Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. BLAISE

Kiedy wracam z kanciapy, panny miastowej i bety już nie ma. I dobrze, bo i tak jestem już spóźniony, a wdawanie się w jakiekolwiek dyskusje z "panną śliczną" wytrąca mnie jedynie z równowagi. Spoglądam na starą terenówkę, którą jeszcze przed momentem naprawiłem i za wycieraczką przedniej szyby dostrzegam banknot. Sto dolarów, to zdecydowanie za dużo jak za kilka sekund roboty. Szczerze? Wcale nie poczułem się doceniony, a wręcz przeciwnie.

Wskakuję do Jeepa i tylko zdegustowany kręcę głową, po czym buczę jak rozstrojone radio, zerkając przez ramię, żeby wycofać:

— Nie jestem żadnym żebrakiem!

No dobra, jestem, ale nie o to mi chodzi...

Nieco poddenerwowany ruszam, rolując pod kołami śniegową zaspę i poprawiam czapkę na tej łysej pale, bo strasznie piździ. Mam godzinę, żeby dojechać do miasta, więc ryzykując wypadnięciem z zakrętu, wciskam pedał gazu, żeby się nie spóźnić. To ważne spotkanie, a przez miastową damulkę mogę nie zdążyć.

Wchodzę do budynku, dzierżąc pod kurtką czekoladki i nerwowym truchtem udaję się na piętro, gdzie mieści się filia mojej uczelni. Jakimś cudem dostaję się do dziekanatu i czekam na swoją kolej, przestępując w miejscu. Zniecierpliwiony ciągle zerkam na zegar wiszący na ścianie i w myślach błagam Boga o przychylność niebios — to moje być albo nie być.

— Niestety pana wniosek został odrzucony, panie Shwank. — Z gorzkim uśmiechem informuje mnie kobieta z dziekanatu, która na moją prośbę jeszcze raz sprawdziła wszystkie dokumenty. Nie pamiętam jak się nazywa, ale wiem, że to równa babka, nie to, co te dwie pozostałe wredne chaszple.

— Mogę porozmawiać z dziekanem? Musiała zajść jakaś pomyłka, pani — mrużę oczy i odczytuję imię z plakietki — Rose.

Ta sprawdza grafik i posyła mi grymas bezradności, dodając: — Niestety nie był pan umówiony, panie Shwank.— Dziekan skończył już pracę. Miał dzisiaj mnóstwo petentów, właśnie odnośnie do przyznawania grantów i stypendiów.

Nachylam się do biurka, tak żeby nikt, poza panią Rose, nie widział tego, co robię i kładę na blat małe zawiniątko. — To dla pani. — Podsuwam czekoladki i uśmiecham się szeroko, ukazując moje białe, równe zęby. — Może jednak coś da się zrobić?

Moja matka twierdziła, że tym uśmiechem zjednuję sobie ludzi i chyba miała rację, bo pani Rose czerwieni się delikatnie i posyła mi ciepły uśmiech, zakładając za ucho kosmyk kręconych jak sprężynki włosów.

— Oj panie Shwank, sprawdzę, czy jest jeszcze u siebie, ale niczego nie obiecuję. — Wstaje, kręcąc głową i przechodzi przez duże dębowe drzwi.

Czekam, nerwowo stukając palcami o wysoki blat i spoglądam na zegar. Muszę się pośpieszyć, co zaczyna mnie stresować, bo wiem, że muszę jeszcze zdążyć wykupić leki.

Wreszcie po kilku minutach dziekan zaprasza mnie do środka. Siedzi z miną, która nie należy do tych zwiastujących dobre nowiny, być może to moje paranoje, ale dziwnie mi się przygląda.

Dobrze, już rozumiem, teraz dopiero do mnie dotarło, że jestem jeszcze w czapce, więc zdejmuję ją z głowy, ukazując swój łysy łeb.

— Proszę spocząć. — Wskazuje ręką na kremowy skórzany fotel. — Co pana do mnie sprowadza?

— Dzień dobry, dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas, dziekanie. Chciałem dowiedzieć się, dlaczego mój wniosek o stypendium socjalne został odrzucony, spełniłem wszystkie wymagania — pytam nieco emocjonalnie. To stypendium miało być przeznaczone na drogie recepty.

— Proszę dać mi chwilę. — Sięga po teczkę i przegląda moje dokumenty, po czym zsuwa z nosa okulary i mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem. Patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi i wreszcie zabiera głos:

— Niestety oświadczenie o niekaralności, to nie jest to samo co zaświadczenie, ma pan tego świadomość?

Wypuszczam powietrze i przecieram oczy, ponieważ miałem nadzieję, że to przejdzie, ale jak widać nadzieja matką...

— Mój błąd, chy-chyba źle zrozumiałem treść... — jąkam i zmyślam, bo doskonale wiem, co czytałem i jakie dokumenty przedłożyłem.

— Sprawdziliśmy w bazie i niestety złożył pan poświadczenie nieprawdy, panie Shwank, w naszym kraju to karalne. — Patrzy na mnie wymownie, a ja czuję, jak napływa do mnie fala gorąca. — Jest pan notowany i odbył pan karę pozbawienia wolności, to nie jest zwykłe wykroczenie, to pełnoprawny wyrok. — Patrzy na mnie, a ja tylko zamaszyście wstaję z miejsca i wychodzę, trzaskając drzwiami. Nie mogę już nad tym zapanować.

Nikt nie znam mojej historii, ale i tak wiem, że każdy traktuje mnie jak przestępcę, bo liczy się tylko wyrok, nic poza nim.

— Kurwa! Kurwa! Kurwa! Mać! — Uderzam pięściami w kierownicę i chociaż próbuję, to po prostu pękam. Ściskam kąciki oczu, by nie poryczeć się jak mały chłopiec.

Jak długo jeszcze będę traktowany jak najgorsze zło tego świata? Wystarczająco dostałem od życia po dupie, żeby na każdym kroku przypominano mi o przeszłości, której mimo upływu lat nie zapomnę — zastanawiam się i kieruję prosto pod lombard.

Jeśli nie przyniosę do domu lekarstw, mogę równie dobrze rzucić się w przepaść.

— Chciałbym zastawić tę oto... obrączkę — wymawiam z wielkim trudem te cholerne słowa, gdy ściągam ją z serdecznego palca.

Niestety w tym momencie na bok muszę odsunąć sentymenty, co przychodzi mi z wielkim trudem.

— Białe złoto, piękne wykończenie. Dam panu za nią... — mężczyzna ogląda pierścionek z każdej strony, przez swoją lupę — dwieście dolarów.

— Dwieście??? Dwieście dolarów za takie cacko? Chyba pan żartuje...

— A co pan myślał? To lombard, a nie koncert życzeń.

— Trzysta.

— Dwieście pięćdziesiąt i ani centa więcej.

Biorę głęboki oddech i przymykam oczy, żeby nie powiedzieć za dużo o dwa słowa. Dobrze wiem, ile zapłaciłem za obrączki i nawet trzysta dolarów to nie jest jedna trzecia tej ceny. Niestety nie mam wyboru i z ciężkim sercem zgadzam się na to cholerne dwieście pięćdziesiąt.

Trzymając pieniądze w ręku, biegnę do apteki. Zdyszany czekam w kolejce i liczę wszystkie pieniądze, które mam przy sobie. Mam nadzieję, że starczy.

Farmaceutka podaje mi małą reklamówkę z wykupionymi lekami i zerkając na rachunek, informuje mnie pozbawionym emocji głosem:

— To będzie siedemset osiemdziesiąt siedem, pięćdziesiąt dziewięć.

Spoglądam na nią czy się nie przesłyszałem i kładę siedemset dolarów. Ostatnim razem tyle płaciłem.

— Coś podrożało? — Grzebię po kieszeniach i czuję, jak cała moja twarz robi się czerwona, gdy nic więcej w nich nie znajduję.

— Niestety te leki nie są już refundowane, pańskie ubezpieczenie nie obejmuje refundacji — mówi po zetknięciu w monitor.

Kurwa mać! — myślę i sięgam po stówkę od damulki z bety, której nie chciałem ruszać, tylko oddać ją, gdy jutro podjadę do "Agro" z samochodem właścicielki pensjonatu.

— Aha, rozumiem.

— Będzie pan brał te lekarstwa? — pyta zniecierpliwiona.

— Tak, tak. — Kładę stówkę na stół i po chwili wychodzę z resztą, za którą robię małe zakupy na kolację.

Do domu docieram z prawie godzinnym opóźnieniem, co niesamowicie mnie stresuje. Ostawiam furgonetkę do garażu i ze strachem, który aż dudni mi w uszach, przekraczam próg domu. Wbiegam po schodach na drżących nogach i gdy wpadam do środka, pani Aileen wchodzi na korytarz i woła:

— Jezusie, dobrze, że już jesteś! Zobacz tylko, co oni...

— Co się stało? — pytam, przerywajac jej w połowie słowa, przerażony wizją, tego, co mogło się wydarzyć w ciągu tej godziny, gdy nie było mnie w domu na czas.

Pani Aileen uśmiecha się ciepło, a ze mnie schodzi całe ciśnienie. — Sigismund urwisuje, to znaczy bawi się z moimi dziewczynkami — Amber i Lily, już stłukli wazon, ten kryształowy i to przed momentem właśnie — skarży się i podnosi z podłogi porozrzucane zabawki.

Opieram się o ścianę i spoglądam na dzieciaki, które urządziły sobie obóz indiański w kuchni pod stołem i rzucam z uśmiechem: — I tak był brzydki, dobrze zrobił, że się w końcu stłukł.

Sigismund wreszcie mnie zauważa i pokracznym krokiem biegnie w moim kierunku, więc kucam i rozchylam ramiona, żeby go przytulić.

— Co robił mój, chłopak? — pytam czterolatka, tuląc go do siebie, uważając na wystającą z głowy rurkę do podawania kroplówek. Niestety żyły na rękach pękają, co sprawia mu ból, zostawiając wielkie sine plamy, dlatego lekarz stwierdził, że głowa to najlepsza alternatywa.

Sigismund dyszy jakby przebiegł maraton, a to zaledwie kilka metrów. Moje serce mrozi chłody uścisk wyrzutów, że nie udało mi się zdobyć tego stypendia, przez bolesną przeszłość, która cały czas wpływa na teraźniejszość.

— Byłem tym dobrym Indianinem i nie chciałem pozwolić, żeby Lily zastrzeliła Amber. Dałem jej szansę, wiesz?

— Wow! Wiesz, że tatuś jest z ciebie dumny, Wielka Chmuro? — Całuję go w czoło i gładzę łysą głowę.

— Nie będziesz zły? — pyta mnie pani Aileen i podaje kubek z gorącym mlekiem, czosnkiem i miodem, gdy Sigi wraca do dziewczynek.

— Zły? — Marszczę brwi i upijam łyk zdrowotnego przysmaku. Spoglądam na stół i częstuję się zimnym naleśnikiem z musem jabłkowym.

— Zrobiłam im te naleśniki, ale Sigismund zjadł bez cukru, tylko z przecierem owocowym, tym domowym.

— Jak bez cukru, to nie jestem zły. — Tulę ją do siebie i całuję we włosy. Ta kobieta robi dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. — Kocham panią...

— Wiesz, że dla mnie jesteście jak rodzina. — Całuje mnie w policzek i opierając ręce po bokach, pyta: — A jak w pracy, Blaise? Przyzwyczajony do nowej fryzury?

— W pracy dobrze, ale nawał turystów, tych bezmózgich, to jakaś cholerna plaga w tym sezonie, a co do fryzury, to ciągle zapominam, że w łysą głowę zimno — bąkam i wycieram ręce w bluzę. — Sigi musi teraz przyjąć leki i na chwilę się położyć, ale dziękuję wam dziewczynki, że dotrzymałyście mu towarzystwa. — Klękam pod stół i biorę syna na ręce.

Lily szarpie mnie za spodnie, gdy tulę małego do siebie, czując jego wszystkie kostki i pyta:

— Blaise, czy to prawda, że Sigi umrze?

Nic nie odpowiadam i tylko czuję, jak panika mrozi moją krew.

— Lily, nie zadawaj takich pytań, to niegrzeczne! — karci ją babcia i łapiąc obie dziewczynki za ręce, niemalże wyrywa je z mojego domu na werandę. Zamykając drzwi na klucz, słyszę tłumaczenia pięcioletniej Lily:

— Ale babciu, to Sigi zaczął, on mówił, że czeka go daleka podróż i powoli pakuje już najpotrzebniejsze rzeczy. Pokazał nam walizkę, przysięgam!

— Sigi jest chory, ale będzie żył! — Z łamiącym się głosem ucina rozmowę pani Aileen i prowadzi dziewczynki, w nerwach ubierając im czapki i szaliki. Lily odwraca się w stronę domu, po czym tupie przed siebie, ciągnąc za sobą Amber.

Sigi nie umrze! — powtarzam sobie w myślach.

Zaopatrzam syna w leki przeciwbólowe i witaminy. Wcieram w obolałe plecy maść, która przynosi mu chwilową ulgę w miejscach, gdzie zrobiły się już prawie odleżyny. Mały jest zmęczony i z ledwością sam wdrapuje się na piętrowe łóżko. Świst ulatujący z jego płuc wierci w moim mózgu przerażenie. Dzisiaj jest i tak w miarę ruchliwy i sprawny, czego nie spodziewałem się po tak koszmarnej nocy, może leki zaczęły już wreszcie działać?

— Tatek, a poczytasz coś o tych dinozaurach? Wiesz, że do dinozaurów zaliczają się również ptaki, nawet te, które żyją teraz? — gada jak nakręcony. Dinozaury to cały jego świat.

— Poczytamy, tylko wypijesz jeszcze syrop, okej młody mądralo? — Cmokam go w czoło, na szczęście nie jest ciepłe.

— Ładnie tatek ci w mojej fryzurze, teraz wyglądamy jak z jednej drużyny. — Śmieje się łobuzersko i klepie moją głowę.

— Tylko prawdziwi twardziele noszą takie fryzury, wiesz?

— Jestem twardzielem?

— Oczywiście, Sigi. Nie znam większego twardziela od ciebie, syneczku. — To najszczersza prawda, Sigismund jak na czterolatka, jest naprawdę bardzo silnym i dzielnym chłopcem.

Kładę się obok kruchego ciała mojego syna i czytam, z trudem wymawiając niektóre gatunki dinozaurów, a Siguś z szerokim uśmiechem poprawia mnie i opowiada o tych pradawnych stworach, jakby kiedykolwiek miał z nimi styczność.

— Bo wiesz, tatek, Amber mówiła, że one istniały, a przecież ich teraz nie ma. Gdzie one są? U Bozi chyba, co? — pyta zaspanym już głosem, a ja milczę, tłumiąc łzy.

Nigdy jakoś nie było mi blisko do Boga. Kościół omijałem szerokim łukiem. Obwiniałem stwórcę o to, co mnie spotkało, więc jakoś dziwnie mówić mi z moim czterolatkiem o Bogu, skoro twierdzę, że go po prostu nie ma.

— T-tak, chyba tak. — Z trudem przechodzi mi to przez gardło.

— Też pójdę do Bozi, wiesz tatek, już niedługo... — mówi niemalże szeptem i zasypia, oddychając przez otwartą buzię, wtulony do mojej piersi.

Moje serce pęka na milion małych kawałków, bo nie wyobrażam sobie życia bez tego mojego kochanego promyczka.

Dla niego gotów jestem zrobić wszystko...

______________
I jak tam Wasze odczucia po przeczytaniu tego rozdziału? Oczywiście każda opinia jest dla mnie bardzo ważna.

Dziękuję za Twoją obecność. ♥️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro