Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21. BLAISE

Cd.

Biegam z Sigim od sali do sali, z gabinetu do gabinetu i widzę, że młody jest już wykończony, a na dodatek w bardzo kiepskim nastroju. Szpital niestety uruchamia w nim instynkt przetrwania, a dokładniej ucieczki.

Podczas pobierania krwi Siguś odstawia niezły cyrk. Jestem już poddenerwowany, a to dopiero początek. Płacz mojego dziecka wierci mi w głowie dziury, ściera na wióry resztki mojej psychicznej wytrzymałości na jego cierpienie.

- Niech go pan może złapie za ręce, inaczej nie będę miała się już gdzie wkłuć! - Z wyczuwalną irytacją w głosie, prosi mnie jedna z pielęgniarek.

- Sigismund, tatuś prosi... - Próbuję wyciągnąć go zza szafki, gdzie się wcisnął, wykorzystując naszą chwilę nieuwagi i nie chce wyjść.

Panie Boże kochany...

- Nigdy! Przenigdy! - Wrzeszczy zapłakany. - Nienawidzę was! Jesteś brzydalem, ohydnym gamoniem i ta pani też!

Za każdym razem, gdy próbuję go złapać za rękę, ten się wyszarpuje i krzyczy.

Nie chcę zrobić mu krzywdy, tutaj złość nie pomoże.

Na szczęście do zabiegowego właśnie weszła Grace. Może ona go jakoś przekona, ja już tracę zimną krew i pomysły. Dobrze wiem, ile osób czeka na korytarzu i zdaję sobie sprawę z tego, że ciskają we mnie piorunami.

Grace kiedyś pracowała w tym szpitalu, dlatego jakby nie patrzeć mamy tutaj pewne względy u personelu medycznego i zapewne tylko dlatego pielęgniarki jeszcze nas stąd nie wyrzuciły.

Grace spogląda na mnie ze zmarszczonym czołem, gdy wypowiadam słowa:

- Jak wyjdziesz i pozwolisz na pobranie krwi, to obiecuję, że spędzimy bajkowy wieczór razem z ciocią, jak wczoraj, co? - Sigi wychyla główkę i wierzchem dłoni ocieram zapłakane oczy.

Przekonałem go, używając chyba najgorszego podstępu - cioci Federicy. Wiem, że nie powinienem, ale tylko to zadziałało. Próbowałem już wszystkiego.

- A upieczemy marchewkowca? - pyta zachrypnięty.

- Co tylko chcesz, nawet kapuciacho.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

Trzymam w ramionach mojego małego synka i uspokajam go, tuląc jego wątłe ciałko. Jest taki drobniutki.

- Chcę do domku, tatek... - Pociąga nosem i mocno oplata mnie swoimi małymi rączkami. - Proszę, jedźmy do domku. Będę grzeczny, tylko jedźmy stąd, dobrze? Chcę do cioci... - Jego głosik brzmi błagalnie, aż mnie ściska za serce.

Dlaczego on, a nie ja? Pytam, dlaczego?!

- Kotuś, to dla twojego dobra. - Cmokam go w policzek i wycieram te zapłakane oczka, po czym kontynuuję bardzo spokojnie: - Pan doktor musi wiedzieć czy będziemy mogli lecieć na Florydę, a bez badania krwi, tego się nie dowiemy. Daj, wydmuchamy ten nosek, co?

- Dobrze. Ty też masz mieć pobraną krew i ma cię boleć! - Dzielnie siada na krześle, ściskając pod pachą swoją nową ulubioną zabawkę. Tak, to Spiderman.

- Pani pielęgniarka zaraz pobierze nam krew - zapewniam syna - ale słyszała pani, ma mnie boleć. I to bardzo. - Te słowa kieruję do znajomej Grace.

***

- I co powiedział lekarz, Blaise? - Grace podaje mi kubek z kawą i siada obok mnie, gdy już dobre pół godziny czekam na korytarzu.

Sigi był już wykończony tym pobieraniem krwi, a raczej walką, więc zasnął mi na rękach. Lekarz wykorzystał ten moment i wykonuje teraz EEG głowy.

- Zlecił dodatkowe badania. -
Upijam łyk czarnej kawy i wbijam spojrzenie w kafelki, czując jak bezradność włada moim życiem - Niepokoją go te silne bóle głowy... i drgawki. - Spoglądam na nią rozżalony i kontynuuję: - Mają zbadać również dno oka. Mnie kazano tutaj czekać, aż przyjdzie lekarz.

Grace opiera głowę o moje ramię i przymyka oczy. Wiem, że jest już wykończona ciągłym płaczem Sigusia. Sam ledwo powstrzymałem się, kiedy pielęgniarki nakłuwały jego ciało, żeby pobrać krew. To wszystko jest tak cholernie stresujące. Chciałbym zabrać synowi ten ból i strach...

- Siguś to największy twardziel, jakiego znam. Modlę się o niego każdego dnia. Będzie dobrze, Blaise...

Chwilę milczę, ponieważ nie jestem już takim optymistą, tym bardziej po wczorajszej wiadomości po prostu ogarnął mnie strach. Panika zaczęła mnie przygniatać, aż brakuje mi tchu.

Chciałbym obudzić się z tego koszmaru...

- Wiesz, wiadomość o śmierci Miguela mnie załamała... Boję się myśleć o tym wszystkim, Grace. Przeraża mnie każdy dzień. On miał dopiero sześć lat. To takie niesprawiedliwe... - Pocieram twarz, żeby odgonić łzy.

- Kiedy jest pogrzeb? - pyta, powstrzymując szloch. - Pojedziesz?

- Dopiero w środę, jego dziadkowie muszą przylecieć z Meksyku. Nie wiem, czy pojadę, nie chcę zostawiać Sigusia samego.

- On już wie?

- Nie... i nie mam pojęcia jak mu o tym powiedzieć. Miguel miał przyjechać na jego urodziny. Siguś pytał dzisiaj o niego, a ja nie mogłem mu tego powiedzieć. To nie przeszło mi przez gardło.

Naszą rozmowę przerywa lekarz, który gestem ręki zaprasza mnie do siebie. Zestresowany wstaję z niewygodnego krzesła i idę jak na ścięcie.

- Co jest panie doktorze? - pytam go od progu, a ten każe mi usiąść. Nie jest dobrze, widzę to po jego minie.

- Niestety nie możemy wykluczyć mioklonii, to jest naprawdę bardzo prawdopodobne. - Ciężko wzdycha i zagląda do komputera. - Nawet podczas badania Sigismund mimowolnie poruszał rączkami i nóżkami, a jego gałki oczne również wykonywały zrywania mięśniowe. Poczekamy oczywiście na wyniki, ale jestem niemalże, w dziewięćdziesięciu procentach, pewien. Oczywiście konsultowałem się w tej sprawie z innymi lekarzami.

- Co to oznacza? - Nie jestem w stanie trzeźwo myśleć. Tyle razy o tym przecież czytałem, a teraz mam czarną dziurę w głowie.

- Podejrzewam padaczkę, ale potrzebne będą kolejne badania, może nawet hospitalizacja, kilkudniowa obserwacja. Sigi jest już dzisiaj bardzo zmęczony, dlatego proponuję przyjechać w poniedziałek na kolejne badania kontrolne i wtedy zrobimy też punkcję do kręgosłupa, konieczne jest pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego. Porównamy wtedy wyniki. Pasuje panu ten termin?

- Myślę, że tak. W sensie, będziemy na pewno. - Pocieram twarz i przetwarzam te informacje.

Nie jest dobrze...

Z całych sił zagryzam szczękę, żeby się nie rozpłakać, czując limit.

- Część wyników możemy panu przesłać na maila, chyba nawet jeszcze dzisiaj, ale późnym wieczorem, a reszta będzie do odbioru również w poniedziałek.

- Rozumiem. - Szybko ocieram łzę, a lekarz patrzy na mnie ze współczuciem.

- Panie Shwank, wiem, że rozumie pan, co może oznaczać padaczka przy rdzeniaku, ale każdy organizm jest inny. Proszę obserwować syna i notować, gdy zauważy pan jakieś atypowe zachowania. Szarpnięcia, wywracanie oczami, niezgrabny chód, pewne zwiastuny ataków. Oczywiście one mogą występować i się nasilać, ale nie muszą. Tak jak mówiłem, każdy organizm jest inny...

Wychodzę z gabinetu na miękkich kolanach i bezsilny opadam na krzesło.

- Chryste, co jest? - Grace brzmi przerażona, a gdy chowam twarz w dłoniach, potrząsa mną i dodaje: - Na Boga, mów! Blaise, co jest?!

- Zdiagnozowano tę cholerną padaczkę... co prawda musimy poczekać jeszcze na wyniki, ale lekarze są pewni. Oni to przerabiają codziennie...

Grace się nie odzywa, ponieważ doskonale wie, że to komplikuje podjętą terapię i wylot na Florydę. Dobrze wie, co oznacza padaczka w jego stanie...

- Są pewni?

- Tak, na dziewięćdziesiąt procent. W poniedziałek musimy tutaj przyjechać na kolejne badania i punkcję. Kurwa... wiesz, że to nie wróży nic dobrego. Padaczka to kolejny, jebany, level. - Wzdycham żałośnie i po prostu pękam. - Rozumiesz? Kolejny rozdział, który nie zapowiada happy endu! - Wstaję z krzesła i walę pięścią w ścianę.

Grace nerwowo chodzi po korytarzu, jakby szukała sensownej odpowiedzi na to wszystko, a ja jestem zły. Kompletnie wkurzony.

- Zadzwoń do doktora Jasira Banouta, zapytaj co masz robić. Sigi nie może dłużej czekać, tutaj nie ma czasu.

- Wiem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę i to mnie przeraża. Jasir chce wyniki.

- Tatek! Dostałem misia, bo byłem dzielnym pacjentem. - Szybko ocieram zapłakane oczy i schylam się, rozchylając ramiona. Sigi wskakuje mi na szyję. Widać, że jest bardzo wymęczony tymi kilkugodzinnymi badaniami. - Płakałem troszeczkę tylko, ale ta pani powiedziała mi, że jak będę grzeczny, to da mi misia-tulisia. Dam go cioci. Przywitaj się z Pysiem. - Chwyta za łapkę niedźwiadka i podaje mi ją, żebym się przywitał.

- Mój ty kochany! - Całuję syna w główkę i biorę go na ręce. Wygląda jak cień, ma podkrążone oczy, ale pluszak trochę go rozweselił, bo uśmiecha się delikatnie. - Pysio? Kto cię tak nazwał biedaku, co? - Witam się z pluszakiem i spoglądam na syna.

- No ja przecież. Misio-Pysio, rozumiesz? - Robi słodką minkę i pyta: - Jedziemy do domku? Ciocia pewnie na nas czeka. - Tuli mnie i obsypuje całuskami.

W domu będziemy po ósmej, a jak nie później. Śnieg cały czas sypie i mam wrażenie, że szybko nie przestanie. Rezygnujemy z wypadu na pizzę, ponieważ Sigi całą drogę powrotną płacze, zwijając się z bólu. Jestem przerażony, bo nie potrafię skupić się na drodze.

Gehenna.

Resztkami sił wyzywa mnie od brzydali i jeszcze gorzej, a Grace oberwała od niego, ale Sigi nie ma już siły, żeby się szarpać. Musimy zjechać na pobocze, żeby Grace mogła zrobić małemu zastrzyk przeciwbólowy, inaczej chyba zwariujemy.

Wszyscy.

Jestem już wykończony, a moje przerażenie sięga zenitu. Oczywiście Sigi z nami walczy, jednak odzyskał siły, ponieważ boi się zastrzyków, poza tym dzisiaj cały dzień dostarczył mu bólu i strachu, więc to kumulacja nieprzyjemnych emocji ma teraz tutaj swoje ujście.

Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co on musi czuć. Jak bardzo się bać...

- Zostać na noc, czy dasz sobie radę? - Grace chyba widzi moje zmęczenie, gdy zatrzymuję się na podjeździe jej domu.

- Dam radę. - Wiem, że brzmię zupełnie mało wiarygodnie, ale na szczęście ona to kupuje. Nie chcę jej wykorzystywać i tak poświęciła nam dużo czasu. - Zastrzyk działa - dodaje i obydwoje spoglądamy na śpiącego jak kamień Sigusia.

Te kilkanaście kilometrów pokonuję, bijąc się z myślami, co dalej... Padaczka komplikuje dalsze leczenie i może oznaczać także najgorsze - trzeci stopień złośliwości. Potem jest już tylko czwarty i...

Biorę na ręce Sigusia i zanoszę go do pokoju. Nic się nie stanie jak dzisiaj ominie nas kąpiel, nadrobimy to jutro rano. Widzę, że mój synuś jest już wykończony. Cmokam go w policzek i przymykam oczy, widząc to maleńkie, drobne ciało.

Ile bym dał, żeby Siguś był zdrowy.

Śpiącego, przebieram go w piżamę i okrywam kołderką. Włączam nianię i chwilę z nim zostaję, gdyby się obudził. Zapalam małą lampkę nocną i kieruję się pod prysznic. Padam już na twarz.

Odświeżony zerkam do pokoju syna - zastrzyk przeciwbólowy chyba pomógł, bo mały śpi dość spokojnie, oddycha miarowo i nie wierci się.

Schodzę wreszcie do kuchni, ponieważ od kilkunastu godzin nic nie miałem w ustach i czuję wręcz bolesny głód. Wcześniej to stres wypełniał cały mój żołądek.

Spoglądam do salonu i na stoliku zauważam butelkę wina, trzy nakrycia, miskę z sałatką, tacę serów i jakieś przekąski, chyba nawet mięso oraz świeczki. Dopiero później dostrzegam niedbale okrytą kocem, śpiącą Federicę.

Jej rozpuszczone włosy falami opadają na ramiona. Ubrana jest w czarne rajstopy i sukienkę w kwiatki. Wygląda uroczo i bardzo kobieco. Na samą myśl o tym, że przygotowała dla nas kolację, uśmiecham się do siebie.

To takie miłe.

Podchodzę do niej niemalże na palcach, bo doskonale znam tę zdradliwą, skrzypiącą podłogę. Klękam obok sofy i przyglądam się Federice jak spokojnie śpi. Niepewnie odgarniam jej brązowe włosy z twarzy, delikatnie muskając ją palcami. Ta otwiera oczy i uśmiecha się do mnie, a ja szybko zabieram swoją dłoń.

Cholera... co za niefart.

- Czekałam na was - mówi zaspanym głosem i ziewa, zakrywając usta. Delikatnie podciąga się na łokciach i podwija ku sobie nogi, robiąc mi miejsce obok.

Siadam na sofie i spoglądam na nią. Jest piękna. I co tu dużo mówić, podoba mi się. Dawno nie spotkałem tak ładnej kobiety. Aczkolwiek budowanie jakiejkolwiek relacji nie wchodzi w grę. Nie mogę się rozdrabniać, a poza tym do tanga trzeba dwojga...

- Nie musiałaś. - Obejmuję wzrokiem pięknie zastawiony stół i na sam widok tych smakołyków, cieknie mi ślinka.

- Ale chciałam... - Nachyla się do stolika i podaje mi kieliszek.

- Dziękuję, ale nie piję. - Odstawiam go na stolik, a ta podaje mi butelkę i korkociąg.

- Otwórz, proszę, ja w takim razie pójdę po sok. - Wstaje z sofy i udaje się do lodówki. - Miałam ochotę na wino - dodaje z uśmiechem.

Automatycznie wodzę za nią wzrokiem, gdy tak swobodnie porusza się po kuchni.

Cholera! Kawałek baby i szaleję... Grace ma racje, zdziczałem.

Zjadam kolację, unikając z Federicą kontaktu wzrokowego. O dziwo, gotuje bardzo dobrze, tylko nie mam pojęcia, skąd ona wzięła te wszystkie składniki.

Może kupiła je wczoraj?

Rozmowa trochę nam się nie klei i dobrze wiem, że to z mojego powodu - myślę o wynikach, o badaniach, o egzaminie, pogrzebie, szpitalu. Za dużo tego, dlatego nie mogę się skupić i po prostu odpływam.

- Blaise?

Wzdrygam się na dźwięk swojego imienia. Czuję się dziwnie zakłopotany, ponieważ nie mam pojęcia, o co pyta.

- Przepraszam, ale chyba się zamyśliłem.

- Widzę, że jesteś padnięty. Już cię nie męczę. - Wstaje od stolika i składa naczynia.

- Zostaw, ja to pozmywam. - Chwytam ją za rękę, gdy układa talerze.

Federica spogląda na mnie spod wachlarza gęstych, czarnych rzęs, a jej oczy kuszą zniewalającym spojrzeniem.

Szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach...

- Wszystko w porządku? - pyta mnie, gdy na moment odpływam i w myślach układam przeróżne scenariusze wieńczące tę wspólną kolację.

Jej bliskość wyzwala we mnie zapomniane już uczucia i to mnie bardzo denerwuje. Szybko jednak walę sobie mentalnego liścia w pysk, bo to jest naprawdę bardzo popieprzone.

- Tak. To znaczy, nie. W sensie. Daj to. - Zabieram brudne naczynia i zanoszę je do zlewu, chcąc być jak najdalej od tej kobiety. - Dziękuję. - Posyłam jej delikatny uśmiech i zabieram się za mycie naczyń.

Federica siada na blacie obok mnie, podwijając nogę i sączy wino. W jednej ręce trzyma butelkę i gdy na nią zerkam, dostrzegam, że czyta etykietę. To jej druga lampka. Czuję na sobie jej spojrzenie i robi mi się dziwnie gorąco. Skupiam całą swoją uwagę na szorowaniu brudnych naczyń, tak, że nic innego się nie liczy. Przynajmniej to sobie próbuję wmówić.

- Ciężki dzień, co? - Przekręcam głowę w bok i patrzę na nią jak na kosmitę, ponieważ w ogóle jej nie słuchałem. Błądziłem myślami, gdzieś hen daleko. Znowu.

- Przepraszam... po prostu zamyśliłem się.

- Pytałam, czy wszystko udało się załatwić, a później zapytałam, czy to był ciężki dzień. W sumie bezsensowne te moje pytania, bo przecież doskonale widzę, że twoją głowę zajmują inne myśli - trajkocze jak nakręcona.

Wino to chyba jej paliwo.

- Dzień był do dupy... w sumie nadal jest do dupy... - Dopiero wypowiadając te słowa, uświadamiam sobie jak one brzmią. Mina Federicy mówi sama za siebie, więc szybko się poprawiam: - W sensie, teraz już mniej do dupy. Dobra, jeszcze raz. - Kręcę głową i posyłam jej delikatny uśmiech, w nadziei, że mnie rozumie, a ta zakłada ręce na piersiach i dźwiga jedną brew. - Dzień był do dupy, a teraz, dzięki kolacji, jakby mniej.

Po tych słowach uśmiecha się lekko i mówi:

- Spokojnie, wiem, o co ci chodzi. Cieszę się, że mogłam przyczynić się do tego, że twój dzień jest mniej do dupy.

- Wiesz co... - spoglądam na nią i oblizuję swoje usta. - Jednak się napiję tego wina.

Federica zeskakuje z blatu i nalewa mi lampkę. Wolnym krokiem podchodzi do mnie, gdy stoję oparty tyłem o kuchnię. Mierzę ją wzrokiem, skanując jej ciało i zauważam na twarzy brunetki błąkający się uśmiech.

Staje naprzeciw mnie i podaje mi lampkę wina. Wycieram ręce do papierowego ręcznika i chwytam za nóżkę.

- Za to, żeby każdy następny dzień był lepszy od tego dzisiejszego! - Federica wznosi toast i delikatnie stuka o mój kieliszek.

- Amen - wypijam całą zawartość i trochę się krzywię, wino jest półwytrawne. Federica powstrzymuje parsknięcie śmiechem i trąca mnie swoim biodrem, po czym mówi:

- Odsuń się, ja pozmywam resztę i bez dyskusji.

- W takim razie, zajrzę do Sigi, to był okropny dzień przede wszystkim dla niego...

Unoszę ręce w geście poddania, bo nie mam już siły i w sumie jestem jej wdzięczny za pomoc.

_________________
Z lekkim poślizgiem, ale jest...
Oczywiście czekam na feedback. ♥️

Znowu wkradły się dywizy, nie mam pojęcia, co Wattpada wyprawia... 🤷

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro