46. BLAISE
Zawsze wiedziałem, że cuda się nie zdarzają, ale teraz mam pewność...
Chociaż gdy się zagłębiam w temat boskości, to mimo wszystko muszę przyznać, że Sigismund był właśnie moim cudem. To taki dysonans pomiędzy tym co czuję, a co wiem.
I chociaż nie wierzę w Boga, to mój ukochany syn był namiastką Edenu. Pojawił się niespodziewanie i niespodziewanie zgasnął.
Mój synek był dla mnie jasnym promieniem w ciemną noc. Światełkiem w tunelu. Wytchnieniem od tego popapranego życia, w które wdepnąłem przez kompletny przypadek. Był odpoczynkiem od pędu codzienności. Kompasem wskazującym właściwy kierunek. Latarnią morską. Falochronem. Szansą na zmianę, na życie, które bardziej będę cenił.
Siguś był...
I nie mogę w to uwierzyć, że go już nie ma. Wszystko mi go przypomina. Dosłownie w s z y s t k o.
Wraz z ostatnim uderzeniem jego serduszka, moje życie legło w gruzach. Wszystko, co było dla mnie tak cholernie cenne, po prostu uleciało.
Nieodwracalnie.
Nieodwracalnie straciłem cząstkę siebie. Tak cenną cząstkę. To dla niego codziennie rano przywdziewałem maskę superbohatera i starałem się być najlepszą wersją siebie.
Z uśmiechem obserwowałem jego pełzanie po podłodze, później raczkowanie, a gdy zrobił pierwszy krok, po prostu płakałem. Lydia nie mogła być tego świadkiem. To strasznie bolało.
Boli nadal.
Pragnąłem być przykładem ojca, którego nigdy nie miałem. Przykładem mężczyzny, którego przecież każdy chłopiec tak bardzo potrzebuje. Ze wszystkich sił pragnąłem dla niego najpiękniejszego życia. Beztroskiego dzieciństwa.
Zawiodłem go...
Żyłem tylko dla niego i co może wydawać się dziwne, dzięki niemu. Zawdzięczam mu cztery lata życia. Mimo upadków, zaliczaliśmy piękne wzloty. Mój Pimpuś był jedyny w swoim rodzaju.
Tak bardzi za nim tęsknię...
Nie mam pojęcia jak długo wlepiam się w jeden punkt na ścianie drewnianego domu, przywołując w głowie wspomnienia. Alkohol dominuje w moich żyłach, a jego nadmiar niestety prowadzi mnie w najodleglejsze czarne zakątki umysłu, do ślepych uliczek przeszłości - tam, gdzie nie lubię wracać, a teraz wracam coraz częściej, posypując solą rany.
- Nic mi nie jest, co z moją żoną? Ratujcie ją! Ich! Co z naszym dzieckiem? - pytam już któryś raz i jestem zupełnie przerażony, gdy nie otrzymuję żadnej odpowiedzi.
Mijają mnie dwie pielęgniarki, w tle słyszę przeraźliwy jęk, później sygnał dźwiękowy straży pożarnej.
Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Czuję się odklejony od swojego ciała. Założony kołnierz ortopedyczny nie pozwala mi swobodnie się poruszać, ale mimo wszystko próbuję.
- Czy w samochodzie był ktoś jeszcze? - pyta ratownik.
- Nie! Tylko my - ja i moja ciężarna żona. Co z nimi? Żyją, tak?
I znowu w odpowiedzi ta cholerna cisza.
Klaustrofobiczne wnętrze karetki do której na noszach mnie przetransportowali, działa na mnie strasznie drażniąco, w dodatku ten hałas i drażniący zapach.
Pielęgniarka wkłuwa się w moją żyłę i podaje jakiś specyfik, aż niemalże czuję jak momentalnie robię się senny.
Odpływam.
W głowie huczą mi syreny karetki pogotowia i już kompletnie nie wiem czy to sen, czy jednak jawa. Oczy z trudnością łapią ostrość widzenia, a ciało waży chyba tonę. W pewnym momencie chyba tracę świadomość, bo świat zatrzymał się jak na zawołanie.
Lydia. Co z moją ukochaną i synkiem? - Jednak te myśli nie opuszczają mnie ani na sekundę.
Po dłuższym otępieniu otwieram oczy i świdruję pomieszczenie. Leżę na szpitalnym łóżku.
Kurwa, nie jest dobrze...
- Co jest? Powiecie mi wreszcie?! Czy ktokolwiek może udzielić mi odpowiedzi? Mam prawo wiedzieć, co z moją żoną i synem!
Lekarz i pielęgniarka wymieniają się tylko spojrzeniami, a ja czuję, że coś jest nie tak.
Tamci też nic nie mówili...
- Musimy pana natychmiast operować. Wszystko będzie dobrze, proszę tylko podpisać tutaj i zabieramy pana na salę operacyjną. - Piguła macha mi świstkiem przed oczami, a ja czuję jak powoli brakuje mi już nerwów i wybucham:
- Niczego nie podpiszę! Rozumiesz?! Gadaj gdzie moja żona! No mów! - wydzieram się na cały głos, na co pielęgniarka posyła mi grymas.
Szybkim ruchem zrywam się z łóżka i ile sił w nogach pędzę przed siebie, popychając drzwi. Adrenalina sprawia, że nie czuję bólu, a przecież mieliśmy poważny wypadek samochodowy.
- Panie Shwank, proszę... - Policjant zatrzymując mnie, kładzie rękę na moim ramieniu i patrzy na mnie z miną, która ani trochę mi się podoba.
Czuję jakby atmosfera nagle zgęstniała jak galareta, w której brodzę umoczony po szyję.
Nagle zza pleców policjanta wyrasta moja mama. Patrzy na mnie i nic nie mówi. Bacznie skanuję jej twarz i posyłam jej pytające spojrzenie, a w środku umieram z przerażenia. Po chwili, wybucha płaczem i szepce:
- Blaise tak mi przykro, syneczku...
Słysząc słowa matki, czuję jak całe moje ciało sztywnieje. Jej oczy mówią wszystko. Nic więcej nie musi mówić.
Niepojęty ból rozdziera moje serce i krzyczę jakbym postradał zmysły:
- Nie!!! Tylko nie to!
- Blaise, skarbie...
- Nie, to nie jest prawda! - przerywam jej zrozpaczony. Czuję jak uginają się pode mną kolana i upadam na podłogę. Krzyczę przerażony i niemalże duszę się płaczem: - To kurwa nie jest prawda! Mamo, błagam, powiedz, że to tylko sen! Że wszystko będzie dobrze, proszę!
Matka tuli mnie do siebie i próbuje uspokoić, a ja nie jestem w stanie nawet złapać oddechu.
- Tak strasznie mi przykro, kochanie...
- Mamo! Błagam cię, powiedz, że to wszystko, to nie jest prawda! Błagam! Mamo... - jęczę z rozrywającego moje serce bólu.
Mija chwila zanim potrafię wstać z podłogi. Cały się trzęsę i z ledwością nabieram w płuca powietrze.
- Ona zginęła. Mój synek też... Zabiłem ich? Zabiłem. Zabiłem! - Chodzę w kółko i gadam do siebie. Matka próbuje mnie uspokoić, ale gdy na korytarzu pojawia się Archibald, wybucham, bo doskonale wiem, że był na miejscu wypadku i ma w tym swój udział:
- To przez ciebie szmaciarzu! Byłeś tam! Widziałem cię i Cordiana! - Bez ostrzeżenia chwytam go pod kołnierz. Archibald jest zaskoczony, albo tylko udaje. Zbliżam swoją twarz do jego bladej i patrząc mu prosto w oczy, rzucam wściekle: - Zapłacisz za to!
Archi odpycha mnie, ale nie daję za wygraną i mocno pcham go na ścianę.
Nie obchodzą mnie konsekwencje. Nie mam nic do stracenia. Dobrze pamiętam, że on tam był. Widziałem go.
- Nie mam pojęcia o czym ty mówisz. Blaise, uspokój się!
- Zabiłeś ją! Ich! Słyszysz, skurwielu?!
Uderzam go z całej siły pięścią w twarz, a do Archibalda chyba wreszcie dotarło, co się stało. Później sam otrzymuję cios, ale w furii oddaję mu i to z nawiązką.
Szarpiemy się wściekle i okładamy pięściami. W oddali słyszę błagania mojej mamy i personelu medycznego - to na nic. Nie odpuszczę. Zabiję go gołymi rękami.
Szamotanina wymyka nam się spod kontroli. Pielęgniarze próbują nas rozdzielić, ale też obrywają. Wreszcie udaje mi się wyciągnąć Archibaldowi broń z kabury i krzycząc do niego, przykładam sobie glocka pod brodę.
Jestem zdesperowany.
- Nie mam po co żyć. Powstrzyma mnie tylko cud... ale cuda się nie zdarzają.
- Blaise, spokojnie, tylko nie rób żadnych głupot. - Archibald unosi ręce, gdy teraz mierzę prosto w ten jego zjebany łeb. - Spokojnie, teraz do ciebie podejdę...
- Stul mordę, parszywy chuju! - wrzeszczę, zdzierając sobie głos. - Rozjebie sobie łeb i będziesz miał trzy powody, żeby zrobić to samo! - Wrzeszczę, zupełnie nie panując nad tym wszystkim, co sieje we mnie spustoszenie.
- Blaise, musisz się uspokoić. Rzuć broń. Zapomnijmy o tym, co zdarzyło się przed momentem, okej? Tylko, rzuć broń.
- Co ty pierdolisz za głupoty? Zabrałeś mi wszystko, rozumiesz? O czym mam zapomnieć? O tym, że oni nie żyją? Lydia i Sigismund! - Przymykam oczy i przykładam broń do brody.
To będzie szybki strzał.
Skuteczny.
Drżącym palcem, bardzo powoli naciskam na spust. Mimo wszystko boję się. Nagle ktoś od tyłu próbuje mi wybić broń, ale szybko naciskam na spust, jednocześnie słysząc głośne wołanie młodszej siostry Lydi, Josephin:
- Uratowali dziecko! Blaise! Chryste, coś ty narobił?! Wezwijcie lekarza! Archibald rusz się do kurwy! Niech się pani odsunie. Chryste! Blaise...
***
Straciłem poczucie czasu. Wydaje mi się, że tkwię gdzieś pomiędzy. Nie wiem czy jest już piątek czy może poniedziałek, wiem tylko tyle, że w środę jest pogrzeb. Dlaczego w środę? Państwo dziadkowie, ci sami, którzy namawiali Lydie, żeby usunęła dziecko, jednak wyrazili chęć udziału w pogrzebie swojego wnuka. Pewnie musieli wytrzeźwieć. Ci ludzie napsuli mi krwi, tak jak i ich synalek.
Siebie warci...
Pani Ailenn codziennie prosi mnie żebym ją wpuścił, ale nie robię tego. Vincent i Bobby grozili, że wyważą drzwi, więc poprosiłem ich, żeby po prostu dali mi czas. Chyba uwierzyli, bo dzisiaj nikt mnie nie niepokoi.
Kładę się łóżku tak, żeby widzieć niebo. Gdy patrzę na gwiazdy, czuję jakbym spoglądał w oczy Sigusiowi. Tłumiąc łzy, wyciągam telefon i wchodzę na galerię zdjęć. Przeglądam te ostatnie i przypadkiem włączam filmik, kiedy Siguś i ja nagrywaliśmy, jak to mówił, pierdołki i nie jestem w stanie opisać bólu, który przepełnia każdy fragment mojej duszy.
***
- Blaise, za dziesięć minut musimy jechać. - Grace nawołuje mnie z podwórka. Przyjechała razem z Bobbym.
Pociągam łyk wódki, zapijając kilka tabletek na uspokojenie. Na nos wkładam okulary przeciwsłoneczne i wreszcie wychodzę ubrany w czarny garnitur. Niestety nie wyglądam wyjściowo, chociaż bardzo się starałem. Widzę to spojrzenie Grace i najchętniej, to schowałbym się pod ziemię.
Jeszcze tylko przeżyć pogrzeb - mówię do siebie w myślach.
- Po drodze musimy odebrać kwiaty - informuje mnie łamiącym się głosem Bobby, a ja tylko przymykam oczy i staram się uspokoić.
Ceremonia jest dla mnie bardzo bolesna. Ksiądz proboszcz parafii, gdzie za namową mamy jednak ochrzciłem syna, nie kryje wzruszenia, a ja czuję jak rozpadam się na kawałki.
Siedzę w pierwszej ławce, nie zwracając uwagę na pozostałych i po prostu wyję targany przeróżnymi emocjami. Nie panuję już nad tym. Chociaż wylałem już morze łez, to one nadal napływają mi do oczu.
- Ludzki umysł nie jest w stanie pojąć boskiego planu, gdy żyjemy tym, co przyziemne. Pewnie wszyscy, tak licznie tutaj zgromadzeni, zastanawiają się nad tym, dlaczego? Dlaczego taki niewinny chłopiec, w swoim krótkim życiu, musiał tyle wycierpieć? Pytania mnożą się i mnożą i choćbyśmy szukali sensownej odpowiedzi, to niestety ona nie istnieje. W naszym miasteczku chyba nie ma osoby, która nie znałaby Sigusia. Ten mały bohater, codziennie udowadniał światu, że nie zamierza się poddać bez walki. Poruszył wiele serc. Nasze miasteczko obudziło w sobie dobrego ducha, właśnie dzięki Sigismundowi - małemu chłopcu, który jednym uśmiechem, kupił nas wszystkich. Czy pamiętacie Państwo letni piknik rodzinny? Siguś miał wtedy trzy latka, to właśnie kilka miesięcy wcześniej zdiagnozowano u niego rdzeniaka. Od pierwszego dnia Blaise walczył o syna najdzielniej jak tylko potrafił. Pamiętam też dzień chrztu Sigusia, gdy polewałem jego maleńką główkę wodą święconą. Widziałem tę mądrość w tych bystrych oczkach i dumę ojca. Blaise robił wszystko, żeby pomóc swojemu synowi. Dla mnie to człowiek, który przetrwa wszystko. Sigismund głęboko wierzył, że jego tatek jest superbohaterem i to prawda - każdy z nas pewnie widział jego starania. On poruszył niebo i ziemię. Podziwiałem go, gdy po tak dramatycznych przeżyciach wziął się w garść i postanowił wychować Sigusia. Pogrążona w smutku rodzino, a przede wszystkim ty Blaise, wiedz, że Siguś był cudem. Cudownym darem Boga i może teraz nikt z nas nie potrafi zrozumieć, dlaczego to wszystko tak boleśnie cię dotyka, to wiedz, że ten u góry ma zawsze ostateczne zdanie. Siguś był planem bożym - miał scalać serca i zbliżać do siebie ludzi. Amen.
Resztę mszy mało pamiętam, ponieważ całą swoją uwagę skupiłem na zdjęciu Sigusia. Nawet teraz, kierując się tuż za małą białą trumną, odtwarzam wszystkie nasze wspólne chwile, a w uszach słyszę to jego słodkie "tatek". Rzadko kiedy byłem po prostu tatą, zawsze "tatkiem".
Nie dam rady bez niego...
Szarpany szlochem, tulę się do pani Aileen, gdy mała trumna opuszczana jest do grobowca. Teraz Sigismund spocznie obok swojej mamy. Mojej ukochanej żony, której pragnąłbym podziękować, za tak cudownego syna.
Pierwszy odgłos zasypywania ziemią wieka, wyrywa dziurę w moim sercu. Już na zawsze będę skaleczony. Wcześniej Lydia, później mama, a teraz Sigi, mój promyczek.
Moje życie nie ma sensu.
Wszystko, co miałem, odeszło.
Wszystko, o co walczyłem, już nie istnieje.
Po pogrzebie wracam do domu. Grace, Sophie i pani Aileen, przygotowały obiad i deser dla żałobników, ja postanowiłem odpocząć od ludzi w drewnianym domku. Progu domu nie potrafię przekroczyć.
Chyba już nigdy nie przekroczę...
Rozglądam się po wnętrzu i skanuję pomieszczenie, wyszukując najmocniejszej belki. Bije się z myślami, bo co jeśli się nie uda? Odkręcam butelkę wódki, którą schowałem pod łóżkiem i dusząc się łzami, wypijam kilka porządnych łyków na odwagę. Ręce trzęsą mi się niespokojnie, a oddech urywa się jakbym przebiegł maraton. W nerwach szukam przedłużacza i gdy go wreszcie namierzam, wzdrygam się słysząc pukanie do drzwi.
- Obiad na stole. Przyjdź do nas, proszę. Musisz coś zjeść...
- Zaraz będę. - Silę się na odpowiedź i wracam do tego, co mi przerwała Grace.
Sprawdzam przewód - jest mocny. Robię porządną pętlę i owijam sobie kabel wokół szyi. Nerwowo zagarniam krzesło i podstawiam go pod drewnianą belką, żeby wspiąć się nieco wyżej i zahaczyć ten cholerny przedłużacz. Odmawiam modlitwę i resztą sił piszę na skrawku kartki: "Przepraszam"
Robiąc znak krzyża, zsuwam się z krzesła i odliczam swoje ostatnie sekundy istnienia...
_______________________
Chyba nie wiem, co napisać.
Więc to pozostawię Wam...
Piszcie, co uważacie.
Dobrego dnia! ♥️
S.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro