56. SIMON BAKER
Mam wrażenie, że od kilku lat, każdy mój dzień wygląda tak samo. Życie kompletnie nie przypomina już życia, które znałem, i które mimo wszystko lubiłem.
Czuję się jak robot, który powtarza znane mu polecenia i sekwencje. Ta powtarzalność szybko weszła mi w nawyk i czuję się jak zaprogramowana maszyna.
Strach i pewnego rodzaju obojętność, całkowicie mnie opanowały i zawładnęły mną, dominując nad tym wszystkim, co było kiedyś, i nieodwracalnie zniknęło. Dobrze przecież wiem, że taki oschły nigdy nie byłem, a teraz nie znam innego uczucia jak obezwładniający chłód i pustkę, od którego aż mdli.
Jestem przekonany, że w moim życiu wydarzyło się już wszystko i nic dobrego mnie nie spotka.
W moim życiu nie ma miejsce na dobre rzeczy, dlatego wolałem odejść niż zniszczyć moim bliskim życie - jestem chyba jakiś naznaczony.
Co zatem pomaga mi nie zastanawiać się nad życiem, nad tym, co było, jest i co będzie dalej?
O ile jakieś dalej w ogóle nastąpi...
Staram się, żeby praca wypełniała każdą możliwą wolną chwilę, bo tylko dzięki temu, jeszcze nie ześwirowałem z powodu tych wszystkich wątpliwości i wyrzutów sumienia.
Tak, dręczą mnie wyrzuty i przyznaję, że to mnie już powoli przerasta...
Od tych trzech lat również nie wiem, czy jest poniedziałek, piątek czy może już niedziela, ale jakie to ma znaczenie? Spory kawałek dnia spędzam pod pokładem w pracowni, reperując te drobne i poważniejsze usterki przeróżnych statków, łodzi i jachtów, a wieczory, kiedy jestem w porcie, spędzam w barze i pomagam tam w sumie we wszystkim. Bywają też te gorsze dni, że zalewam się w trupa, by rano przypomnieć sobie, że jestem nikim.
Nie liczę dni - dla mnie czas zatrzymał się wraz z ostatnim uderzeniem serduszka Sigusia. I chociaż robiłem wszystko, co w mojej mocy, to nie zrobiłem tak naprawdę nic...
Pozwoliłem mu zgasnąć i tego wybaczyć sobie nie potrafię...
Myślałem, że ucieczka pozwoli mi szybciej zapomnieć, zasklepić te wszystkie rany szarpane serca, ale nawet nie przypuszczałem, jak bardzo mogę się mylić.
Od trzech lat tkwię w martwym punkcie i nie widzę kompletnie sensu w swoim życiu.
Nie da się zapomnieć, że było się kochanym i że się kochało.
Nad życie...
***
Lubię ten moment, kiedy wreszcie jestem sam i nie muszę udawać czy też uśmiechać się sztucznie albo kiwać głową, że wszystko jest okej, bo przecież od dawna nie jest. Siedzę w tych piętnastu metrach kwadratowych i czuję jak powoli morzy mnie już sen - to chyba ze zmęczenia.
Tutaj na szczęście nikt mnie nie zna i nie dopytuje o moje życie czy chociażby o humor, który zazwyczaj jest dość specyficzny. Raczej ciężko mnie rozchmurzyć, a śmiem nawet twierdzić, że trudno mnie nawet polubić. Wszystkich traktuję z rezerwą, nie lubię rozmawiać, a już tym bardziej mówić o sobie.
Ludzie w moim teraźniejszym życiu pojawiają się i znikają, i to mi pasuje. Można stwierdzić, że prawdopodobieństwo ponownego ich spotkania naprawdę jest niewielkie, i to w tym wszystkim lubię najbardziej, ten brak poczucia przywiązania do kogokolwiek.
Przywiązanie idzie w parze zazwyczaj z rozczarowaniem.
Od prawie trzech lat czuję się jakiś niepełny, jakby czegoś mi brakowało, jakby cząstka mnie jednocześnie umarła, ale i błądziła gdzieś we wszechświecie. To uczucie czasami nie pozwala mi na spokojny oddech, a już nie mówię o śnie.
To trudne do opisania uczucie tęsknoty, zazwyczaj nabiera na sile, tuż przed snem. Wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że nic mi się nie podoba, nic mnie już nie zachwyca, życie dzieje się gdzieś obok mnie, zupełnie jakbym żył i nie żył jednocześnie.
Bez miłości życie nie ma najmniejszego sensu. Przynajmniej dla mnie.
***
Siadam wygodnie na zasłanym łóżku i wyciągam z szuflady zdjęcie Sigusia - to już prawie trzy lata, a dla mnie jakby czas stanął w miejscu i nie ruszył już dalej. Często zastanawiam się, jakby wyglądało moje życie, gdyby on żył, gdyby wydarzył się ten cud, na który gdzieś w głębi duszy czekałem? Co by było, gdybym odważył się w porę wyznać całą prawdę Federice? Czy byłbym szczęśliwy?
Teraz mogę tylko gdybać...
Czuję się dziwnie zawieszony pomiędzy przeszłością a tym, co jest teraz, czyli w sumie niczym. Żyję z dnia na dzień, niczego nie planuję, o niczym nie marzę i o nic też się nie martwię.
To ostatnie akurat bardzo sobie cenię.
Zauważam, że ja po prostu istnieję i tyle. Nic poza tym. Mimo wszystko chciałbym być wartością w czyimś życiu. Z drugiej zaś strony, po co angażować się w coś, co będzie i tak ulotne, trwało chwilę i nic po sobie, poza wyrzutami sumienia, nie pozostawi?
Nie potrafię się zaangażować w żadną relację, aczkolwiek nie tak dawno temu byłem blisko z pewną kobietą, co szybko zakończyłem, gdy okazało się, że nasza czysto fizyczna relacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Rosa wyznała, że coś do mnie czuje, dlatego na drugi dzień, już mnie nie było.
Wiem, okrutne...
Uciekłem, ponieważ ucieczka to jedyne dobre rozwiązanie, żeby nie komplikować sobie i komuś życia - przecież jej nie kochałem.
Nasza relacja była dla mnie cielesnym upustem frustracji, a gdy jej zaczęło zależeć, wszystko zmieniło swój charakter. Nasze spotkania już nie były tym, co zwykle - schadzką na seks. Egoistycznym zaspokojeniem potrzeb. Rosa chciała rozmawiać, zadawała coraz więcej pytań, zaczynała angażować się emocjonalnie, a ja nie mogłem spojrzeć na nią jak na kobietę, z którą chciałbym po prostu być. Poza tym w niczym nie przypominała mi Federicy, co wprowadzało mnie w jeszcze większe wyrzuty sumienia.
Unikam kontaktu z innymi, również w obawie, że ktoś mnie rozpozna i tylko jeszcze bardziej skomplikuje moje życie. Na szczęście zupełnie nie przypominam Blaise'a Shwanka, albo przynajmniej tak mi się wydaje - noszę długie włosy niedbale związane gumką i kilkudniowy zarost. Ciężka fizyczna praca wyrzeźbiła moje ciało, ale również zahartowała mój charakter.
Nigdzie nie ruszam się bez czarnej, materiałowej czapki i wygodnej bluzy z kapturem. Ciągle dokucza mi poczucie oderwania od dawnego życia, a co za tym idzie, pomimo tego, że mam wrażenie, że jestem niewidzialny, doskonale wiem, że moi bliscy nadal mnie szukają.
Oczywiście czasami żałuję kilku złych decyzji, ale jak to mówią, podobno czas leczy rany, chodź na razie nie mogę tego potwierdzić. U mnie czas nie działa zbawiennie, a wręcz odwrotnie - czas drąży jeszcze głębsze korytarze dotkliwych wspomnień.
***
W przedpokoju słyszę ciężkie kroki i nawoływanie, dlatego uchylam drzwi, żeby sprawdzić, kto robi tyle hałasu i przede wszystkim dlaczego?
- Simon! Masz natychmiast zgłosić się do kierownika, jakaś afera jest podobno!
Mój krótki odpoczynek przerywa jazgotliwy głos Rubensa. Tak naprawdę, to nie wiem, czy to jest jego imię, nazwisko czy może też ksywa i w sumie mało mnie to interesuje. Typ jest naprawdę dziwny - na bank ćpa. Jakoś przywykłem już do jego towarzystwa, ponieważ od ponad dwóch tygodni jesteśmy współlokatorami w hotelu pracowniczym, ale nie bratamy się, po prostu mijamy w kuchni i na korytarzu. Na całe szczęście mamy oddzielne pokoje.
- Afera? - Pytam, uprzednio wychodząc na klaustrofobiczny hol. - Jak znowu afera? Wszystkie narzędzia zdałem i mam, do chuja, wolne...
Tak jestem wkurzony, bo to mój pierwszy wolny dzień od trzech tygodni...
- No kierownik powiedział, że masz natychmiast się zgłosić. Wkurwiony był maksymalnie. - Rubens pochłania kebaba i strasznie sepleni oraz mlaska, co mnie irytuje.
Niechętnie wlokę za sobą nogi, zakładam bluzę i naciągam na głowę czapkę. Czuję, że powoli łapie mnie jakieś choróbsko, bo przechodzą mnie dreszcze.
No tak ostatnio bez przerwy pracuję i dzisiaj miałem zwyczajnie przeleżeć cały boży dzień, ale jak widać, odpoczynek jest dla słabych, nie dla mnie.
Tak, to ironia.
Przechodzę przez korytarz hotelu robotniczego, w którym aż huczy od nadmiaru testosteronu. To miejsce nazywane jest przez okolicznych mieszkańców „gettem", a dzieją się tutaj rzeczy naprawdę przeróżne - od napadów, dotkliwych pobić, po wymuszenia, rabunki i przestępstwa dużego kalibru.
Sam jakiś czas temu zostałem zaatakowany przez grasujących tutaj ćpunów, ale szybko się z nimi rozprawiłem i mam status nietykalnego świra. Krótko mówiąc, bez skrupułów spuściłem im porządny wpierdol.
Nie mam nic do stracenia...
Udając się na podwórze, witam kilku znajomych mi mężczyzn, którzy jak zwykle po robocie, albo przed palą fajki i wlepiają gały w kuso ubrane młode dziewczyny, przechadzające się po głównym chodniku.
Wdycham to nadmorskie powietrze, licząc do dziesięciu, żeby uspokoić natłok myśli. Wchodzę do biura oddziału mechanicznego naszej firmy, w której zatrudniony jestem od czterech miesięcy, i w którym nie wiedzieć czemu, ale zawsze śmierdzi fryturą i spalonym cukrem. Jestem nieco poddenerwowany, ale nie mam nic na sumieniu.
Wchodzę na drugie piętro i kieruję się do pokoju numer pięćdziesiąt siedem. Z daleka czuję ten smród papierosów i taniej wódki. Niepewnie pukam w stare drzwi i wchodzę, słysząc mało uprzejme:
- Co znowu, kurwa jego mać?!
Mój kierownik to typowy debil i figurant, ale i tak to tobie wmówi, że to ty jesteś ten nienormalny, nieudaczny, tylko problem w tym, że ten typ, żeby dajmy na to wyłączyć radio, nie przyciśnie guzika "off", tylko wytarga z gniazdka kabel. Tak samo robi z drogimi narzędziami. No po prostu debil!
W biurze jak zwykle ledwo co widać na wyciągnięcie ręki, bo kierownik Vitali praktycznie cały dzień pali papierosy i również nie rzadziej raczy się sowieckim nektarem ichniejszych bogów - gorzałą.
- Podobno jakaś afera jest czy coś? - Dym tytoniowy drażni mnie do tego stopnia, że muszę kasłać, na co Vitali tylko mrozi mnie syberyjskim spojrzeniem i tymi krogulczymi paluchami grzebie w zębach. Ohydny facet.
- Siadaj Simon, a właściwie to... - Zerka na jakieś świstki papieru i wolnym gestem oprósza papierosa prosto na zdeptaną wykładzinę. Po chwili uśmiecha się parszywie, dodając: - Blaise Shwank.
Zastygam w bezruchu.
Słysząc swoje dawne imię i nazwisko, czuję, jak momentalnie zasycha mi w gardle i robi się jakoś niewyobrażalnie ciepło. Muszę wziąć głęboki wdech i za wszelką cenę nie dać po sobie poznać nagłego rozdrażnienia i uderzeń ciepła i arktycznego mrozu jednocześnie.
- Nie rozumiem... - Udaję głupiego, bo co mam zrobić?
Kierownik rzuca mi przed oczy stertę dokumentów, które wypadają z białej teczki, która nosi ślady zjełczałego masła. Moim oczom ukazują się: moje zdjęcia z dzieciństwa i młodości, zdjęcie Sigusia, Lydii, dokumentacja z sądów, szpitala i wycinki z gazet odnośnie do mojego zaginięcia. Zauważam również zdjęcia robione mi z ukrycia, gdzieś zapewne kilka dni temu.
No to pięknie...
- Simon Baker, kim ty, do kurwy nędzy, jesteś, co? - Vitali wstaje dość gwałtownie, rozlewając kawę z dość sporym kożuchem. Otwiera prowizoryczny barek i nalewa sobie do szklanki wódki. Łypie na mnie i dostrzegam, jak nerwowo drgają mu skronie i drżą ręce, po czym wychyla niemalże całą literatkę, co przyprawia mnie o mdłości.
Vitali to typowy rusek, bez czystej się nie obejdzie. Skurkubaniec jeden.
- Niestety nie mam pojęcia, o czym kierownik mówi - odpowiadam dość pewnie, żeby przypadkiem nie wkopać się w problemy, które nie są mi przecież potrzebne, a które chyba wiszą w powietrzu.
- Skończ pierdolić cholerny lawirancie! Zabiłeś kogoś, że się ukrywasz, co? Handlujesz narkotykami? Dziwkami? Gadaj! - Wypowiada te słowa z rosyjskim akcentem, co jedynie koli w uszy. Być może chce zabrzmieć groźniej?
- Nikogo nie zabiłem, co kierownik pierdoli? - rzucam oburzony, na co ten klnie coś pod nosem i siada z powrotem na swoim krześle i odpalając kolejnego już papierosa, buczy:
- To dlaczego uciekasz, co? Szukają cię rodzina i przyjaciele...
- Nie uciekam, nie znam tego człowieka - wskazuję na zdjęcie - kierownik zawraca mi dupę w wolny od pracy dzień. - Udaję zniesmaczonego.
- Ten kolega twierdzi inaczej. Szukał cię i dał mi te wszystkie dokumenty. - Nerwowo grzebie w biurku i przeszukuje kieszenie brudnych spodni.
- Jaki znowu kolega? - Opadam bezsilny na krzesło i wywracam oczami, zupełnie wytrącony już z równowagi.
Vitali sięga do kieszeni swojej roboczej koszuli i wyciąga z niej wizytówkę, która nosi ślady jego umazanych paluchów. Rzuca kartonik na biurko i wymierza mi podejrzliwe spojrzenie, dodając z tym swoim akcentem:
- Siergiej Kienko. Prosi o kontakt. A teraz wychodzi mi stąd! - Gestem ręki pokazuje mi, żebym spieprzał, a ja ściskając w ręku granatowy kawałek papieru, zastanawiam się, czy nie lepiej od razu spakować się i wyjechać na drugi koniec świata...
_________________
Ta dam! Oto i on!
Nasz kochany Blaise, który aktualnie jest Simonem.
Zadowolone, że pojawił się Wasz ulubieniec?
Uwierzcie czy nie, ale Blaise w tych dłuższych włosach wygląda obłędnie dobrze i jak zmężniał przez ten czas.... 😁😍
Fakt, trochę nie przypomina siebie sprzed tych trzech lat, ale nam kitu nie wciśnie, że on to nie on, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro