Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. BLAISE

Taki bonus z racji, że jest piąteczek!!!

Każdy dzień rozpoczyna się tak samo — paraliżując mnie niepewnością. Od kilku miesięcy nic mnie tak nie przeraża, jak wschód i zachód słońca. Zastanawiam się, co jeszcze mogę zrobić, do kogo uderzyć, żeby wreszcie uzyskać pomoc. Te myśli wręcz parują w mojej głowie, dlatego cały czas muszę pracować, żeby już tyle nie główkować — inaczej wykończę się nerwowo.

Czasami zastanawiam się, czy robię wystarczająco dużo, ponieważ ciągle mam wyrzuty sumienia. Chyba za mało się staram.

Sprzątam rozrzucone klucze i przygotowuję sobie miejsce pracy. Mimo wszystko lubię porządek, wtedy łatwiej jest ogarnąć robotę, mają wszystko pod ręką. Włączam nagrzewnicę i wypijam miksturę życia od Sophie, po czym biorę się za naprawę wypasionej bryki, na którą, choćbym sprzedał swoje narządy, i tak nigdy nie byłoby mnie stać.

Jestem żebrakiem... cholernym nieudacznikiem!

— Dzień dobry, Blaise. — Z wiru pracy, wyrywam mnie znajomy głos.

Wychodząc, a raczej wypełzając spod auta na prowizorycznej deskorolce roboczej, które aktualnie naprawiam, dziwię się, widząc naszego "szeryfa".

— Dobry, dobry! — witam się z komendantem, skinieniem głowy i mrugam kilka razy, żeby przyzwyczaić oczy do światła jarzeniówek.

— Ożesz w mordę dzika, pod kosiarkę wpadłeś? — Brechta się stary baran. — Załóż czapkę, bo twoja glaca daje mi nieźle po oczach.

Zakładam kaptur i tylko bąkam pod nosem: — Gdybyś wiedział, to byś się nie śmiał...

— Co jest? — Widzi, że nerwowo czyszczę blat z narzędziami.

— To dla Sigi.

— Przepraszam... jestem starym baranem. — Klepie mnie w plecy i szybko zmienia temat, gładząc lśniący lakier cacka, które stoi u mnie na warsztacie i z iskrami w oczach, dodaje: — Ford Mustang. Marzenie, cholewka, takie cacko — kwituje stary Bobby.

— Właściciel utknął tutaj trzy dni temu, zupełnie nieprzygotowany na górską wyprawę. Typowy mieszczuch w New Balancach na nogach przy minus dwanaście i śniegu po kolana. — Śmieję się z ludzkiej głupoty, opierając o maskę auta. — Wyciągaliśmy go ze szczeliny między wzgórzem chyba z dwie godziny, trochę się poocierał, ale śladu nie widać. — Poleruję rękawem od bluzy błyszczący błotnik.

— Ty to jesteś artysta, a nie mechanik. — Przygląda się Mustangowi i śmiejąc się jak świnia, dodaje: — Ach ci miastowi, czy oni nas wreszcie czymś zaskoczą, poza bezgraniczną głupotą? — Zerka do środka auta, po czym spogląda na mnie i pyta: — Masz sekundę?

— Dla ciebie, zawsze, Bobby. — Wycieram ręce ze smaru i wyciągam paczkę fajek.

— Na poboczu, przed wjazdem na most śmierci, sterczy jakaś paniusia, coś a'la mieszczuch z Mustanga i chyba nie ma pojęcia, co z jej autem. Dałem jej twój numer, ale jakbyś mógł tam podjechać, to byłbym wdzięczny. — Klepie mnie w plecy. — Nie chciałbym przed pójściem na emeryturę mieć sprawy z trupem w tle. To mało ciekawa adnotacja w papierach.

Most śmierci bardzo źle mi się kojarzy i choć codziennie mijam go, jeżdżąc do pracy, to nigdy nawet nie spoglądam w tamtą stronę. To nadal zbyt bolesne...

— Z trupem? — Spoglądam na niego, gdy z poważną miną patrzy na mnie i odpala papierosa, którym go poczęstowałem.

— Kobita ubrana jest jak na spacer w parku z pinczerem albo innym gównorobem z kokardą na łbie, a nie na śnieżycę w górskim miasteczku. Jak nic zamarznie, jak nie daj Bóg, wyjdzie szukać pomocy pieszo. A już i takie tutaj widziałem, pamiętasz tą, co wyszła na jogging i znaleźliśmy ją na wiosnę.

— Niestety pamiętam. Czarne BMW?

— Dokładnie. X ósemka, panie. Skąd te młode ździorby* mają tyle pieniędzy, ja po czterdziestu latach pracy mogę sobie pozwolić jedynie na jakiegoś używanego rzęcha i gdzie tu sprawiedliwość?

— Mijałem ją przed robotą, nawet zaproponowałem pomoc, ale kazała mi... spieprzać. Bogaty stary albo hojny sponsor. — Taka prawda.

— To jakaś miastowa, pewnie była przerażona, że taki łysy przystojniak chce ją porwać i no wiesz. — Uśmiecha się głupkowato i porusza swoimi krzaczastymi brwiami, po czym dodaje: — Mógłbyś tam podjechać, chłopcze?

Puszczam mimo uszu docinkę o przystojniaku, bo dobrze znam tego starego piernika i zniecierpliwiony, pytam:

— Ale teraz? Mam robotę, widzisz ile aut w kolejce. Wszystkie najlepiej na już.

— A kiedy, jutro? Jutro to będzie futro, Shwank! — Śmieje się tym swoim zaraźliwym śmiechem, a ja tylko wycieram ręce w bluzę i wskakuję na kuada — furgonetkę zabrał Vin, udając się w miejsce kolizji przy dzikim jeziorze. To już stały punkt, codziennie mamy co najmniej pięć zgłoszeń właśnie z tego nieszczęsnego zakrętu przy małej kapliczce.

We wskazanym miejscu, jestem w kilka minut i uśmiecham się do siebie, widząc z daleka, jak szykownie ubrana kobieta próbuje złapać zasięg, machając swoim pewnie wypasionym iPhonem. Gdy zauważa, że zbliżam się w jej stronę, marszczy czoło, a na jej twarzy maluje się ulga, jednak gdy ściągam kask, grymas zniesmaczenia szybko wraca.

Muszę serio wyglądać jak pół dupy zza krzaka, skoro tak na mnie reaguje — śmieję się do siebie.

— Może jednak pomogę, sterczy tu pani chyba już ponad godzinę? — Na dźwięk moich słów, szybkim ruchem sięga do kieszeni. — Tylko proszę, nie strzelaj, mam jeszcze dużo do zrobienia, zanim wyproszczę nogi. — Próbuję rozładować napiętą atmosferę, ale chyba trafiłem na wiecznie nadąsaną babę z miasta.

— Nie, już mówiłam. — Mierzy mnie z irytacją i rozgląda się nerwowo, pewnie szukając jakiegoś godniejszego zaufania człowieka, ale oczywiście, kto normalny miałby tutaj się zapuszczać, biorąc pod uwagę panującą sytuację kryzysową?

— Posłał mnie policjant, nasz komendant. Kilka minut stąd jest warsztat, w którym pracuję, mogę pani pomóc. — Schodzę z kuada i okrążam beemkę. — Zawiozę panią do biura, napije się pani herbaty, ogrzeje, a ja zholuję brykę i ogarnę sprawę.

— Dobre sobie — prycha i nerwowo oblizuje swoje pełne usta. Ładna jest, ale wredna. — Nigdzie z panem nie jadę. Nie znam pana. — Spogląda w moje oczy wystarczająco wymownie.

Wkurzam się, bo tylko tracę czas, a robota sama się nie zrobi.

— Czyli chce pani tutaj tak sterczeć do jutra, jak widły w gnoju? Czy jest ktoś w zasięgu, chociażby mili, kogo pani zna? Wątpię! Skoro sterczy tutaj pani jak kołek od ponad godziny! — Odpłacam się już nieco wytrącony z równowagi. — Daję słowo, że tędy prawie nikt nie jeździ, ta droga prowadzi do zamkniętego mostu. Tego nie ma na GPS, google maps, sraps i innych dupsach! — Okej, może trochę przesadziłem, ale kobita zaczyna mi działać na nerwy.

Jak jest ładna, tak też niemiłosiernie wkurwiająca.

— A co panu do tego? Nigdzie z panem nie pojadę! Czego pan do cholery nie rozumie?

— Nic, chciałem pomóc. — Wkładam kask i siadam na kuada, gdy nagle słyszę zmieszany głos:

— Daleko stąd do "Agro"?

— Jakieś dwadzieścia pięć mil, tylko w przeciwną stronę, most jest zamknięty od czterech, zasranych lat.

— A kursuje tutaj jakiś autobus?

— Niestety, jak widać, nie. Tutaj diabeł nawet nie zagląda. — Gazuję i odjeżdżam, zostawiając wystrojoną paniusię samą.

Wracam do warsztatu nieco wkurzony i biorę się za naprawy. Pracuję w pocie czoła już chyba drugą godzinę, głowiąc się nad gaźnikiem w starym Jeepie i tylko raz po raz, spoglądam na zegarek. Jeszcze kilka drobnych poprawek i staruszek powinien pięknie gadać. Chcąc nie chcąc myślami jestem w domu, co wywołuje u mnie ból żołądka, ale skoro pani Aileen nie dzwoni, to znaczy, że wszystko jest dobrze...

Leżę pod autem i uderzam głową o podwozie, widząc smukłe, długie nogi w znajomych skóropodobnych spodniach, które zbliżają się do auta, tupiąc obcasami o kafelki.

— Blaise, jesteś tu? — Głos Vincenta wyrywa mnie z wgapiania się w zgrabne nogi i wyjeżdżam spod auta, przyzwyczajając wzrok do jarzeniówki.

Cholerne światło!

Spoglądam na właścicielkę seksownych nóg i uśmiecham się krzywo, poznając brunetkę.

Miastowa dama, zmarznięta na kość, omiata wzrokiem warsztat, pozwalając mi zawiesić oko na jej krągłym tyłku.

No co? Fajna dupa, to i sobie popatrzę.

— Znowu się widzimy. — Mój głos sprawia, że lekko się wzdryga i znowu ten cholerny grymas widnieje na mojej twarzy, gdy mnie dostrzega.

Mam jakiegoś syfa na czole czy cholera wie? Może śmierdzę?

— A, no tak. — Dodaje bardzo niechętnie, z wyczuwalną rezerwą w głosie.

— Pani wezwała pomoc drogową, myśleliśmy, że to tylko bateria w kluczyku, ale to grubsza sprawa — informuje mnie Vin i przekazując kluczyki, gestem ręki zaprasza w stronę bety. — Zajmij się tym, ja zrobię herbaty. Chcesz też?

— Nie, dzięki, zaraz jadę do domu. Muszę jeszcze zahaczyć o dwa miejsca — odpowiadam, po czym spoglądam na brunetkę i instruuję ją, zachowując taki dystans jak ona w stosunku do mnie: — Wsiądzie pani do środka i spróbuje odpalić, dobrze? Ja niestety nie jestem godzien, jestem brudny, więc sobie daruję.

Kobieta tylko kiwa głową i wsiada do samochodu i to z tak cholerną gracją, że chociaż nie chcę, to pożeram ją wzrokiem. Kiedy nachyla się, żeby zamknąć drzwi, muszę użyć wszystkich sił, żeby nie spojrzeć jej w kuszący dekolt, a jest na co popatrzeć.

Na moją prośbę, kobieta odbezpiecza przednią klapę, po czym na mój sygnał próbuje odpalić silnik, trzymając nogę na sprzęgle i jednocześnie wciskając guzik uruchomiania samochodu. Niestety samochód nie wydaje z siebie żadnego odgłosu, dlatego udaję się do warsztatu po komputer i podpinam do niego x ósemkę. Brunetka obserwuje mnie już nieco mniej gradową miną, a ja już wszystko wiem. Starczyło tylko rzucić okiem.

Jakiś cwaniak, prawdopodobnie pracownik z serwisu ustawił blokadę, która unieruchamia samochód po przejechaniu ustawianych w komputerze kilometrów, żeby znowu go odwiedzić, zostawiając zielone w jego kieszeni. Skurwibąk.

Wklepuję kilka kodów i usuwam błąd za błędem. Kilka sekund i sprawa załatwiona, a ja mogę wracać, ponieważ pani Aileen musi zająć się swoimi wnuczkami.

— Proszę teraz odpalić silnik.— Spoglądam na stojącego obok Vincenta, który trzyma w ręku dwa kubki herbaty.

Gdy silnik odpala, mina kobiety z pokerowej, zmienia się w grymas niedowierzania, być może już w jej oczach nie jestem łysym gamoniem ze wsi, żywiącym się kozim serem i bimbrem.

— Jest pan czarodziejem? — pyta, wychodząc z auta, seksownie przy tym kołyszą biodrami.

— Nie, jestem Blaise. — Mrugam do niej i zamykam klapę silnika. — Może pani jechać — rzucam, wracając do warsztatu. Paniusia woła mnie, gdy znikam w warsztacie:

— Ile płacę?

— Nic, to zajęło mi piętnaście sekund. — Wychylam głowę, zdejmując roboczą koszulę. — Drobiazg.

— Jeszcze raz, dziękuję.

Słyszę, gdy wchodzę do kanciapy przebrać się w czyste ubrania.

Dzisiaj muszę jeszcze odwiedzić przyszpitalną aptekę, żeby wykupić recepty i zajrzeć do filli uczelni,  ponieważ jestem ciekawy, co z moim wnioskiem o stypendium socjalne.

______________

*ździorby — tak na miastowe, szastające kasą lalunie mawiał mój szef, raczej to jego słowotwórstwo.

Jak tam wrażenia? 🤔

Ciekawa jestem czy bohaterzy przypadli Wam do gustu? Federica zapewne mniej, co?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro