Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

64. SIMON BAKER

Po przejechaniu kilku metrów, ból w lewym boku nasila się do tego stopnia, że chyba za moment zemdleję. Pewnie pozycja siedząca jest tutaj kluczowa, ale przecież jakoś muszę dać radę. To jedyne wyjście. 

Muszę powstrzymać jęki, co jest praktycznie niewykonalne, ale mała chyba śpi. W sumie, to nie mam pewności, czy w ogóle żyje i ta myśl, mnie przeraża. 

Przypominam sobie, że gdy byłem zamknięty w szopie, to przecież słyszałem krzyk i płacz dziecka, czasami nawet niewyraźne rozmowy. Wtedy wydawało mi się, że to omamy, a teraz mam pewność, że to mogła być ta mała dziewczynka. 

Szybko zjeżdżam na pobocze i sprawdzam, czy dziecko oddycha. Na moje szczęście oddycha, ale na siedzeniu obok znajduję walizkę z lekami i strzykawkę. Te skurwysyny pewnie wstrzyknęły jej coś, żeby nie płakała i cały czas spała. Mam nadzieję, że szybko wróci do swoich rodziców, bo jestem przekonany, że została porwana do okupu. 

Nie zwlekając już ani minuty, pędzę przed siebie, szukając stacji benzynowej, sklepu, w sumie to czegokolwiek, co posiada telefon, żebym mógł wezwać policję. Z drugiej strony zastanawiam się czy oni nie współpracują z mafią, bo jakoś nie mogę uwierzyć, że patrol policyjny nigdy nic podejrzanego nie zauważył przy zjeździe z autostrady. 

Pokonuję kilkanaście kilometrów, gdy zauważam przy wjeździe na most prowadzący do miasta zaparkowany czarny SUV, zresztą podobny do tego, którym właśnie jadę. Jestem pewien, że kłopoty właśnie się zbliżają, więc odruchowo sięgam po broń, i tym razem wiem, że nic nie powstrzyma mnie, żebym jej użył.

Gdy z auta wychodzi wielki typ, biorę głęboki oddech, czując piekący ból w miejscu postrzelenia. Gdy każe mi się zatrzymać, gwałtownie wchodząc niemal na środek drogi, jestem przerażony, bo wiem, że tym razem po prostu nie będę miał już tyle szczęścia. 

Posłusznie, na jego znak, uchylam okno i czekam, aż rozpęta się piekło. Jestem gotowy pociągnąć za spust. Ten od razu zerka na tył, jakby wiedział, że jest tam dziecko, po czym dzwoni gdzieś, cały czas nie spuszczając mnie z oka. 

Rozmawia dość głośno i nerwowo, aczkolwiek nic z tego, co gada, nie rozumiem. Gdy w oddali zaczynają buczeć syreny alarmowe, rzuca rozkaz: 

—   Masz zabrać Lauren do domku w górach, tam jest Federica. — Mówi łamanym angielskim i po chwili, gdy patrzę na niego niedowierzając w to, co się dzieje, dodaje. — Wiesz gdzie to jest, bo patrzysz na mnie, jak dziwka na majtki? 

— Archibald i Cordian wspominali coś, ale nie pamiętam. — Staram się brzmieć jak gangster. 

— Kurwa, wpisuj w GPS Mountain Laurel piętnaście, ona już czeka. Tylko szybko. Masz ją zawieźć do Sergiusza. Szefo opuścił już norę, więc musisz się pospieszyć. Obce psy węszą,nasi by nas nie wydali! — Unosi palec i wskazuje na drogę. 

Nie byłem na to przygotowany, raczej obawiałem się, że mnie rozstrzela, a ten wziął mnie za jednego ze swoich. 

Nie czekam już na nic więcej, tylko jadę krętymi uliczkami pod wskazany adres.

Federica — to imię dudni mi w uszach. 

Po kilkunastu minutach dość spokojnej jazdy, dziewczynka budzi się i przez cały czas płacze. Staram się ją rozśmieszyć i zapewniam, że zaraz zobaczy swoją mamusię, ale ta nie daje się uspokoić i zdaję się, że wcale mnie nie słucha. Zdesperowany próbuję wszystkiego, ale kończą mi się pomysły, poza tym dziecko musiało przejść traumę, a ja nie wiem, jak powinienem się zachować. 

Przypomniał mi się Siguś i jego wymuszanie płaczem chrupków orzechowych i ciasteczek. 

Sięgam do schowka, żeby sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś jedzenia, albo chociaż chusteczek, ale zamiast tego zauważam spory plik pieniędzy — może nie jestem aż tak bardzo na straconej pozycji, skoro mam podwójne zabezpieczenie — broń i forsę. 

Po kilkudziesięciu minutach podjeżdżam pod wskazany adres w akompaniamencie płaczu tej małej. Włączenie radia pomogło, ale tylko na chwilę, a teraz znowu zaczyna płakać. W sumie to się jej nie dziwię, pewnie jest przerażona. Postanawiam wjechać w leśną dróżkę i na moment biorę małą na ręce. Na początku stawia opór, ale gdy delikatnie ją bujam i głaszczę spocone plecki, tylko głośno, jakby z ulgą oddycha. 

— Chcę do mamci! Do dziadziusia i kuleczki!Do domciu chce!  — mówi cichutko przez łzy. 

— Nie płacz, króliczku, wszystko będzie dobrze. Cichutko... 

Kilka minut przytulania i bujania pozwoliło, żeby uspokoić płaczącą dziewczynkę. 

— A powiesz mi jak masz na imię? Ja jestem Blaise, a ty? 

— Jestem dziewczynka i jestem już duża! — Uroczo sepleni, ale chyba ciężko będzie mi wypytać ją o cokolwiek, bo zwyczajnie jest za mała. 

Sadzam ją z powrotem do fotelika i udaję się na tył auta, żeby przeszukać bagażnik. Nigdy nie wiadomo, o co zapytają, żeby mnie sprawdzić, dobrze znam sztuczki tych popaprańców.

Znajduję w nim torbę z dziecięcymi ubrankami, pieluchy, mus owocowy, chrupki kukurydziane i miękki kocyk. Zaopatruję małą i ta od razu przestaje płakać, przyssana do musu z chrupkiem w rączce. Otulam ją miękkim kocykiem, a ta dość teatralnie ziewa. 

Słodki pyszczek. Wygląda jak mały aniołek... jak mój Sigismund. 

W bagażniku znajduję też czarny garnitur i ciemne okulary, być może uda mi się i tym razem przechytrzyć tych szmaciarzy.

Chcę szybko i zwinnie zdjąć kurtkę, gdy ból w boku daje o sobie znać. Widząc jak dużo krwi już straciłem, biorę tylko wdech. W miejsce postrzału przykładam czystą pieluszkę i mocno zaciągam skórzany pasek od spodni, aż z moich ust ulatuje długie syknięcie. 

Dam radę. Muszę! — powtarzam sobie w myślach. 

Przebrany w cudze szmaty, bo jak inaczej mogę to nazwać, wsiadam do auta. We wstecznym lusterku obserwuję małą — ta spokojnie zjada mus owocowy z woreczka, więc najwyraźniej była głodna. 

Po przejechaniu kilkuset metrów, z daleka dostrzegam nowoczesny dom, do którego prowadzi brukowana droga. Budynek otoczony jest wysokim płotem i zielenią. Poprawiam się w lusterku, chociaż trudno jest poprawić obitą mordę, aczkolwiek próbuję. 

Zanim podjadę pod dom, wyłączam światła i parkuję kilkanaście metrów przed wjazdem, żeby rzucić okiem na teren, czego mogę się spodziewać. Cała posesja naszpikowana jest kamerami, więc tylko jeden nieodpowiedni ruch i mam zapewnioną kulę w łeb. 

Podjeżdżam pod przesuwaną bramę, która gdy tylko się zbliżam, od razu się otwiera. 

Dwóch młodych goryli kłania mi się i wskazuje ręką na miejsce parkingowe, zaraz przed wejściem z posiadłości. Dom jest praktycznie cały przeszklony i robi ogromne wrażenie. 

Po chwili moim oczom ukazuje się Federica. Chryste przecież wiedziałem, że po nią jadę, ale nie wierzyłem w to, że ją zobaczę. 

Prowadzi ją dwóch typków, a ona z ledwością włóczy za sobą nogi, więc podejrzewam, że musieli jej coś wstrzyknąć. 

Tylne drzwi otwierają się mocnym szarpnięciem, aż Lauren wybucha płaczem. 

— Zamknij japę! – krzyczy jeden z nich i wrzuca na tylne siedzenie Federicę, jest odurzona i wygląda strasznie, aż mam ochotę ją przytulić i obiecać, że nigdy więcej nie pozwolę ją skrzywdzić. 

Goryl obchodzi auto i wrzuca coś do bagażnika. Chyba torbę, aczkolwiek nie jestem pewien. 

Serce łomocze mi z całych sił, wręcz jestem przerażony, że teraz mogłoby coś pójść nie tak. Drugi goryl puka w szybę, więc od razu opuszczam ją, żeby nie wzbudzić podejrzeń. 

— A ty co, za jasno masz? — pyta kpiącym tonem. Dobrze wiem, że muszę być bardzo grzeczny. 

— Pizdę mam pod okiem... — Pokazuję mu obitą mordę. – Jakiś cwaniak na stacji benzynowej podskakiwał, więc mu zajebałem. Strzał prosto między oczy. Już nie podskoczy. 

Goryl zaczyna się śmiać i dodaje:
— Jakby inaczej, ale dobra koniec pierdolenia. Masz je wywieźć jak najdalej, bo podobno policja już węszy, ta siksa im uciekła i zawiadomiła pały, dlatego my też zaraz się zmywamy. Po okolicy już krążą helikoptery policyjne, więc akcja jest bardzo poważna. Poza tym spłonął magazyn i mamy kilka trupów. Adres masz tutaj, tylko nie daj się złapać, bo będzie pizda. – Podaje mi małą karteczkę i odchodzi. 

Nie tracę czasu i po prostu odjeżdżam, kompletnie nie dowierzając w to, co się właściwie wydarzyło. Co chwilę spoglądam na tył, bojąc się reakcji Federicy. Jestem wręcz przerażony naszym spotkaniem, a właściwie to okolicznościami. 

Nie tak to sobie wyobrażałem...

Kompletnie nie wiem, co robić, ale jedno jest pewne muszę sprawdzić czy auto jest „czyste". Znając ten światek, to na bank ma pluskwy, bo to mafia, a nie przedszkole. Zjeżdżam na pobocze i sprawdzam czy jest jakiś nadajnik, albo podsłuch czy kamerka, cokolwiek, co może wpędzić nas z powrotem w łapska tych szmaciarzy. Doskonale znam miejsca montowania tych wszystkich wynalazków, przecież tkwiłem w tym gównie po pachy, więc na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być „czyste", ale pewności nie mam. 

Jadę już dobrą godzinę leśnymi drogami i gdyby nie fakt, że uciekamy przed śmiercią, to możnaby stwierdzić, że to rodzinna wycieczka. 

Mała na całe szczęście śpi, Frederica również, więc mam czasu wymyślić coś na swoją obronę. Po zastanowieniu, kompletnie nie mam pojęcia, co jej powiedzieć, kiedy się obudzi, chociaż w głowie układam sobie przemówienie.

Przecież tyle razy wyobrażałem sobie nasze spotkanie, tylko że ono nie wyglądało tak tragicznie jak właśnie teraz. Pragnąłem tego momentu, ale poczucie winy skutecznie odciągało mnie od powrotu i strach. W sumie to nie miałbym do czego wracać. 

I do kogo. 

Z daleka dostrzegam wielki znak zbliżającej się stacji benzynowej. To dla nas szansa, żeby odzyskać bezpieczeństwo. Zajeżdżam na tył i parkuję auto, tak, żeby nie rzucać się w oczy — z dala od latarni i miejsc parkingowych. Odbezpieczam pasy i odwracam się , patrząc na tylne siedzenia.

Biorę głęboki oddech, gdy dostrzegam rozbity łuk brwiowy, rozciętą wargę, liczne sińce na jej ciele i czuję, że aż we mnie wre nienawiść do osoby, która podniosła na nią rękę.

Mimowolnie dotykam jej twarzy i delikatnie głaszczę policzek, co nie jest dobrym posunięciem. 

— Zostaw mnie! — Federica nagle zrywa się i zwija w kłębek. Jest jeszcze odurzona, ale już bardziej przytomna. 

Unoszę ręce i próbuję znaleźć język w gębie. Przecież to właśnie wszystko dzieje się teraz, już nie w mojej głowie. Mam ją przed sobą. Osobę, która mogła być całym moim światem...

— Nie zrobię ci krzywdy, przysięgam... — zdejmuję okulary i spoglądam na nią, czując jak zalewa mnie fala gorąca, a później od razu po ciele spływa zimny dreszcz.

Federica niepewnie podnosi wzrok i gdy spogląda na mnie, zaczyna kręcić głową, jakby nie mogła uwierzyć, w to, że tutaj jestem. 

Albo boi się, że jestem tym złym i zrobię jej krzywdę

Przerażenie z jakim patrzy na mnie, świadczy tylko o tym, że nie spodziewa się po mnie niczego dobrego. 

— Uwierzy mi, chcę ci pomóc! — mówię spokojnie, żeby jej nie przestraszyć. — Zrobię wszystko, żeby nas z tego wyciągnąć. 

— Blaise, to ty? — pyta tak cicho i delikatnie, że stawia dęba włosy na całym moim ciele. 

Czuję jak moje serce zaczyna znowu bić, ponieważ jeszcze chwilę temu wcale nie byłbym tego taki pewien.

Chciałbym wziąć ją w ramiona i mocno przytulić do siebie, obiecując, że nie pozwolę, żeby stała się jej krzywda. 

Za późno... 

— Prze-przepraszam... — Tylko tyle potrafię z siebie wykrzesać, a ból w jej oczach, mówi mi wszystko. 

Zawiodłem ją... 

Cholera jak to boli. Chyba nie byłem gotowy, a to po prostu się wydarzyło. Mam ją na wyciągnięcie ręki, tak jak o tym marzyłem i nic z tych rzeczy, które sobie wyobrażałem się nie dzieją.

Nie ma rzucania się na szyję. Nie ma namiętności czy gorących pocałunków, jest tylko wszechobecny żal i smutek, który wyryty jest w tych jej pięknych oczach. I cisza. Dudniąca w uszach cisza. 

Gdy dostrzega obok dziewczynkę, od razu zrywa się i tuli ją do siebie. Mała jest spokojna, tylko mocniej tuli się do swojej mamusi i przymyka zmęczone oczka. 

— Lauren, skarbie. Chryste! Jesteś cała, mój aniołeczku! — Całuje córkę w czoło i z ledwością powstrzymuje płacz. Cmoka jej małe rączki i szybko odpina pas, po czym bierze ją w ramiona. 

Pozwalam jej na tę chwilę, żeby mogła nacieszyć się córeczką. Bóg wie, co obie przeszły... 

Chciałbym zapytać ją o wszystko, ale dobrze wiem, że nie mam prawa. Chociaż w tym momencie czuję zazdrość, bo przecież chyba szybko ułożyła sobie życie i odrzucenie, to przecież nie pozostawiłem jej wyboru. 

Musiałem odejść, żeby nie stała się jej krzywda, nie miałem wyjścia. Mimo to, nie dałem rady uchronić ją od zła, chociaż zrobiłem wszystko.

Kolejny raz zawiodłem

Biorę głęboki wdech, bo czuję jak ogromna gula staje mi w gardle na widok tych czułości i tylko nie mogę zrozumieć dlaczego tak dobra osoba związała się z totalnym potworem.  

Chwytam ją za dłoń i spoglądając w jej oczy. Federica tuli maleńką do serca i kołysze ją, więc mówię bardzo spokojnie: 

— Musisz mi obiecać, że mi zaufasz, obiecujesz? 

Federica milczy i tylko zauważam, jak drży jej dolna warga. Dobrze wiem, że wcale nie musi mi niczego obiecać, ale mam nadzieję, że da się przekonać. 

— Powiedz mi dlaczego? — jej głos ocieka wyrzutami i dobrze wiem, o co pyta. 

Wcale nie o obietnicę...

— Wiem, że jestem ostatnią osobą, której mogłabyś zaufać, ale wierz lub nie, nigdy nie pozwoliłbym, żeby stała ci się krzywda. Wręcz robiłem wszystko, żeby nikt nigdy cię nie skrzywdził. Fakt, moje życie potoczyło się własnym torem, chociaż z całych sił pragnąłem by było inaczej... 

— Żebyś ty w nim była...  — dodaję po chwili wpatrywania się w jej smutną twarz.  Szybkim ruchem ręki ocieram łzę i próbuję zebrać się do kupy, co nie jest łatwe. 

— Jak chcesz nas wydostać z tego piekła? Pewnie już nas mają... — rzuca poddenerwowana. Widzę jak walczy ze sobą, ale chyba musi mi zaufać. 

— Musisz zabrać małą i pójść do toalety na stację. Prawdopodobnie znajduje się na zewnątrz. Ja wejdę na stację i obadam teren, bo być może w prasie już krążą nasze zdjęcia i poproszę o telefon. Zawiadomię kogoś z twoich bliskich.

— Ufam tylko mojemu tacie, tylko obawiam się, że... — ucina i przymyka zmęczone oczy, powstrzymując płacz. 

— Wyciągnę nas z tego, obiecuję ci... — kończę łamiącym się głosem, bo sam chyba nie wierzę w to, co mówię. 

— Co mam robić? 

— Zanim przyjedzie tutaj patrol, a na pewno będą tutaj przejeżdżać, bo sama słyszałaś, że jest obława, schowacie się w toalecie i zaryglujesz drzwi. Wyjdziesz dopiero, gdy po was wrócę, dobrze? Nikomu nie otwieraj, choćby nie wiem co, dobrze? — Obejmuję jej twarz w dłoniach i delikatnie głaszczę siny policzek. Mam nadzieję, że uda mi się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. 

— Boję się... — Z całych sił tuli drobne ciałko córeczki. — Sergiusz tym razem po prostu mi nie daruje. Chryste, ja już więcej nie wytrzymam... — Federica wybucha płaczem, więc odruchowo chcę ją przytulić, ale ta kuli się w sobie, jakby obawiała się, że chcę ją uderzyć. 

— Kimkolwiek jest to bydle, mam nadzieję, że zgnije w pierdlu — rzucam przez zaciśnięte zęby, widząc jak zniszczył moją piękną kobietę. 

Federica mimo wszystko współpracuje ze mną, chociaż pewnie wcale mi nie ufa. Otaczając ją i małą ramieniem, odprowadzam je do toalety i instruuję, co ma zrobić. Na szczęście jedna z toaleta jest dla niepełnosprawnych i na nasze szczęście jest osobno i z możliwością zamknięcia drzwi od środka. 

Przystaję na moment, bo z ledwością powstrzymuję jęk. Muszę z całych sił zagryzać z bólu wargi, żeby jakoś stwarzać pozory. Nie chcę dokładać zmartwień. Rana postrzałowa jakby pulsuje, co sprawia mi ogromny ból. 

Wolnym krokiem udaję się w stronę przeszklonych drzwi stacji. W kieszeni marynarki mam plik pieniędzy, więc sprawdzam czy można kupić tutaj jakiś telefon komórkowy. Spokojnie robię zakupy, zaopatruję się w jedzenie, wodę, kosmetyki i oczywiście środki przeciwbólowe oraz alkohol. Dla małej biorę pluszaka, jakieś zupki i łakocie.

Na dużym ekranie telewizora zauważam włączone informacje ze świata i klnę pod nosem widząc swój wizerunek jako poszukiwanego przez policję niebezpiecznego porywacza. 

Staram się nie zwracać na siebie uwagę, więc tylko zagajam czy w pobliżu jest może jakaś możliwość noclegu. Ekspedientka jest zajęta swoim smartfonem, więc nawet na mnie nie patrzy, tylko kasując artykuły, mówi:

— Za lasem jest hotelik z restauracją. Nic specjalnego, ale przynajmniej można zjeść dobry obiad i to w zasadzie za grosze.

Zadaję kilka pytań i uprzejmie dziękuję za miłą obsługę. Na ladzie zostawiam dodatkowo zielony banknot.

— Jeszcze raz dziękuję! — rzucam i od razu kieruję się w stronę samochodu, żeby sprawdzić teren, zanim pójdę po Federicę i jej córeczkę. 

Samochód na szczęście stoi w dość ciemnym miejscu i nie rzuca się od razu w oczy. Szybkim krokiem pokonuję parking i wchodzę do auta. Gdy widzę wolno jadący w okolicy stacji wóz policyjny, schylam się, tak, żeby nie było mnie widać.

Zamieram. 

Obawiam się, że policja zwyczajnie nam nie pomoże i działał na korzyść mafii. Zresztą jeden z łysych goryli coś wspominał o tak zwanych "naszych". Z drugiej zaś strony może ekspedientka rozpoznała mnie, skojarzyła z poszukiwanym i zawiadomiła policję?  Wątpię, była zbyt bardzo pochłonięta swoim smartfonem, żeby zwrócić na mnie uwagę.

Dobrze znam to cholerne środowisko i to jak działa policja w małych miasteczkach — są kupieni. Gdybym teraz poprosił ich o pomóc, pewnie z powrotem oddadzą nas w szpony diabła, a tego, to już nie przeżyjemy. 

Jestem pewien... 

__________________
Super, że jednak ktoś czekał na dalsze losy bohaterów. Dziękuję! ❤️

S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro