3. BLAISE
Taki bonus z racji, że jest piąteczek!!!
Każdy dzień rozpoczyna się tak samo — paraliżując mnie niepewnością. Od kilku miesięcy nic mnie tak nie przeraża, jak wschód i zachód słońca. Zastanawiam się, co jeszcze mogę zrobić, do kogo uderzyć, żeby wreszcie uzyskać pomoc. Te myśli wręcz parują w mojej głowie, dlatego cały czas muszę pracować, żeby już tyle nie główkować — inaczej wykończę się nerwowo.
Czasami zastanawiam się, czy robię wystarczająco dużo, ponieważ ciągle mam wyrzuty sumienia. Chyba za mało się staram.
Sprzątam rozrzucone klucze i przygotowuję sobie miejsce pracy. Mimo wszystko lubię porządek, wtedy łatwiej jest ogarnąć robotę, mają wszystko pod ręką. Włączam nagrzewnicę i wypijam miksturę życia od Sophie, po czym biorę się za naprawę wypasionej bryki, na którą, choćbym sprzedał swoje narządy, i tak nigdy nie byłoby mnie stać.
Jestem żebrakiem... cholernym nieudacznikiem!
— Dzień dobry, Blaise. — Z wiru pracy, wyrywam mnie znajomy głos.
Wychodząc, a raczej wypełzając spod auta na prowizorycznej deskorolce roboczej, które aktualnie naprawiam, dziwię się, widząc naszego "szeryfa".
— Dobry, dobry! — witam się z komendantem, skinieniem głowy i mrugam kilka razy, żeby przyzwyczaić oczy do światła jarzeniówek.
— Ożesz w mordę dzika, pod kosiarkę wpadłeś? — Brechta się stary baran. — Załóż czapkę, bo twoja glaca daje mi nieźle po oczach.
Zakładam kaptur i tylko bąkam pod nosem: — Gdybyś wiedział, to byś się nie śmiał...
— Co jest? — Widzi, że nerwowo czyszczę blat z narzędziami.
— To dla Sigi.
— Przepraszam... jestem starym baranem. — Klepie mnie w plecy i szybko zmienia temat, gładząc lśniący lakier cacka, które stoi u mnie na warsztacie i z iskrami w oczach, dodaje: — Ford Mustang. Marzenie, cholewka, takie cacko — kwituje stary Bobby.
— Właściciel utknął tutaj trzy dni temu, zupełnie nieprzygotowany na górską wyprawę. Typowy mieszczuch w New Balancach na nogach przy minus dwanaście i śniegu po kolana. — Śmieję się z ludzkiej głupoty, opierając o maskę auta. — Wyciągaliśmy go ze szczeliny między wzgórzem chyba z dwie godziny, trochę się poocierał, ale śladu nie widać. — Poleruję rękawem od bluzy błyszczący błotnik.
— Ty to jesteś artysta, a nie mechanik. — Przygląda się Mustangowi i śmiejąc się jak świnia, dodaje: — Ach ci miastowi, czy oni nas wreszcie czymś zaskoczą, poza bezgraniczną głupotą? — Zerka do środka auta, po czym spogląda na mnie i pyta: — Masz sekundę?
— Dla ciebie, zawsze, Bobby. — Wycieram ręce ze smaru i wyciągam paczkę fajek.
— Na poboczu, przed wjazdem na most śmierci, sterczy jakaś paniusia, coś a'la mieszczuch z Mustanga i chyba nie ma pojęcia, co z jej autem. Dałem jej twój numer, ale jakbyś mógł tam podjechać, to byłbym wdzięczny. — Klepie mnie w plecy. — Nie chciałbym przed pójściem na emeryturę mieć sprawy z trupem w tle. To mało ciekawa adnotacja w papierach.
Most śmierci bardzo źle mi się kojarzy i choć codziennie mijam go, jeżdżąc do pracy, to nigdy nawet nie spoglądam w tamtą stronę. To nadal zbyt bolesne...
— Z trupem? — Spoglądam na niego, gdy z poważną miną patrzy na mnie i odpala papierosa, którym go poczęstowałem.
— Kobita ubrana jest jak na spacer w parku z pinczerem albo innym gównorobem z kokardą na łbie, a nie na śnieżycę w górskim miasteczku. Jak nic zamarznie, jak nie daj Bóg, wyjdzie szukać pomocy pieszo. A już i takie tutaj widziałem, pamiętasz tą, co wyszła na jogging i znaleźliśmy ją na wiosnę.
— Niestety pamiętam. Czarne BMW?
— Dokładnie. X ósemka, panie. Skąd te młode ździorby* mają tyle pieniędzy, ja po czterdziestu latach pracy mogę sobie pozwolić jedynie na jakiegoś używanego rzęcha i gdzie tu sprawiedliwość?
— Mijałem ją przed robotą, nawet zaproponowałem pomoc, ale kazała mi... spieprzać. Bogaty stary albo hojny sponsor. — Taka prawda.
— To jakaś miastowa, pewnie była przerażona, że taki łysy przystojniak chce ją porwać i no wiesz. — Uśmiecha się głupkowato i porusza swoimi krzaczastymi brwiami, po czym dodaje: — Mógłbyś tam podjechać, chłopcze?
Puszczam mimo uszu docinkę o przystojniaku, bo dobrze znam tego starego piernika i zniecierpliwiony, pytam:
— Ale teraz? Mam robotę, widzisz ile aut w kolejce. Wszystkie najlepiej na już.
— A kiedy, jutro? Jutro to będzie futro, Shwank! — Śmieje się tym swoim zaraźliwym śmiechem, a ja tylko wycieram ręce w bluzę i wskakuję na kuada — furgonetkę zabrał Vin, udając się w miejsce kolizji przy dzikim jeziorze. To już stały punkt, codziennie mamy co najmniej pięć zgłoszeń właśnie z tego nieszczęsnego zakrętu przy małej kapliczce.
We wskazanym miejscu, jestem w kilka minut i uśmiecham się do siebie, widząc z daleka, jak szykownie ubrana kobieta próbuje złapać zasięg, machając swoim pewnie wypasionym iPhonem. Gdy zauważa, że zbliżam się w jej stronę, marszczy czoło, a na jej twarzy maluje się ulga, jednak gdy ściągam kask, grymas zniesmaczenia szybko wraca.
Muszę serio wyglądać jak pół dupy zza krzaka, skoro tak na mnie reaguje — śmieję się do siebie.
— Może jednak pomogę, sterczy tu pani chyba już ponad godzinę? — Na dźwięk moich słów, szybkim ruchem sięga do kieszeni. — Tylko proszę, nie strzelaj, mam jeszcze dużo do zrobienia, zanim wyproszczę nogi. — Próbuję rozładować napiętą atmosferę, ale chyba trafiłem na wiecznie nadąsaną babę z miasta.
— Nie, już mówiłam. — Mierzy mnie z irytacją i rozgląda się nerwowo, pewnie szukając jakiegoś godniejszego zaufania człowieka, ale oczywiście, kto normalny miałby tutaj się zapuszczać, biorąc pod uwagę panującą sytuację kryzysową?
— Posłał mnie policjant, nasz komendant. Kilka minut stąd jest warsztat, w którym pracuję, mogę pani pomóc. — Schodzę z kuada i okrążam beemkę. — Zawiozę panią do biura, napije się pani herbaty, ogrzeje, a ja zholuję brykę i ogarnę sprawę.
— Dobre sobie — prycha i nerwowo oblizuje swoje pełne usta. Ładna jest, ale wredna. — Nigdzie z panem nie jadę. Nie znam pana. — Spogląda w moje oczy wystarczająco wymownie.
Wkurzam się, bo tylko tracę czas, a robota sama się nie zrobi.
— Czyli chce pani tutaj tak sterczeć do jutra, jak widły w gnoju? Czy jest ktoś w zasięgu, chociażby mili, kogo pani zna? Wątpię! Skoro sterczy tutaj pani jak kołek od ponad godziny! — Odpłacam się już nieco wytrącony z równowagi. — Daję słowo, że tędy prawie nikt nie jeździ, ta droga prowadzi do zamkniętego mostu. Tego nie ma na GPS, google maps, sraps i innych dupsach! — Okej, może trochę przesadziłem, ale kobita zaczyna mi działać na nerwy.
Jak jest ładna, tak też niemiłosiernie wkurwiająca.
— A co panu do tego? Nigdzie z panem nie pojadę! Czego pan do cholery nie rozumie?
— Nic, chciałem pomóc. — Wkładam kask i siadam na kuada, gdy nagle słyszę zmieszany głos:
— Daleko stąd do "Agro"?
— Jakieś dwadzieścia pięć mil, tylko w przeciwną stronę, most jest zamknięty od czterech, zasranych lat.
— A kursuje tutaj jakiś autobus?
— Niestety, jak widać, nie. Tutaj diabeł nawet nie zagląda. — Gazuję i odjeżdżam, zostawiając wystrojoną paniusię samą.
Wracam do warsztatu nieco wkurzony i biorę się za naprawy. Pracuję w pocie czoła już chyba drugą godzinę, głowiąc się nad gaźnikiem w starym Jeepie i tylko raz po raz, spoglądam na zegarek. Jeszcze kilka drobnych poprawek i staruszek powinien pięknie gadać. Chcąc nie chcąc myślami jestem w domu, co wywołuje u mnie ból żołądka, ale skoro pani Aileen nie dzwoni, to znaczy, że wszystko jest dobrze...
Leżę pod autem i uderzam głową o podwozie, widząc smukłe, długie nogi w znajomych skóropodobnych spodniach, które zbliżają się do auta, tupiąc obcasami o kafelki.
— Blaise, jesteś tu? — Głos Vincenta wyrywa mnie z wgapiania się w zgrabne nogi i wyjeżdżam spod auta, przyzwyczajając wzrok do jarzeniówki.
Cholerne światło!
Spoglądam na właścicielkę seksownych nóg i uśmiecham się krzywo, poznając brunetkę.
Miastowa dama, zmarznięta na kość, omiata wzrokiem warsztat, pozwalając mi zawiesić oko na jej krągłym tyłku.
No co? Fajna dupa, to i sobie popatrzę.
— Znowu się widzimy. — Mój głos sprawia, że lekko się wzdryga i znowu ten cholerny grymas widnieje na mojej twarzy, gdy mnie dostrzega.
Mam jakiegoś syfa na czole czy cholera wie? Może śmierdzę?
— A, no tak. — Dodaje bardzo niechętnie, z wyczuwalną rezerwą w głosie.
— Pani wezwała pomoc drogową, myśleliśmy, że to tylko bateria w kluczyku, ale to grubsza sprawa — informuje mnie Vin i przekazując kluczyki, gestem ręki zaprasza w stronę bety. — Zajmij się tym, ja zrobię herbaty. Chcesz też?
— Nie, dzięki, zaraz jadę do domu. Muszę jeszcze zahaczyć o dwa miejsca — odpowiadam, po czym spoglądam na brunetkę i instruuję ją, zachowując taki dystans jak ona w stosunku do mnie: — Wsiądzie pani do środka i spróbuje odpalić, dobrze? Ja niestety nie jestem godzien, jestem brudny, więc sobie daruję.
Kobieta tylko kiwa głową i wsiada do samochodu i to z tak cholerną gracją, że chociaż nie chcę, to pożeram ją wzrokiem. Kiedy nachyla się, żeby zamknąć drzwi, muszę użyć wszystkich sił, żeby nie spojrzeć jej w kuszący dekolt, a jest na co popatrzeć.
Na moją prośbę, kobieta odbezpiecza przednią klapę, po czym na mój sygnał próbuje odpalić silnik, trzymając nogę na sprzęgle i jednocześnie wciskając guzik uruchomiania samochodu. Niestety samochód nie wydaje z siebie żadnego odgłosu, dlatego udaję się do warsztatu po komputer i podpinam do niego x ósemkę. Brunetka obserwuje mnie już nieco mniej gradową miną, a ja już wszystko wiem. Starczyło tylko rzucić okiem.
Jakiś cwaniak, prawdopodobnie pracownik z serwisu ustawił blokadę, która unieruchamia samochód po przejechaniu ustawianych w komputerze kilometrów, żeby znowu go odwiedzić, zostawiając zielone w jego kieszeni. Skurwibąk.
Wklepuję kilka kodów i usuwam błąd za błędem. Kilka sekund i sprawa załatwiona, a ja mogę wracać, ponieważ pani Aileen musi zająć się swoimi wnuczkami.
— Proszę teraz odpalić silnik.— Spoglądam na stojącego obok Vincenta, który trzyma w ręku dwa kubki herbaty.
Gdy silnik odpala, mina kobiety z pokerowej, zmienia się w grymas niedowierzania, być może już w jej oczach nie jestem łysym gamoniem ze wsi, żywiącym się kozim serem i bimbrem.
— Jest pan czarodziejem? — pyta, wychodząc z auta, seksownie przy tym kołyszą biodrami.
— Nie, jestem Blaise. — Mrugam do niej i zamykam klapę silnika. — Może pani jechać — rzucam, wracając do warsztatu. Paniusia woła mnie, gdy znikam w warsztacie:
— Ile płacę?
— Nic, to zajęło mi piętnaście sekund. — Wychylam głowę, zdejmując roboczą koszulę. — Drobiazg.
— Jeszcze raz, dziękuję.
Słyszę, gdy wchodzę do kanciapy przebrać się w czyste ubrania.
Dzisiaj muszę jeszcze odwiedzić przyszpitalną aptekę, żeby wykupić recepty i zajrzeć do filli uczelni, ponieważ jestem ciekawy, co z moim wnioskiem o stypendium socjalne.
______________
*ździorby — tak na miastowe, szastające kasą lalunie mawiał mój szef, raczej to jego słowotwórstwo.
Jak tam wrażenia? 🤔
Ciekawa jestem czy bohaterzy przypadli Wam do gustu? Federica zapewne mniej, co?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro