kolejka jest dość długa, dlatego chwilę nam schodzi na wpatrywanie się w krzywe kafelki. Blaise stoi obok mnie i tylko raz po raz ciężko wzdycha. Myślę, że to spotkanie z tym mężczyzną tak bardzo go wytrąciło z równowagi. Sama jestem rozdrażniona. Jego gęba nie kojarzy mi się z niczym dobrym.

Po chwili Blaise wyjmuje z mojego wózka rzeczy i skupia się na tej czynności, układając je równo obok siebie. Swoje zdążył już wypakować.

Zauważam w jego zakupach małe buty zimowe, które, jak zapewnia producent, mają świecić na kolorowo, w trakcie chodzenia. Pewnie prezent dla syna.

— Jednak mnie posłuchałaś, miastowa koleżanko. — Macha mi przed oczami ciepłymi majtkami z uśmiechem triumfu. Wyszarpuję je z jego ręki, tak żeby nikt ich nie widział i rzucam wkurzona:

— Zajmij się swoimi zakupami! — Bąkam nieprzyjemnie i nawet nie patrzę na niego.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że przecież on żartował, pewnie chciał rozładować napiętą atmosferę, a ja się zwyczajnie wyżyłam, jak jakaś tępa idiotka.

Niestety w mojej głowie narastają pewne wątpliwości.

"Lepiej uważaj, frajerze, jeden mój telefon i wracasz tam, gdzie twoje miejsce..."

Chcąc nie chcąc, te słowa trochę mnie zmroziły. Zastanawiam się, skąd oni się znają. Są rodziną? Dawnymi przyjaciółmi? Czy Blaise'a też powinnam się obawiać? Czy pod maską kochającego tatusia, skrywana jest prawdziwa twarz, której nie chciałabym nigdy poznać?

Nerwowo wyjmuję wszystkie artykuły na taśmę, a jest tego naprawdę sporo. Gdy kasjerka pyta mnie o płatność, dopiero orientuję się, że nie mam przecież przy sobie portfela. Wzdycham żałośnie i zaczynam płytko oddychać, ponieważ mój układ nerwowy za moment chyba wystrzeli mnie w kosmos. Spoglądam na stojącego obok mnie Blaise'a, który zdążył już zapłacić za swoje zakupy i zerkam na niego błagalnie. Biorę głęboki wdech i wypuszczam miarowo powietrze przez usta.

— Masz może przy sobie telefon? — pytam już nieco spokojniejsza. Blaise grzebie po kieszeniach i podaje mi swojego smartfona, ale nie patrzy na mnie. — Dziękuję — dodaję cicho, czując się maksymalnie zażenowana.

Loguję się do banku i słyszę niezadowolenie zniecierpliwionych klientów. Wreszcie płacę za zakupy telefonem i już kompletnie wytrącona z równowagi, marzę tylko o tym, żeby wreszcie coś zjeść i się położyć.

Blaise pomaga mi zabrać rzeczy do samochodu, ale nie odzywa się do mnie ani słowem. Chyba wyczuł moje złe samopoczucie albo po prostu się obraził. Nie myślę teraz o tym, tylko odwracam głowę w stronę szyby i wlepiam spojrzenie w zasypany śniegiem las.

Jest mi trochę głupio, że tak się na nim wyżyłam, ale po prostu nie mogłam nad tym zapanować. Emocje nadal się we mnie kotłują.

— Znasz tego typa ze sklepu? — pyta mnie po kilku minutach ciszy, a ja czuję jak moje serce dudni mi w uszach. — Lepiej, żebyś nie znała... — odpowiada sam sobie, gdy się nie odzywam.

Znam to za duże słowo... po prostu kojarzę go i w jego obecności czułam dziwny niepokój.

Blaise parkuje pod szpitalem i podgłaśnia gitarową muzykę, dając mi tym chyba do zrozumienia, że ma mnie w nosie. Wywracam oczami i idę po wyniki, oczywiście sama. W sumie nie liczyłam, że pójdzie ze mną, bo niby dlaczego miałby pójść?

Lekarz, ten sam, który mnie badał, zaprasza mnie do gabinetu poza kolejką. Jego mina zdradza zakłopotanie, a marsowe czoło, raczej nie zwiastuje nic dobrego.

Czyli co, jednak umieram?

Uważnie przejeżdża wzrokiem po moich wynikach badań i zdejmuje swoje okulary, po czym kładzie je na biurko i składa ręce, dziwnie pocierając kciukiem o kciuk.

— Panno Grovrewers czy zażywa pani jakieś leki? — Na to pytanie tylko głośniej przełykam ślinę i z opuszczoną głową, zbieram myśli w całość.

— Od pół roku leczę się na... mam... po prostu miałam depresję... to znaczy leczyłam się, nadal leczę, ale od dwóch dni nie biorę tabletek, ponieważ ich najzwyczajniej w świecie nie mam przy sobie — jąkam nieskładnie jak przybysz z dalekiego kontynentu.

Przyznanie się do choroby jest trudne, tym bardziej lekarzowi.

— Bo widzi pani, z badania krwi wyszło, że w pani organizmie znajdują się śladowe już ilości GHB. Badanie moczu tylko potwierdziło ten wynik.

— GHB? — pytam zdziwiona, przeciągając ostatnią literę. Badawczo przyglądam się zaniepokojonej twarzy młodego lekarza i wyczuwam kłopoty.

— Potocznie mówiąc... — odchrząkuje i znowu zakłada na nos okulary, po czym dodaje: — Tabletka gwałtu. Czy była pani gdzieś, no nie wiem, na jakiejś imprezie, dyskotece? Gdzieś, gdzie ktoś mógłby, no wie pani?

Przymykam delikatnie oczy i chyba na moment tracę przytomność, ponieważ lekarz teraz już stoi tuż obok mnie i znowu mierzy mi ciśnienie, a pielęgniarka podaje mi kubek z wodą.

— Niech się pani napije. — Przykłada do moich ust szklankę. Wypijam całą zawartość i opadam plecami o oparcie krzesła. Czuję jak powoli wracam do ciała, bo przez moment byłam gdzieś obok. Ręce jeszcze lekko mi drżą, a oddech mam nierówny i przyspieszony.

— Obawiam się, że sama pani teraz nie może prowadzić, wezwać taksówkę? — To pytanie dudni mi w uszach i nie mogę znaleźć języka w gębie. Po chwili jednak odzywam się nieco ochrypniętym głosem:

— Przywiózł mnie mój... znajomy. — To chyba dobre określenie. — Znajomy czeka na parkingu. — Próbuję się uspokoić, ale gdy tylko pomyślę, że ktoś planował mnie skrzywdzić, żołądek podchodzi mi do gardła.

Nic nie pamiętam!

— Na korytarzu czeka nasz komendant, takie mamy procedury — informuje mnie lekarz i wstaje z miejsca w kierunku drzwi.

— Komendant? Chyba nie rozumiem...

— Chce z panią porozmawiać. Nie ukrywam, że wszyscy przypuszczaliśmy, że skoro pani uciekła z miejsca zdarzenia, to musiała pani być... pod wpływem alkoholu lub narkotyków...

— Rozumiem, tylko że ja nic nie pamiętam... albo raczej bardzo niewiele. Momentu wypadku już wcale. Wiem tylko tyle, że zatrzymałam się, żeby coś zjeść... —  Podświadomie wiem, że ten mężczyzna ze sklepu ma wiele wspólnego z moim wypadkiem.

— Procedury. — Wzrusza ramionami i zaprasza do gabinetu komendanta. — To wszystko proszę powiedzieć komendantowi.

Gdy wchodzi do środka wysoki, dobrze zbudowany brunet o niebieskich, niemalże krystalicznych oczach, mocniej wciskam się w fotel. Bije od niego cholerna władza i jakoś nie jestem w stanie mu zaufać. Wzbudza we mnie dość mieszane uczucia, tym bardziej, gdy spogląda na mnie z miną typu: "Cholerna baba". Dziwię się, gdy niejaki Archibald Rainstorm spisuje tylko moje dane i zostawia wizytówkę, gdybym coś sobie przypomniała. Dziwi mnie jego olewacki stosunek do sprawy. Rozmawiając ze mną klika coś w swoim telefonie i znudzony przeżuwa gumę do żucia. Z drugiej strony, nie mogę się chyba dziwić, skoro nic nie pamiętam, a to, co pamiętam stanowi bardzo chaotyczny obraz wczorajszego dnia. Gdy obchodzi, jeszcze raz na mnie spogląda i jakby prycha z dziwnym uśmiechem. Zupełnie tego nie rozumiem albo mam jakieś zwidy.

Po chwili, gdy zostaję sama, do mojej głowy napływają przeróżne obrazy.
Cordian. Ten mężczyzna nazywał się Cordian. — Nagle przypominam sobie kilka faktów z tego feralnego wieczora i szybko biegnę do toalety.

Na szczęście w ostatnim momencie udaje mi się trafić do wolnej kabiny. Po kilku minutach wreszcie odrywam się od porcelany i płuczę usta wodą, słysząc gdzieś z tyłu głowy słowa tego obleśnego typa:

"Wiesz, mam u góry apartament z jacuzzi, więc możemy tam pójść i bliżej się poznać, świetnie zabawić. Myślę, że będziesz zadowolona. Co ty na to?"

To on mi coś dosypał.

Na samą myśl, kolejny raz robi mi się niedobrze. Zatrzymuję się przy automacie z coca-colą, kupuję jedną i wypijam ją duszkiem. Już czułam, jak drastycznie spadł mi cukier.

Na miękkich kolanach wsiadam do Jeepa. Blaise odpala silnik i patrzy na mnie podejrzliwie. Chyba nadal jest na mnie obrażony za ten mój wybuch przy kasie.

— Na pewno wszystko w porządku? Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zejść na zawał. — Jednak się odzywa. Nie wiem, może pyta przez grzeczność.

— Jedź. — Zapinam pas i przymykam oczy, a w głowie odtwarzam jakieś cholerne obrazy z całego poprzedniego dnia. Kłótnia z Borisem, błądzenie po leśnych drogach, wizyta w zajeździe, zaczepki tego oblecha, aż wreszcie moment, w którym zauważam we wstecznym lusterku czerwonego Jeepa, który uderza w mój zderzak.

Mocniej zaciskam zęby i ręce na swoich udach. Reszty nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że jakimś cudem udało mi się wyjść z auta, nie spadając z urwiska.

Czuję, jak łzy powoli spływają po moich policzkach, więc nerwowo ocieram je wierzchem dłoni. Cały czas czuję na sobie spojrzenie Blaise'a, ale oczywiście udaję, że tego nie widzę.

— Martwię się... Federica, czy coś się stało? — Jego głos ocieka troską, a ja niestety wybucham:

— Zajmij się swoimi sprawami, okej? Masz swoje życie, prawda? — Dobrze wiem, że przesadziłam, ale nie panuję nad sobą. Od dwóch dni nie brałam tabletek. Jestem zupełnie rozstrojona.

— Można milej? — Spoglądam na niego, wywracając oczami. — Tylko zapytałem? — Jego głos brzmi ostrzegawczo, ale nic sobie z tego nie robię. Po prostu maszyna, ruszyła, po szynach ospale...

— Nie, nie można milej! I nie pytaj, okej? — Bąkam sfrustrowana i zaplatam ramiona na piersiach.

— Dobra, koniec. — Blaise uderza ręką w kierownicę i przekrzywiając głowę, wypuszcza przeciągle powietrze. Chyba się wkurzył. — Widzę, że ta rozmowa nie ma sensu. Zabierasz mój cenny czas, który mógłbym spędzić z synem, wiesz?!

— I bardzo dobrze! Za każdym razem, gdy otwierasz usta, lepiej byłoby, żebyś jednak zamilczał — wypalam, chociaż wcale tego nie chciałam.

To przez emocje? Złość? Frustrację? Strach?

— Wredna. Miastowa. Baba! — Mówiąc te słowa, rytmicznie uderza w kierownicę, a ja tylko z każdym jego nerwowym ruchem, mrugam oczami, coraz mocniej je zaciskając.

Blaise wykonuje szybki manewr i skręca w prawo, na pas, albo raczej miejsce, gdzie powinien znajdować się pas pobocza.

— Będzie lepiej jak już sobie wysiądziesz.


Cdn...

______________
Rozdział musiałam podzielić na dwie części. Sorki, ale był za długi. 🤷 

Coś się troszeczkę inaczej poukładało, zapowiadało się dobrze, a wyszło, jak to zwykle bywa w życiu, jak wyszło...

PS
Dziękuję za słowa wsparcia, dzisiaj już wróciłam do żywych. ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro