Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. FEDERICA

Po kolejnej kłótni z Borisem, tym razem przy śniadaniu, spakowałam się i po prostu pojechałam przed siebie. Odgrażał się, że jeszcze ze mną nie skończył, ale średnio mnie to interesuje, przecież do firmy nie wrócę. Nie po tym wszystkim. Teraz czuję, że muszę od tego życia, w którym utkwiłam po prostu odpocząć. Zdystansować się. Zastanowić nad tym, czego chcę, bo czego nie chcę, dobrze wiem.

Od godziny błądzę po leśnej drodze i wydaje mi się, że kręcę się po tej samej okolicy, jeżdżąc w kółko. Ośnieżona droga wygląda tak samo. Wokół tylko las i góry. Widoczność jest beznadziejna, co tak mocno sypie śniegiem. Nadal nie mam zasięgu, a co za tym idzie, GPS niestety jest również nieosiągalny. Klnę i rozglądam się, szukając jakiegoś znaku, reklamy, czegokolwiek, co ułatwiłoby mi odszyfrowanie tego, gdzie ja właściwie jestem, ale na marne.

Dobry Jezu, a nasz Panie, wskaż najbliższe skrzyżowanie! — Śpiewam swoją błagalną pieśń, ale chyba na darmo.

— Gdyby  był tutaj choć jeden znak. Jeden, maleńki, pieprzony znak! — Uderzam ręką w kierownicę i uruchamiam klakson.

Nerwowo szukam działającej stacji radiowej, ale napotykam tylko biały szum, co potęguje moje poddenerwowanie. Zerkam na kontrolki i modlę się, żeby starczyło mi paliwa, bo tylko Bóg wie, gdzie miałabym się po nie udać. Zajeżdżam na pobocze i próbuję złapać zasięg i jestem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej wkurzona, bo tak jak nie miałam, tak też nie mam ani jednej kreseczki.

Jedyny plus dzisiejszego dnia jest taki, że poczułam ogromną ulgę i satysfakcję, gdy wrzuciłam walizkę do bagażnika i rolując pod kołami śniegową zaspę, odjechałam spod pensjonatu, zostawiając Borisa z kwaśną miną. Teraz mimo wszystko chciałabym jednak wiedzieć, którędy powinnam pojechać, żeby trafić wreszcie do jakiegoś miasteczka i po prostu odpocząć.

Po kolejnych kilkunastu kilometrach wreszcie natrafiam wzrokiem na transparent "Zajazd u Harper". Nawet się nie zastanawiam i skręcam w dość stromą i ośnieżoną uliczkę. Na szczęście udaje mi się bez większych przeszkód wjechać na strome zbocze i zaparkować na jedynym wolnym i w miarę odśnieżonym miejscu parkingowym. Wychodzę z auta i czuję jak twardnieją mi z zimna sutki i automatycznie chce mi się sikać.

Cholera, tutaj jest chyba minus dwadzieścia.

Spoglądam z nadzieją na pensjonat i decyduję się zajrzeć do środka. Aktualnie jest pora obiadowa, więc mam nadzieję, że te tłumy przyjechały tylko coś zjeść. Trzęsę się z zimna, a gdy moim oczom ukazuje się przyjemne wnętrze w wiejskim stylu, uśmiecham się do siebie. Jestem wykończona, a w środku jest ciepło i sucho, czego chcieć więcej. Jest tutaj bardzo klimatycznie,  a gwar dobiegający z karczmy utwierdza mnie w przekonaniu, że to dobre miejsce.

— Dzień dobry, czy mają państwo wolne noclegowe miejsca? — pytam młodego chłopaka na recepcji, rozpinając futerko. Chłopak rzuca okiem na ekran komputera i stuka palcami w klawiaturę.

— Niestety mamy komplet, spóźniła się pani, dosłownie kilka minut temu przywieźli nam gości. — Posyła mi blady uśmiech, a ja cicho klnę pod nosem.

Całe życie pod górkę...

— A znajdę coś w pobliżu? — Opieram się łokciem o blat recepcji i bawię się wizytówką, wlepiając błagalne spojrzenie w oczy tego młodego.

— "Agro", jakieś trzydzieści pięć kilometrów stąd. Zadzwonić do nich czy mają miejsce?

— A coś innego? Właśnie stamtąd wracam, wolałabym znaleźć coś, kierując się w drugą stronę.

— Oj może być ciężko, jest środek sezonu, ale może któraś gospoda panią przyjmie... tutaj jak widać jeden dom na krzyż stoi, więc chyba najlepiej zawrócić do "Agro" i przeczekać tę zamieć. Ewentualnie tam popytać miejscowych.

— A można chociaż coś u państwa zjeść? Umieram z głodu. — Zerkam na drzwi karczmy i szczerzę się, ukazując swój hollywoodzki uśmiech.

— Oczywiście, po schodkach na dół, tam jest karczma. Nie mamy dużej karty dań, ale za to jest smacznie i zdrowo.

— Dziękuję, nie jestem wybredna, a już na pewno nie dzisiaj, poza tym umieram z głodu. — Uśmiecham się i schodzę do wiejskiej karczmy.

Kieruję się w skazane miejsce i zajmuję ostatni wolny stolik dla czterech osób, który, jak zresztą pozostałe, wykonany jest z drewnianych bali. Jest tutaj bardzo przytulnie i muszę przyznać, że człowiek czuje to ciepło bijące z wnętrza. Ściany do połowy pomalowane są na beżowo, a od połowy zaś pokryte są drewnem. W oknach wiszą błękitne zasłony, a na parapetach stoją zielone kwiaty w pięknych glinianych donicach. Kominek dodaje całości uroku i domowego ciepła. 

Goście zajazdu aktualnie zajadają się jakimiś miejscowymi specjałami i spędzając czas z rodziną na wspólnym wyjeździe, snują plany na wieczór. Szykują się pewnie na tańce, a ja odtwarzam w głowie dzisiejszy perfidny dzień. Szkoda, że właściciel magicznego pierdolnika okazał się zwykłym baranem  — co mi po seksownym ciele, skoro jego pan to skończony dupek. Dzisiaj miarka się przebrała i po prostu już nie pozwoliłam, żeby ktoś dyktował mi warunki, tylko dlatego, że miał mnie w swoim łóżku. To chore.

— Co podać? — pyta mnie młoda kelnerka, bardzo podobna do chłopaka z recepcji. Pewnie siostra.

— Zestaw obiadowy z zupą pomidorową i ciasto z owocami i kruszonką. — Powstrzymuję się od przełknięcia śliny. — Później jeszcze kawę sobie zamówię.

— Coś do picia do obiadu?

— Wodę niegazowaną.

— Proszę poczęstować się wiejskim chlebkiem i kompotem z dyni, a ja za kwadrans przyniosę zamówienie. — Urocza dziewczyna uśmiecha się do mnie i kładzie na środku stolika drewnianą deseczkę ze swojskim chlebem.

Zjadam swoją porcję obiadu, słuchając przyjemnej muzyki. W pewnym momencie dosiada się do mnie trzech młodych mężczyzn. Mierzę ich z góry do dołu i raczej nie wyglądają na podejrzanych. Ubrani w markowe ciuchy, wygodnie rozsiadają się w moim stoliku.

— Można? — pyta jeden z nich i siada obok mnie. — Tylko tutaj zostało wolne.

Po co pytasz, koleś, skoro już siedzisz...

— W takim razie, można — odpowiadam z rezerwą w głosie, przeżuwając kęs mięsa i odsuwam się, ponieważ nie lubię, gdy ktoś obcy siada zbyt blisko mnie.

Pozostali dwaj mężczyźni witają się ze mną, a ten obok mnie cały czas mi się przygląda. Nie jestem typem wstydnisi, ale czuję się trochę niezręcznie. W pewnym momencie, gdy dwaj mężczyźni naprzeciw mnie zaciekle rozmawiają ze sobą, ten trzeci szturcha mnie i wyciąga rękę.

— Cordian jestem. Pogoda do kitu, co?

Tylko przez grzeczność się przedstawiam i udaję zajętą jedzeniem.

— Raczej typowa — bąkam pod nosem i poprawiam torebkę.

— Raczej nie miejscowa — zagaja, mierząc mnie wzrokiem. — Louis Vuitton? Oryginał. — Zauważa z uśmiechem. — Lubisz błyskotki, co?

Czuję się nieco dziwnie, mężczyzna może i nie jest jakoś bardzo nachalny, ale zaczyna mnie zwyczajnie irytować.

— Za ładna jesteś jak na miejscową. Od razu to wiedziałem. Skąd jesteś? — Widzę ten błysk w oku i krzywy uśmieszek, więc wywracam oczami i parskam śmiechem.

— A co? Spis powszechny robisz, Cordianie?

— Wyglądasz jak milion dolarów, więc pewnie z daleka, tutaj — obejmuje rękami przestrzeń — same wieśniary. Ta beemka pewnie twoja, co? Niezła fura.

— No to zgadłeś, jestem z daleka. — Odwracam się na moment, żeby wyjąć portfel.

— Powiem wprost, podobasz mi się.

Na te słowa odwracam się do niego i mierzę go pytającym wzrokiem. Facet jest po prostu mistrzem świata w beznadziejnym podrywie.

— Aha... nie wiem, co powinnam ci odpowiedzieć? Dziękuję? — mówię, nerwowo poprawiając włosy, ponieważ ten pożera mnie wzrokiem, co wcale mi się nie podoba.

Młody mężczyzna nachyla się do mnie i szepce prosto do ucha:

— Wiesz, mam u góry apartament z jacuzzi, więc możemy tam pójść i bliżej się poznać, świetnie zabawić. Myślę, że będziesz zadowolona. Co ty na to?

Wzdrygam się maksymalnie zażenowana.

Czy on właśnie zaproponował mi seks?

— Ty tak serio?

— No tak, a co, śliczna, przecież widzę, jak na mnie patrzysz. Lecisz na mnie.  — Mówiąc to, ciasno obejmuje moją talię, aż czuję jak wbija mi w żebra swoje palce i przyciąga do siebie. Swoim nosem smyra mnie po policzku i zaciąga się moim zapachem. — Pachniesz obietnicą dobrego ruchania, panienko z miasta. — Wybucha śmiechem.

Zalewa mnie krew i czuję jak całe moje ciało się napina, ale odnajduję w sobie siłę, żeby się odezwać:

— Jeżeli w tej chwili nie dasz mi spokoju, to zacznę krzyczeć o pomoc. Raz, dwa... — odliczam patrząc mu w oczy, a ten głupkowato spogląda na mnie i śmieje się półgębkiem.

— No zobacz, zobacz... pyskata jesteś.

— Trzy...

Mężczyzna wstaje i nachyla się do mnie, mówiąc niskim głosem: — Jeszcze się spotkamy i to szybciej niż ci się wydaje. — Mruga do mnie okiem i sugestywnie oblizuje swoje usta, po czym poprawiając włosy, wychodzi.

Zażenowana i rozdygotana kończę obiad, a młoda kelnerka podaje mi deser i kawę, którą zamówiłam.

— Proszę na nich uważać, to synowie nowobogackich. Trzęsą całą wsią. — Nachyla się do mnie i szeptem dodaje: — Po haracz przyjechali. Co tydzień przyjeżdżają.

— Współczuję. A co na to policja?

— Ach, szkoda słów, nasz nowy komendant to ich najlepszy kolega. Żadna skarga nie pomaga.

— To naprawdę bardzo kiepsko. — Posyłam jej współczujący uśmiech i sięgam po pieniądze. — Dziękuję za pyszne jedzenie.

— Bardzo się cieszę, że smakowało. Aha, brat wspomniał, że szuka pani noclegu, podzwonił po zaprzyjaźnionych gospodach i "Złoty potok" panią przyjmie. To piętnaście kilometrów stąd. Chce pani mapkę?

— Chryste! Jesteście wspaniali! Dziękuję!

Duszkiem wypijam kompot i zjadam ciasto. Wstając od stolika, czuję jak oblewa mnie fala gorąca i mroczy mi się przed oczami. Odgarniam włosy i wycieram dziwnie zroszone potem czoło. Przed momentem czułam się doskonale, co zaczyna mnie martwić.

Wychodzę do samochodu, z uczuciem ucisku w podbrzuszu. Nagle przechodzą mnie dreszcze, więc opieram rękę o samochód, by dojść do siebie i złapać w płuca powietrza.

— A nie mówiłem, że się jeszcze spotkamy? — Słysząc te słowa, zamieram.

— Daj mi spokój — mówię ostatkiem sił.

— Bardzo źle się czujesz, panienko?

— To twoja sprawka, tak? — pytam, słaniając się na nogach.

— Proszę pani! — słysząc głos wybawienia, szybko odwracam się w stronę drzwi zajazdu. Gdy zauważam podbiegającego w naszą stronę chłopaka z recepcji, oddycham z ulgą. — Torebkę pani zapomniała.

Fakt, dopiero teraz się zorientowałam. Ten cały Cordian musiał mi coś dosypać do napoju, ponieważ wcześniej czułam się dobrze, a teraz nawet z wielkim trudem się odzywam.

— Dziękuję i do widzenia — wyduszam z siebie i z ledwością wchodzę do samochodu. Na szczęście udaje mi się zamknąć drzwi od środka.

Cordian niezadowolony kręci głową i stuka w szybę. Dostrzegam w jego ręce moją apaszkę, pamiątkę po mamie, więc uchylam okno.

— Wypadła ci. — Podaje mi ją, a ja niemalże wyrywam mu ją z ręki i odpalam silnik. Widzę jak wsiada do swojego czerwonego Jeepa, a ja ruszam, chociaż widzę podwójnie.

Usiłuję prowadzić auto, ale to chyba ono prowadzi mnie. Po przejechaniu kilku kilometrów, czuję, że za moment chyba zwymiotuję. Nagle we wstecznym lusterku zauważam cholernego, czerwonego Jeepa.  Dostrzegam, że przyspieszył i teraz cały czas daje mi długimi po oczach. Głośniej przełykam ślinę, gdy siedząc mi prawie na zderzaku, nadal posyła mi sygnał świetlny, tylko, że teraz na przemian z klaksonem. Gdy uderza w mój zderzak na moment tracę kontrolę nad pojazdem, następnie wszystko jakby zwalnia, żeby przyspieszyć do granic szaleństwa i nagle wcisnąć pauzę.

Widzę w zwolnionym tempie. Usilnie próbuję odzyskać panowanie nad kierownicą, ale nie mam siły, żeby wykonać manewr. Samochód wpada w poślizg i robiąc kilka obrotów, wpada na pobocze. Przerażona zakrywam oczy, gdy auto zaczyna dachować. Czuję posmak krwi w ustach i to jak moje ciało bezwładnie odbija się to raz od szyby, a to od fotela pasażera.

Z nerwów zapomniałam zapiąć te cholerne pasy.

Jestem zupełnie skołowana gdy zwisam głową w dół, aż wreszcie spadam bezwładnie, uderzając się głową o tablicę rozdzielczą. Kompletnie nie mam pojęcia co się stało, wiem jedno, jestem bardzo zmęczona i poobijana. Staram się uspokoić i pomyśleć, ale jedno i drugie jest dla mnie bardzo ciężkie do wykonania. Nagle czuję przyjemne ciepło rozpływające się po moim wnętrzu i chcąc nie chcąc, przymykam oczy, by chwilę odpocząć. Powieki mam sakramencko ciężkie, a czas i miejsce nie mają do mnie teraz najmniejszego znaczenia. Chce mi się spać.

Gdzieś z oddali słyszę zlewające się głosy i warkot silnika:

— Chłopaki, spierdalamy, zanim ktoś nas nakryje! Dziunia chyba nie żyje.

_________________
Dzieńdoberek! ♥️
Super, że jesteś i czytasz, to dla mnie największa mobilizacja.

Oczywiście jestem ciekawa Waszych opinii, chętnie je poczytam.

Widzisz błąd, popraw mnie proszę! 💋

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro