Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

42. BLAISE

Gdy wreszcie dociera do mnie rzeczywistość, a omamy senne opuszczają mój umysł, spoglądam na kobietę, która siedzi tuż obok mnie i obejmuje moją dłoń. Jestem jeszcze zamroczony zastrzykami przeciwbólowymi i z początku widzę dziwnie zamazany obraz.

- Co z Lydią? - Chyba nie do końca rozumiem dlaczego jestem w szpitalu, a jeszcze bardziej, dlaczego o nią pytam.

Coś mi się konkretnie popierdoliło we łbie...

Przecież Lydia od czterech lat nie żyje.

Przypominam sobie, że lekarz, gdy odzyskałem przytomność streścił mi wydarzenia z soboty, w razie gdybym miał problem z przypomnieniem sobie tych przykrych okoliczności. Niestety teraz znowu wspomnienia z przeszłości, przeplatają się z teraźniejszością i nie mogę ich rozgraniczyć.

Przynajmniej przez krótką chwilę.

- Blaise, skarbie. - Kobiecy głos brzmi znajomo, ale dopiero, gdy się wysilam,  żeby na nią spojrzeć, poznaję tę piękną twarz.

To Federica. Mój anioł.

Gęsto mrugam oczami, przyzwyczajając wzrok do szpitalnego, dość mało przyjemnego światła. Ono nie kojarzy mi się z niczym dobrym.

Brunetka chowa moją dłoń w swoich drobnych, delikatnych i przykłada ją do ust. Po moim ciele rozpływa się kojące ciepło, gdy jej miękkie usta dotykają mojej skóry.

Czuję niesamowity zastrzyk energii, ale szybko uświadamiam sobie swoją sytuację.

Znowu jestem po pachy ubabrany w gównie...

- Kochanie, to ja, Federica, poznajesz mnie? - Aksamit jej głosu łagodzi moje rozdrażnione nerwy, a gdy dostrzegam te zapłakane oczy, niemalże pęka mi sercem - widać, że źle to wszystko znosi, a ja za chwilę kolejny raz dołożę jej zmartwień.

Marszczę czoło i sykam z bólu, gdy próbuję poprawić się na łóżku. Uważnie skanuję tę piękną twarz i szybko odrywam wzrok, czując się beznadziejnie źle z tym, co planuję zrobić, aczkolwiek nie mam innego wyjścia.

Drugi raz nie pozwolę, żeby ktoś odebrał mi coś, a raczej kogoś tak bardzo cennego, z powodu moich błędów.

W sekundę dociera do mnie to, że przecież Siguś miał mieć wykonane badania kontrolne, dlatego z przerażeniem pytam o ukochanego syna:

- Co z Sigim? Czy wszystko z nim w porządku?

- Jest w domu z Debb. Jest bezpieczny. - Federica spogląda w moje oczy, a ja nie jestem w stanie utrzymać z nią dłużej kontaktu wzrokowego. Muszę wziąć głęboki oddech, żeby jakoś trzymać się w kupie.

Śliczna brunetka nachyla się do mnie i błagalnym tonem, pyta:

- Powiesz mi, kto cię tak urządził? Umierałam ze strachu...

Słysząc te słowa zaciskam powieki.  Nie mam pojęcia dlaczego ta kobieta tak na mnie działa, ale najchętniej to uciekłbym z stąd razem z nią i nacieszył się jej obecnością, zaszywając gdzieś na końcu świata. Niestety rzeczywistość uderza mnie w żołądek, aż czuję go w gardle.

Chyba zaraz się porzygam...

- Jest z tobą Will albo Duncan? Możesz ich zawołać ? - Widzę zmieszanie w jej oczach, pewnie spodziewała się czegoś zupełnie innego z mojej strony.

- Blaise... - Szybko jej przerywam, bo jeszcze chwila i zmienię zdanie.

- Poproś mojego brata, okej? - Brzmię jak wyprany z uczuć kutas, ale nie mam innego wyjścia. Sprawy zaszły za daleko.

- Zaraz go zawołam - rzuca niespokojnie i prawdopodobnie z płaczem wybiega z sali.

Muszę się cholernie wysilić, żeby nie ulec tej kobiecie i jej urokowi i jak już zdążyłem się przekonać, dobremu sercu.

Niczego przecież tak bardzo nie pragnąłem, jak tego, żeby między nami wszystko się wyjaśniło, a teraz muszę zrobić wszystko, żeby Federica po prostu odpuściła i mnie znienawidziła.

Niestety dla jej dobra będzie lepiej jak zerwę z nią kontakt i po prostu o niej zapomnę, a ona o mnie.

Na samą myśl zaciskam mocniej zęby, próbując powstrzymać się od przekleństw, które cisną mi się na usta. Trudne do opisania uczucie ciężaru na klatce nie pozwala mi swobodnie odetchnąć, a gdy już to robię, czuję spływające po policzku łzy. W ustach ich słony smak.

Tak smakuje przegrana...

Silny, przeszywający ból przypomina mi o tym, w jakim jestem stanie. Teraz, już bardziej świadomy, aczkolwiek wcześniej, zupełnie nie miałem pojęcia, co się wydarzyło.

Delikatnie unoszę głowę, ale od razu kładę ją z powrotem, czując jakbym podnosił głaz, który zgniata mi czaszkę.

Z tyłu głowy cały czas słyszę ten szyderczy głos, który mrozi moje serce. Nie mogę pozwolić, żeby Federice stała się krzywda, tak jak Lydii. I chociaż marzę tylko o tym, żeby mnie przytuliła, udaję oziębłego fiuta, przypominając sobie słowa Cordiana, gdy zawrócił, żeby sprzedać mi ostateczny cios:

"Jeszcze z tobą nie skończyłem, szczurze! Pilnuj swojego domu i tej burej suki! Siguś i tak długo już nie pociągnie, więc jemu dam spokój. Co do reszty, to wiesz, że nie żartuję. Nic i nikt mnie nie powstrzyma. Nie tym razem..."

Widząc zawód na twarzy Federicy, przez moment myślałem, że o wszystkim jej powiem, ale w porę się pozbierałem.

To zbyt niebezpieczne, a powiadomienie policji, tylko przyspieszy realizację obietnicy tego popaprańca.

Dobrze przecież wiem, co musiała przeżywać, a teraz na dodatek traktuję ją jak zupełnie obcą mi osobę, wroga.

Ona mimo wszystko przyjechała.

Niestety muszę ją do siebie zniechęcić, inaczej ten pojeb zrobi jej krzywdę, a tego to ja sobie już nie wybaczę. Nie tym razem, tym bardziej gdy mam tego świadomość... A wtedy nie do końca miałem.

- Stary, ale napędziłeś nam stracha! - Will delikatnie pociera moje ramię i opada na krzesło obok.

Nawet nie wiem kiedy wszedł do środka.

- Jakiś czas chyba będę musiał tutaj poleżeć... - Uśmiecham się gorzko i zaciskam z bólu dłonie na pościeli. 

- O nic się nie martw, Federica dba o Sigusia jak o swojego, dom też ogarnia. Wiesz jak ona to wszystko przeżywa? Od razu przyjechała...

Nie mam słów, więc tylko kiwam głową i próbuję brzmieć naturalnie, co jest kurewsko trudne:

- Nie chcę, żeby była w moim domu... - Na te słowa Will robi wielkie oczy i patrzy na mnie jak na głupiego.

Dobrze wiem, że brzmię jakbym postradał zmysły.

- Blaise, co ty gadasz? Taka kobieta to skarb.

- Nie chcę żeby była, tylko dlatego, że wydarzyło się to, co wydarzyło - ściemniam, bo przecież nie o to chodzi, a prawdy nie powiem.

- Przecież Siguś tego nie zrozumie, on jest w nią zapatrzony...

- Trudno. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego, rozumiesz? Ma wracać do siebie i tyle. - Z trudem wypowiadam te słowa i dyszę wkurzony, bo kolejny raz ktoś odbiera mi powód do uśmiechu i szczęścia.

- Stary, fakt, że ona tutaj nadal jest, chyba coś znaczy, prawda? Coś ci się we łbie pokiełbasiło, innego wytłumaczenia nie mam. Odpocznij...

- Nie, nie chcę tego dłużej ciągnąć. Powiedz, że ma wracać do siebie, tak będzie lepiej...

- Sam jej to powiedz, ja nie mam zamiaru brać w tym udziału. - Unosi ręce w geście poddania i podchodzi do okna.

- Nie chcę jej widzieć! Rozumiesz?! - Podnoszę głos, czując rozrywający ból w klatce piersiowej. Nic innego nie mogę zrobić, jak po prostu odpuścić.

- Co ma mi powiedzieć? - Jej głos brzmi dość szorstko, a ja nawet nie zakodowałem momentu, w którym pojawiła się w sali. - Słucham.

Federica patrzy na mnie lekko poddenerwowana i pociąga nosem. Jej mina zdradza wielką determinację, żeby usłyszeć te słowa ode mnie. A ja nie mam sumienia, żeby ją skrzywdzić, ale lepiej, gdy zrobię to ja niż nieobliczalny Cordian.

- Zostawię was samych - rzuca Whiliam i wychodzi, a Federica podchodzi bliżej łóżka i bierze głęboki wdech. Widzę jak rytmicznie drga jej skroń i chyba tylko cudem nie wybuchła jeszcze płaczem.

- Wiem, że pewnie czujesz do mnie żal, za to, że zachowałam się w stosunku do ciebie dziecinnie, nie pozwalając dać ci wytłumaczyć, ale... - tłumaczy, ale nie pozwalam jej dokończyć, bo inaczej nici z mojego postanowienia.

- To nie ma sensu, Federica. - Przyglądam się jej twarzy, chyba po raz ostatni. Chcę zapamiętać każdy szczegół, żeby móc w myślach odtwarzać jej piękno.

- Słucham? - Jej oczy mówią więcej, niż mógłbym przypuszczać.

- To nie ma sensu, po prostu nie pasujemy do siebie. - Z trudem przechodzi mi to przez gardło, ponieważ pozwoliłem tej kobiecie zawładnąć moim sercem, a teraz robię wszystko, żeby ją zranić. - To koniec... - dodaję prawie szeptem.

- Blaise, ale przecież...

- To dla mnie nic nie znaczyło - uprzedzam ją i szybkim ruchem, co nie do końca było przeze mnie przemyślane, odwracam głowę.

Nie mogę na nią patrzeć, gdy ból szpeci tę delikatną twarz.

- Co??? Blaise, proszę, popatrz na mnie! - Głos jej drży, a ja muszę przywdzieć maskę obojętności, chociaż wcale tego nie chcę.

- A teraz wyjdź, jestem zmęczony.

- Żartujesz, prawda? - Federica podchodzi do mnie i gładzi moją twarz. Automatycznie wtulam się w jej ciepłą dłoń i dodaję, siląc się żeby nie dać po sobie poznać wewnętrznej rozsypki:

- Nie... - Odwracam głowę i przełykam gulę. - Wyjdź.

- Blaise, do cholery! Spójrz na mnie! Proszę... - Jej smutny głos, przepełniony goryczą, kroi moje serce na maleńkie kawałki.

Z całych sił staram się nie dać po sobie poznać, że wcale nie jest mi obojętna, dlatego czym prędzej klikam na przycisk dzwonka. Niemalże w sekundę po tym jak rozbrzmiewa sygnał, do pokoju szpitalnego wbiega pielęgniarka. Ostatni raz spoglądam na Federicę i z bólem serce dodaję:

- Proszę aby ta pani natychmiast opuściła szpital. Nie chcę jej tutaj widzieć.

Brunetka przymyka oczy i przeciągle wypuszcza powietrze. Dstrzegam to jak bardzo jest rozbita i najchętniej to dałbym sobie w pysk. Doskonale wiem, że tymi słowami złamałem jej serce, ale nic niestety innego nie mogę zrobić.

To dla jej dobra - tłumaczę sobie i zerkam na tego anioła.

Federica przełyka łzy i ociera oczy, po czym szybkim krokiem opuszcza salę, a ja z ledwością powstrzymując szloch wyrywający się z piersi.

***

Po dwóch tygodniach wreszcie wypisują mnie ze szpitala. Od rana biegam między dwoma segmentami.  Niestety wczoraj nad ranem Siguś trafił do szpitala i teraz to zamieniliśmy się miejscami. Ostatnie wyniki nie nastrajają mnie optymizmem.

I chociaż Will podczas mojego pobytu w szpitalu opiekował się moim synem najlepiej jak tylko potrafił, a pani Aileen i Grace bardzo mu w tym pomagały, Siguś nie radził sobie za dobrze z rozłąką, co z kolei wpłynęło na jego stan zdrowia.

Objawy nasiliły się do tego stopnia, że konieczna jest hospitalizacja, czego przecież tak bardzo pragnąłem uniknąć.

Sigismund ma problem z poruszaniem się, ponieważ trudno mu utrzymać równowagę, a zrywania mięśniowe z krótkimi przerwami, występują prawie cały czas. Mały skarży się na silny ból głowy, do tego wszystkiego doszedł jeszcze wytrzeszcz oczu i uporczywe wymioty.

Niestety wyniki Sigismunda od dwóch tygodni są złe i żaden z lekarzy nie chce wydać pozytywnej opinii na temat dotyczący podróży. I tak oto masze marzenia o wizycie w klinice specjalistycznej na Florydzie u doktora Banouta kolejny raz zostają przeniesione w czasie, za co się obwiniam. Gdyby nie mój "wypadek" być może Sigi byłby już po operacji.

Sprawdzam czy ktoś nie odpisał na moją ofertę sprzedaży gospodarstwa i z powrotem wkładam telefon do kieszeni spodni. Z bólem serca wystawiłem dom na sprzedaż, ale nie mam innego wyjścia. Will zaproponował mi swoje mieszkanie w mieście, które wynajmuje studentom, więc nie miałem się nad czym zastanawiać. Pieniądze ze sprzedaży domu wystarczą na pokrycie kosztów związanych z operacją i opłaceniem pobytu w prywatnej klinice. Byłbym szczęśliwy, gdyby starczyło również na rehabilitację.

Z trudem pokonuję schody prowadzące do szpitala, pomagając sobie kulami ortopedycznymi - niestety ból kręgosłupa daje mi jeszcze nieźle popalić.

Na czwarte piętro, gdzie na oddziale onkologii dziecięcej leży Siguś, wjeżdżam windą. Fakt, że znowu tutaj jestem jest cholernie trudny do zaakceptowania. Wypisując małego ze szpitala byłem gotowy zrobić zupełnie wszystko, byleby tylko mu pomóc i tutaj już nigdy nie ślęczeć. Niestety rzeczywistość zweryfikowała moje pragnienia i muszę przyznać się do porażki, co jest bardzo trudne.

Pamiętam jak powtarzałem: "Nigdy nie wrócimy do tego szpitala!"

Mimo że wczoraj wieczorem widziałem się z synkiem, a rano rozmawiałem z nim przez telefon, to już cholernie za nim tęsknię.

Mój kochany Pimpuś.

W sklepiku kupiłem jego ulubione chrupki kukurydziane o smaku orzechów i dwie muffinki czekoladowe, o które tak bardzo prosił.

Wchodzę z uśmiechem do pokoju, żeby nie dać po sobie poznać zmartwienia, ale w środku nie zastaję Sigusia. Dostrzegam, że jego łóżko jest starannie zasłane i o mało co nie dostaję zawału.

Kuśtykając, wybiegam z pokoju od razu kierując się w stronę dyżurki. Nerwowo szarpię za klamkę i krzyczę zupełnie przerażony:

- Gdzie jest mój syn?! Gdzie jest Sigismund?

Niestety nikt nie odpowiada, ponieważ ta zasrana dyżurka jest zamknięta. Chwytam się za serce, czując jak niepojęty ból rozrywa mi klatkę. Po chwili osłupienia, wpadam na główny korytarz i nerwowym krokiem udaję się do gabinetu lekarskiego, w myślach prosząc Najwyższego o litość.

Boże, błagam cię, nie zabieraj mi go. Błagam, nie zabieraj mi Sigusia...

_______________
Rozdział co prawda miał być jutro, ale pomyślałam, że jak już jest sprawdzony, to dlaczego ma czekać? 🤷🙄

Widzisz błąd, popraw mnie. Dziękuję. 🤗♥️

Dajcie mi koniecznie znać jak tam Wasze serduszka? 😥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro