Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

34. FEDERICA

Trzygodzinną trasę pokonuję chyba w dziesięć godzin. Gdy Will zapytał, czy nie ma ze mną Blaise'a, poczułam dziwne ukłucie w klatce i mam wrażenie jakby czas w tym momencie stanął w miejscu i ani drgnął...

Od razu wiedziałam, że coś się stało i chociaż szybko chciałam pozbyć się tych wstrętnych myśli, to niestety nie mogłam. W nerwach tylko szybko spakowałam kilka ciepłych ubrań na zmianę i wróciłam do zamówionej taksówki. Teraz siedzę w niej, przylepiona do szyby i ogryzam paznokcie, raz po raz zerkając na telefon.

Cisza.

Cały czas staram się uspokoić rozszalałe nerwy i pędzące jak pendolino serce, ale niewiedza, jest wodą na młyn przygnębiających myśli.

Jestem tak cholernie zestresowana, że czuję jak żołądek podchodzi mi do gardła i jedynie o czym marzę, to o tym, żeby znów móc zobaczyć Blaise'a.

Telefon Whiliama niestety nadal milczy - gdy dzwonię, nikt nie odbiera. Jeszcze chwila, a się poryczę jak bezbronne dziecko.

Chyba dopiero teraz rozumiem, co to znaczy umierać ze strachu.

- Długo jeszcze? - pytam zniecierpliwiona kierowcę taksówki, a ten patrzy we wsteczne lusterko i wywraca oczami.

Przecież nie pytam o wzór na pole trapezu, tylko o trasę, chociaż gdybym zapytała i o to cholerne pole, to każdy przecież znałby odpowiedź...

- Pani, robię, co w mojej mocy, ale sypie tym białym cholerstwem jak diabli. Za chwilę trzeba będzie rzucić łańcuchy na koła, bo pod tą górę, to ja nie wjadę.

Pozbawiona już sił, opadam plecami o oparcie i wypuszczam powietrze, czując jak serce rozrywa mi klatkę.

Od dwóch godzin nie mam żadnych informacji.

Oczy momentalnie zachodzą łzami, gdy tylko na moment dopuszczam do siebie myśli, że stało się coś bardzo złego. Czuję przeszywające mnie na wskroś zimno i jestem już kompletnie przerażona tą ciszą, która nie skrywa w sobie nic dobrego.

A co jeśli już nigdy... - Szybko odsuwam od siebie te myśli i kolejny raz wybieram numer do Willa.

Ogryzając skórki przy paznokciach, odliczam te pieprzone sekundy mojej agonii. Nigdy wcześniej nie czułam się tak jak teraz - zupełnie bezradna.

- Tak? - Gdy w słuchawce wreszcie słyszę głos, z nadzieją szybko ocieram zapłakane oczy i się odzywam:

- Chryste, nareszcie odebrałeś. Gadaj, co z nim? - Długa cisza mrozi moje serce arktycznym powiewem niewiadomych i domysłów. Przysięgam, że zaraz oszaleję. Biorę głęboki oddech i ponawiam pytanie. Kiedy

- Znaleźli go... - Głos Whiliama drży, a ja zaczynam płakać. Jestem szczęśliwa, a po chwili, gdy nic więcej nie mówi, śmiertelnie przerażona.

- Znaleźli go i? Will... powiedz coś, proszę... - Nie jestem w stanie się opanować, ale zbieram wszystkie siły, żeby czegoś więcej się dowiedzieć. Szloch nie pozwala mi swobodnie mówić, więc biorę kilka głębszych wdechów, żeby rozluźnić napięte mięśnie. - Czy on... - Niekontrolowanie wybucham płaczem, aż kierowca taksówki zwalnia i zjeżdża na pobocze. - Czy on żyje? Will, błagam, powiedz, że on żyje, że nic mu nie jest. Że jest obok ciebie. Cały i zdrowy. Błagam! Will...

- Nie wiem... - prycha rozżalony i znowu zapada to cholerne milczenie, które dudni mi w uszach, wygrywając przeraźliwą melodię. - Jadę za karetką... - W Słuchawce słyszę drugiego mężczyznę i to jak pyta o coś Willa. - Czy tutaj ciągle musi padać ten jebany śnieg?! Nic nie wiem, kurwa! - rzuca wściekle i klnie pod nosem. - Gdybyśmy wcześniej wsadzili dupy w auta, może byśmy... Boże, a co jeśli przyjechaliśmy za późno i on... Co będzie z Sigusiem? Kurwa mać! - Przełykając słone łzy, wzdrygam się, słysząc te słowa.

- Nie mów tak. Wszystko będzie dobrze...

Powtarzam w myślach jak mantrę te słowa, próbując w nie uwierzyć, aczkolwiek już nie mam pewności.

Telefon się urywa, a ja czuję, jakby moje serce coś gwałtownie zgniotło i to z siłą atomu. Obezwładniający strach paraliżuje moje ciało i oblewa je falą bolesnych domysłów.

- Wszystko w porządku, proszę pani? - pyta mnie zaniepokojony kierowca, a ja nie jestem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.

Nie daruję sobie tego, że go nie wysłuchałam...

Półtora godziny później, taksówka parkuje przed wjazdem do domu Blaise'a. Dziwne uczucie stresu, które skumulowało się w brzuchu, daje o sobie znać, nieprzyjemnym uciskiem. Szybko płacę za daleką, niespodziewaną podróż i niemalże biegiem pokonuję ścieżkę prowadzącą do domu. Pięścią histerycznie walę do drzwi, nie biorąc pod uwagi tego, że przecież Siguś może spać i go przestraszę, tym nagłym wtargnięciem.

Próbuję się uspokoić, ale to na nic, gdy strach coraz ciaśniej oplata moją szyję, odcinając dostęp do tlenu.

Drzwi z impetem otwiera mi młoda kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Dziewczynka ma zapłakaną buzię, a w tle słyszę przeraźliwy płacz Sigusia. Po chwili, wreszcie się odzywam, cała ochrypnięta:

- Jestem Federica...

- Wchodź. Rozgość się, ja muszę lecieć do małego i nakarmić córeczkę. - Zamyka za mną drzwi i buja na rękach śliczne maleństwo, które wykrzywia buzię i zaczyna głośno łkać. - Wycie synchroniczne... - rzuca rozżalona.

- Pójdę do niego, co? - pytam niepewnie, zdejmując futerko i ciepłe buty. Odkładając je na matę i wciągam w nozdrza znajomy mi zapach, przyjemny drewna. Przełykam gulę, gdy spoglądam na wiszące na ścianie zdjęcie Blaise'a.

- To ja nakarmię małą. Chodź głodomorku. - Czule cmoka ją w policzek i tuli do siebie, na co uśmiecham się delikatnie.

Wbiegam po schodach na górę, kierując się za ochrypniętym głosem Sigusia, do jego pokoju. Mały, gdy mnie dostrzega wierzchem dłoni ociera zapłakane oczka, kilkukrotnie mruga i wybucha jeszcze większym płaczem.

Szybko podbiegam do niego i biorę go na ręce, tuląc w swoich ramionach. Siguś mocno się wtula i cały drży z płaczu, krztusząc się katarem.

- Gdzie jest mój tatek kochany? Chcę do tatusia! - wrzeszczy, zdartym już zupełnie głosem, a ja nie wiem, co powiedzieć.

- Cichutko skarbie, cicho. - Bujam nim i gładzę te drobne plecki. - Tatuś wróci. - Przełykam łzy i szepcę mu na uszko: - Zdradził mi w sekrecie, że ma ważną misję ze Spidermanem.

- Nieprawda! On mnie zostawił, bo krzyczałem na niego, a ty wróciłaś tak jak obiecał, a ja mu nie wierzyłem. Nie chciałem, byłem zły, ale będę już grzeczny, tylko niech wróci do mnie. - Zanosi się płaczem i rączką wyciera nos. - Zadzwoń do niego, ciociu, proszę... Już nigdy nie nazwę go brzydalem i śmierdzącą skarpetą, tylko niech wróci do mnie...

Po kilku minutach, Siguś zmęczony płaczem, zasypia na moich rękach. Mały co chwila ciężko wzdycha, jakby walczył z kimś we śnie.

Biedactwo kochane.

Powoli odkładam go do łóżka, co łatwe nie jest, ponieważ muszę wspiąć się po drabince na piętrowe łóżko. Dla Blaise'a to pewnie drobiazg, robi to codziennie, dla mnie nie, ale daję radę.

Wykończona niepewnością, omiatam wzrokiem pokoik chłopca. Widać, że Blaise włożył w remont piętra całe serce. Siguś w swoim pokoju ma wszystko, czego mogłoby zapragnąć dziecko - od wigwamu po basenik z piłeczkami.

Biorę do ręki ramkę ze zdjęciem, na którym Blaise tuli do snu maleńkiego syneczka i tylko szybko ocieram łzę.

Boże, miej go w swojej opiece, on już tyle w życiu wycierpiał.

- Tutaj Siguś wreszcie został wypisany ze szpitala. Ma na tym zdjęciu prawie dwa miesiące... - Wzdrygam się, słysząc kobiecy głos i speszona odkładam ramkę na komodę. - Pięć miesięcy spędził w szpitalu - W jej oczach widzę łzy i sama szybko pocieram twarz. - Blaise widzi go tutaj po raz pierwszy...

- Był chory? - pytam zaciekawiona i chyba dokładnie nie zakodowałam tego, co właśnie powiedziała.

- Debora jestem - podaje mi dłoń po czym bierze w ręce ramkę i przejeżdża palcem po zdjęciu. - Urodził się w szóstym miesiącu ciąży... - Ściska kąciki oczu i bierze głęboki wdech. - Był taki maleńki, że bez problemu mieścił się w dłoniach. - Kobieta szybko odkłada zdjęcie i ze sztucznym uśmiechem, siląc się, żeby się nie rozkleić, pyta: - Napijesz się czegoś?

- Masz jakieś nowe wieści?

- Niestety nie... - Ciężko wzdycha i zagarnia mnie ramieniem. - Chodźmy na dół, napijemy się kawy, co? Niech Siguś odpocznie, nie spał całą noc.

Pijąc kawę, czuję jak żołądek wywija mi się na lewą stronę i chociaż nie spałam nawet godziny, nie czuję fizycznego zmęczenia, za to psychiczne, tak.

Nerwowo stukam palcami o blat stołu i zerkam na wyświetlacz telefonu. Poza powiadomieniami z Facebooka, nic więcej nie otrzymuję.

Z Deborą tępo wpatrujemy się w kryształową cukiernicę i długo milczymy. Chyba żadna z nas nie ma pojęcia, o czym w takim momencie rozmawiać. Zamieniłyśmy ze sobą kilka słów, ale obie siedzimy jak na szpilkach, wyczekując jakichkolwiek wieści.

Widzę, że jest wykończona, młoda mama ma podkrążone oczy i zmęczone spojrzenie, którym wodzi po wnętrzu, jakby czegoś szukała.

- Chcesz się może położyć? - proponuję, gdy lekko przymyka oczy.

- Nie, jakoś dam radę. Gdzieś położyłam...

Nim kończy, rozdzwania się jej telefon, aż obie podskakujemy i odwracamy wzrok w kierunku rozlegającego się sygnału połączenia.
Debb w dwóch susach pokonuje kuchnię i odbiera.

- Chryste, Dancan, my tu umieramy z przerażenia. Tak, my. Tak, przyjechała. Co z nim?

Głucha, wręcz martwa cisza, łamie mi serce na maleńkie kawałki, a łzy mimowolnie napływają do oczu. Nerwowo oblizuję usta, modląc się gorliwie, lecz gdy Debora opada na krzesło i zaczyna płakać. Czuję jak powoli kurczą mi się płuca, niezdolne, żeby złapać chociaż odrobinę powietrza.

Czy to oznacza, że on...

- Debora... - Bardzo wolno wstaję ze sofy i wlokąc za sobą nogi, idę do kuchni. Jestem zupełnie rozwalona. - Co z nim? - pytam drżącym od płaczu głosem, spodziewając się najgorszego.

Ta nabiera powietrza i zamaszyści kręci głową, jakby próbowała sama zaprzeczyć zasłyszanym słowom.

Cholernie się boję...

- Lekarze określili jego stan jako... krytyczny. - Wybucha płaczem i tuli się do mnie. - Ktoś go dotkliwie pobił...

Słowa dudnią mi w uszach i dopiero po chwili dociera do mnie, że mogę go stracić i to jest naprawdę bardzo przerażające. Myśl, że już nigdy więcej go nie zobaczę, nie usłyszę i nie przytulę, odbiera mi rozum.

Przecież my dopiero co się poznaliśmy...

- Muszę do niego jechać. W którym jest szpitalu? - Nerwowo chodzę po kuchni i wplatając smukłe palce we włosy, drapię się po głowie.

- Przetransportowali go helikopterem do kliniki. Jakaś godzina drogi stąd. - Wydmuchuje nos i nalewa do szklanki kranówki. - Mój narzeczony zaraz przyjedzie po dokumenty i jego rzeczy... możesz się z nim zabrać. William jest z Blaisem...

Biegnę po torebkę, którą zostawiłam w pokoiku Sigusia i zanim wychodzę, opatulam go kołderką i całuję w czoło. Sigi delikatnie otwiera oczy i pyta z nadzieją w głosie:

- Jedziesz po tatusia, tak?

- Tak... - przełykam gulę i szybko ocieram łzy, ponieważ nie mam pojęcia czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę.

Ta myśl wypala w moim sercu bolesne dziury.

- To weź ze sobą Pysia, żeby było ci raźniej, dobrze? - Podaje mi pluszowego misia, po czym zamyka oczy i odwraca się na drugi bok.

Całą drogę do szpitala obmyślam przeróżne scenariusze wydarzeń. Zastanawiam się kto i przede wszystkim dlaczego, tak bardzo chciał skrzywdzić tego wspaniałego faceta. Komu zalazł pod skórę?

- Czy Blaise ma wrogów? - pytam, po czym spoglądam na Dancana, a ten łypie na mnie z nieodgadnioną miną i szybko wypuszcza powietrze.

- Nie wiem...

Coś czuję, że to nie jest szczera odpowiedź, dlatego pytam nieco bardziej emocjonalnie:

- Nie wiesz, czy nie chcesz wiedzieć? Powiedzieć, co? Jesteś jego bratem...

- A ty dziewczyną. - Wymierza mi dość wymowne spojrzenie, więc tylko zakopuję się w fotelu pasażera i o nic więcej nie pytam.

Duncan traktuje mnie dość szorstko i z dziwną rezerwą. Nie mam pojęcia dlaczego.

Oboje jesteśmy zbyt zdenerwowani, żeby normalnie rozmawiać, dlatego lepiej będzie jak się nie będziemy do siebie odzywać.

W klinice specjalistycznej jesteśmy przed południem. Z każdą chwilą czuję jak powoli brakuje mi tchu, żeby swobodnie oddychać.

Lekarze wchodzą i wychodzą, w oddali słyszę krzyk, później płacz i lament. I tak w kółko.

Pielęgniarki biegają po korytarzu, a ja tylko przymykam oczy i błagam Boga o pomoc.

On musi żyć! Musi!

Czas bezlitośnie zatacza kolejne koło na tarczy zegara, a ja, siedząc z Dancanem w sterylnej poczekalni, raz po raz spoglądam na drzwi oddziału intensywnej terapii, wyczekując jakichkolwiek wieści.

Na próżno...

- Federica... - Czuję delikatne bujanie, więc otwieram oczy i przecieram zmęczoną twarz.

- Lekarz kazał wracać nam do domu - informuje mnie jakiś mężczyzna. - Przepraszam, nie przedstawiłem się, jestem Will.

Poznałam go po niskim głosie. Spoglądam na zegar i zauważam, że minęły dwie godziny.

Mężczyzna siada obok mnie i opiera łokcie o kolana, po czym wypuszczając przeciągle powietrze, wykrztusza:

- Drugi raz otarł się o śmierć...

Na te słowa zastygam i unoszę głowę, którą opierałam się o ścianę.

- Co?

- Reanimowali go...

Wybucham niekontrolowanym płaczem, a Whiliam odruchowo tuli mnie do siebie, a ja pękam:

- Boże, ja sobie tego nie wybaczę, że go tak po prostu olałam. Uniosłam się urażona dumą...

- To nie jest twoja wina. - Uspokaja mnie, a ja biorę głęboki oddech i kontynuuję:

- Ale może gdybym została, pojechałabym z nim na ten egzamin, to wszystko potoczyłoby się inaczej? Nie spotkałoby go takie okrucieństwo...

- Musimy wracać i tak nie wpuszczą nas do niego - stwierdza, nerwowo zaciskając pięści.

- Ja się stąd nie ruszam.

- Nie masz wyjścia, Siguś pytał o ciebie. - Posyła mi gorzki uśmiech, a ja szybko ocieram zapłakane oczy.

No tak... Siguś.
I co ja mu powiem.

- Czy on coś wie?

- Uwierzył ci, że tatuś ma jakąś ważną misję. Sigi to kupił i sam dorobił historię, że tatek zastępuje Supermana.

Cały Siguś.

- A co, jeśli coś się wydarzy, a mnie tutaj nie będzie?

- Blaise, to silny facet. Uwierz mi...

- Ale jutro tutaj przyjedziemy, obiecujesz?

- Obiecuję.

__________________
Bądźmy dobrej myśli... 😭😭😭

Aczkolwiek... kto mnie zna, ten wie, że kocham dramy i znęcać się nad moimi bohaterami. 😈😈😈

Oczywiście czekam na Wasze opinie.

Spirit 🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro