20. BLAISE
Oczywiście Siguś obudził się z płaczem, kiedy wróciłem z wezwania i kilkanaście minut musiałem go bujać na rękach i zapewniać, że już z nim zostanę, zanim zasnął. Mały bardzo źle znosi nasze rozstania, a to ze względu na długotrwały pobyt w szpitalu.
Jak tylko sobie przypomnę ten płacz i strach w jego oczach, za każdym razem, gdy wieczorem musiałem opuścić oddział, to aż jeży mi się włos. To było straszne.
I tak codziennie przez prawie pół roku...
Zgroza.
Kiedy wróciliśmy ze szpitala do domu, mały nie pozwalał mi odstępować go nawet na krok, a przecież musiałem iść do pracy, zarabiać na leki. Niekiedy już serio nie wiedziałem co robić, gdy owijał mnie nogami i rękami, nie pozwalając mi wyjść z domu. Czasami wychodziłem cały podrapany, co tak walczył, żebym go tylko nie zostawiał. Później w aucie pękałem...
Rano wstaję z wielkim trudem, ale na szczęście Sigi przespał całą noc, więc mogłem się zdrzemnąć. Zasnąłem z nim, kiedy go uspokajałem i jestem trochę połamany.
Martwią mnie jego nerwowe ruchy nóg i rąk podczas snu. Kilka razy mnie obudził. Naczytałem się już tylu artykułów medycznych, że mógłbym spokojnie napisać doktorat — ta wiedza mnie przeraża. Każde niecodzienne zachowanie Sigismunda stawia na baczność cały mój układ nerwowy.
Pracę skończyłem dopiero po północy, a teraz czeka mnie kilka godzin drogi do szpitala, więc bez porządnej dawki kofeiny się nie obejdzie. Żołądek mam ściśnięty ze stresu, więc chyba nic nie przełknę.
Przechodząc przez salon, zauważam na komodzie moje ślubne zdjęcie. Od czterech lat stało odwrócone tyłem, a teraz stoi po prostu frontem do mnie i wrednie śmieje mi się w twarz.
Powoli czuję, jak przeszłość wypełnia mnie wściekłością, dlatego łapię za ramkę i z hukiem wrzucam ją do pierwszej szuflady.
Federica grzebała w moich prywatnych ranach?
Jestem poddenerwowany i rozstrojony, ponieważ wspomnienia wracają do mnie jak bumerang i wbijają się prosto w serce. Każde zdjęcie, a nawet wymawianie jej imienia, to jak zrywanie plastrów razem ze strupami.
To bolesne...
Mimo upływu czasu ja nadal nie potrafię sobie tego wszystkiego jakoś sensownie ułożyć w głowie. Najgorsze są chwile takie jak wczoraj, kiedy widzę, jak mojemu synowi bardzo brakuje matki. I chociaż staram się jak mogę, to przecież mu jej nie zastąpię.
Sigismund to jedyny ślad istnienia Lydii. Jedyny dowód naszej miłości. Najcenniejsza pamiątka. Są dni kiedy tak strasznie za nią tęsknię, za jej uśmiechem, czułym gestem, głosem, bliskością. Śmiało mogę przyznać, że przy życiu trzyma mnie jedynie mój kochany syn... w pewnym sensie to on uratował mi życie.
Te myśli wprawiają mnie w depresyjny nastrój...
Przy śniadaniu Sigi wypala o tym, czy Federica zje z nami, a ja jakoś staram się wytłumaczyć mu, że ona z nami nie zostanie, że jest tylko gościem.
Sigi mi tego nie ułatwia.
Przeczuwam, że już wymyślił sobie w tej małej główce własny scenariusz, który nijak ma się do rzeczywistości. Nie chcę, żeby robił sobie jakieś chore nadzieje, to zupełnie obca kobieta, gość, w dodatku nieproszony, nikt więcej.
Tak, tak, ciekawe, co jeszcze mądrego powiesz, Blaise? Nikt więcej...
Kiedy Siguś wybucha płaczem, gdy uświadamiam mu, że Federica za kilka dni wróci do swojego życia i po prostu nie będzie jej tutaj, ta akurat wparowuje do kuchni i to w samej koszulce nocnej. Kuca przy Sigim i obiecuje mu gruszki na wierzbie, a przynajmniej tak to brzmi. Wydaje mi się, że musiała słyszeć naszą rozmowę, albo chociaż jej część.
Z całych sił muszę się pilnować, żeby na nią nie patrzeć. W tej halce wygląda cholernie ponętnie, ale to oczywiście nie zmienia faktu, że mnie wkurzyła tym wtykaniem nosa w nie swoje sprawy.
Jakoś nawet nie jestem w nastroju słuchać jej pustych obietnic względem mojego syna, bo później to ja będę wysłuchiwał tego płaczu i lamentów, o to, że chce do cioci, i tym podobne.
Już to przerabialiśmy...
— Daj mi go. — Biorę małego na ręce i sadzam na krzesełku, bo musimy się pośpieszyć i nie mamy już za dużo czasu.
Czuję dziwną złość na Federicę, poza tym nie obiecuje się choremu dziecku czegoś, czego nie możemy dotrzymać. Okej, czasami sam tak robię, ale przecież nie powiem mu prawdy. On i tak tego nie zrozumie, jest za malutki.
Spoglądam na nią, ale szybko odwracam się, żeby zalać kubek wrzątkiem. Federica tuli swoje ramiona i z delikatnym uśmiechem na twarzy, obserwuje mojego syna.
— Zjesz z nami śniadanko, ciocia? — Siguś pyta Federicę, ale nie mamy czasu na wspólne śniadanie, dlatego wtrącam się, zanim odpowiada:
— Nie, ciocia z nami nie zje. I pospiesz się, bo nie mamy czasu na pierdoły. — Przechodzę bardzo blisko niej, czując przyjemny świeży zapach i mówię tak cicho, żeby usłyszała mnie tylko ona: — Nie rób mu złudnych nadziei i nie obiecuj czegoś, czego oboje wiemy, że obiecać nie możesz.
— Ciocia zje później, teraz musi wziąć prysznic. — Swojr słowa kieruje do Sigismunda i to z wyczuwalnym żalem.
Sigi oczywiście posyła jej całuska, a ja nawet na nią nie patrzę. Wiem, że wtedy moje postanowienie ległoby w gruzach, a przecież nie mogę pozwolić sobie na niepotrzebne komplikacje mojej i tak beznadziejnej sytuacji.
Jesteś mnichem. Dasz radę. To tylko ładna kobieta. Ładna kobieta równa się kłopoty. Jesteś silny i nie ulegasz wpływom. Głęboki wdech i wydech - tłukę sobie do łba.
— Blaise, pralka znowu się zacięła. To jest po prostu zmowa! — Głos pani Aileen wybawia mnie z krępującej sytuacji, więc wychodzę.
Dzięki Bogu.
— Trzeba mocniej szarpnąć. Czujnik się zawiesza. Już idę.
Wiem, że zachowuję się jak ostatni cham, utwierdzając w przekonaniu tę kobietę, że jestem tym, za kogo mnie ma — zwykłym robotnikiem, a na dodatek, prostakiem. Może to i lepiej, przynajmniej ominie mnie kilkudniowa wymuszona przyjaźń i jak to często bywa w moim przypadku, dość trudne rozstanie.
Chyba za szybko przywiązuję się do ludzi, a potem łudzę się tym, że ta osoba zostanie, a nie odejdzie jak wszyscy w moim życiu... a już nie wspominam o Sigim, który w każdej kobiecie doszukuje się matki.
Jesteśmy tak do siebie podobni. Oboje niewyobrażalnie tęsknimy - Sigi za kimś, kogo nigdy nie miał, a ja za kimś, kogo nigdy mieć już nie będę...
Na górze sprawdzam, czy Sigismund ma wszystko spakowane. Oczywiście najważniejszy jest Spiderman, dlatego pakuję go do torby i zamykam błyskawiczny zamek.
Ostatnie dawki leków bardzo rozstrajają mojego małego wojownika. Raz jest wyciszony i cały dzień skarży się na to, że dosłownie wszystko go boli, innym razem jest po prostu zwyczajnym czteroletnim łobuziakiem, którego wszędzie jest pełno.
Czterolatkiem z okropnym pasażerem na gapę...
Trochę obawiam się tej podróży, ale bez aktualnych badań, nie ma mowy o planowaniu wylotu na Florydę.
Chcąc nie chcąc, myślę też o Federice i wracam do naszego wczorajszego pocałunku, a właściwie naszych dwóch pocałunków. Zaskoczyła mnie tym, że bardzo dobrze dogaduje się z Sigim i tym, że jest po prostu tak ciepłą i czułą osobą, chociaż sprawia zupełnie inne wrażenie.
Nie mam pojęcia, czy w coś ze mną gra, ale w porę się ocknąłem i tylko dzięki temu, nie zrobiłem żadnego głupstwa. W sensie większego niż ten pocałunek, a uwierzcie, że pragnąłem więcej...
— Tatek? — słyszę jego cichy głos i spoglądam na Sigusia, który wdrapuje się po schodach, przygryzając jabłko. Mlaska tak uroczo tą swoją buźką, że nie mam serca, żeby go upomnieć.
A niech sobie pomlaska.
— Tak, synuś? — Szukam w komodzie cieplejszych spodni dla niego i szykuję coś dodatkowego na zmianę.
— Przeprosiłeś ją? — pyta mnie z poważną minką.
Artysta jeden. Serio nie wiem od kogo on się nauczył tej manipulacji.
— Kogo i za co?
— No ciocię... wiesz, że brzydko się zachowałeś? — Grozi mi palcem, a ja schylam się do niego i biorę go na ręce.
— Nic złego nie zrobiłem, Pimpuś. — Cmokam go w główkę i tulę do siebie.
— Ty to nigdy sobie żony nie znajdziesz, Bączalu, ciocia Grace ma rację. — Ciężko wzdycha.
I pomyśleć, że to mój mały synek prawi mi morały.
— Ciocia Grace? — Marszczę brwi, nie kryjąc swojego zdziwienia. — A co ona ma do tego?
— No ostatnio mówiła, że fajny z ciebie facet, ale zdziczały jak cholera, czy coś. — Wzrusza ramionami i kontynuuje: — Podobno jesteś pogruchotany i cały czas uciekasz, a to nie jest dobre. Tak mówiła ciocia, ale powiedziałem jej, że przecież nigdzie nie uciekasz, bo niby gdzie? Nikt cię nie goni, tatek, to po co miałbyś uciekać? — Zauważam jak się nad tym zastanawia, lekko mrużąc oczy.
Sokrates, Platon, Konfucjusz, mają przy nim na noc.
— A co jeszcze mówiła? — Próbuję pociągnąć go za język, bo nie ukrywam, że mnie tym zaintrygował.
— Nic, tylko tyle, że Bobby jest jeszcze gorszy od ciebie i on żony też nie znajdzie, bo to stary piernik i pierdoła. Tak mówiła. — Na te słowa parskam śmiechem. — No co?
Wychowałem potwora i już się boję, co on gada, gdy mnie nie ma w domu...
— Aha. — Jestem całkowicie zbity z tropu.
— Jesteś dla niej niemiły, tatek, a to nieładnie, pewnie jest jej teraz przykro i płacze. Wiesz, że ona nie ma misia? I do kogo się przytuli, co? Oczywiście nie pomyślałeś o tym... — Robi tę swoją smutną minkę, bandyta jeden, a ja tylko wywracam oczami.
— Ciocia jest już dużą dziewczynką i na pewno nie płacze. O to się nie martw.
— Czyli jednak miałem rację. — Częstuje mnie pstryczkiem w nos.
— Rację, a w czym, mądralo?
— Jednak ciocia. Nie powiedziałeś "ciocia na niby". Przeprosisz ją?
— No... przeproszę. — Wzdycham przeciągle.
— Obiecujesz? — Wyciąga mały palec i czeka aż splotę z nim swój. Waham się, ponieważ nie zamierzam nikogo przepraszać, to ona niepotrzebnie wtrąca się w nie swoje sprawy. — Kiedy przyjedzie do nas Miguel? Chcę mu pokazać mojego Spidermana.
— Obiecuję. — Z trudem wypowiadam te słowa i przełykam gulę. Sigi jeszcze nie wie, że jego najlepszy przyjaciel odszedł.
— No to na co jeszcze czekasz? Idź i ją przeproś, bandyto. — Błyska zębami i częstuje mnie kolejnym pstryczkiem w nos.
— Masz na coś ochotę? Po drodze możemy wstąpić na coś dobrego, co ty na to? — Zmieniam temat, żeby nie drążył już skały.
Nie wiem jak powiedzieć mu o śmierci kolegi. Zupełnie czuję się jakbym był sparaliżowany.
— Ja to bym chciałbym lody, takie zawijaśne i z kolorową posypką i polewą tofi. Takie lody były ostatnio w "Domku Gabi". Tatek, Kicia mnie nie lubi. Drapsła mnie, o! Tutaj!
— Lody? Kolego, mamy zimę, gdzie tam lody? — Sprawdzam jego rączkę, gdzie Kicia wbiła mu pazurki. — Do wesela się zagoi.
— Tuskawkowe i czekoladowe. Pychotka! — Oblizuje się i gęsto mruga oczami. — Do jakiego znowu wesela?
— Wiesz, że nie możesz lodów, mówiłem już, jest zima. A tak się czasem mówi, że do wesela się zagoi. Po prostu.
— Aha. To — drapie się po łysej główce — może pizza? Z ciągniutkim serem.
— Pizza brzmi bardzo smacznie. Jestem za!
— Muszę lecieć, tatek, przytulić się jeszcze do cioci.
— A co, ja to już nie jestem przytulaśny, tak?
— Jesteś tatek, ale... ciocia jest taka puszysta, a ty szorstki jak dywan.
— Dobra, wiesz, gdyby cię słyszała, to na bank miałbyś u niej minusa.
— Jakiego znowu minusa? — Teatralnie wywraca oczami.
— Lepiej brzmi miękka, a teraz zdejmuj te portasy, Pimpuś i ubieraj ciepłe gatki. — Pomagam mu się przebrać i dodaję konspiracyjnym tonem: — Pani Alieen zrobiła nam na drogę mus jabłkowy i ryż do tego. Ekstra, co nie? — Całuję go w głowę i idę się przebrać.
***
Po drodze do szpitala, spod domu, zabieram Grace. Wolę mieć kogoś obok. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Dopiero gdy Sigi zasnął, mamy chwilę, żeby porozmawiać. Nie wiem jak zacząć...
— Pisała wczoraj do mnie Carmen... — Na moje słowa, Grace odwraca się w i patrzy na mnie z przerażeniem w oczach.
— Blaise, co się stało?
— Miguel... on... po prostu on... — Mój głos drży, ale nie muszę dodawać nic więcej. Grace chowa twarz w dłoniach. Znała dzieciaka.
— Jak to możliwe? Przecież on miał już takie dobre wyniki i operacja się udała, nie miał żadnych poważnych komplikacji. Boże...
— Przerzuty... — Spoglądam we wsteczne lusterko i szybko ocieram łzę, po czym dodaję: — Tak cholernie się boję, Grace. — Ta pociera moje ramię i szepce:
— Bądźmy dobrej myśl, Blaise.
Sigismund źle znosi podróż, Grace musiała przesiąść się do tyłu, ponieważ mały cały czas płacze. Nie wiem, czy coś go boli, czy po prostu się boi.
— Tatek, obiecuj, że mnie nie zostawisz! — Krzyczy zapłakany, a ja staram się uspokoić i szczęśliwie dojechać na miejsce.
— Siguś, tatuś będzie z tobą. Spokojnie. — Grace tuli go do siebie, a mnie pęka serce.
Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że lekarz będzie chciał zostawić Sigusia na obserwacji, żeby wykonać wszystkie niezbędne badania.
— Nie zostawię cię, będę obok, rozumiesz? — Spoglądam na niego przez ramię i szybko odwracam się, żeby nie walnąć gdzieś autem.
Sigi nieco się uspokaja, ale skarży się na ból głowy i pleców. Już czuję, że to będzie ciężka i długa droga.
Jesteśmy spóźnieni, a to niestety wszystko przez wypadek drogowy, który wytworzył ogromny korek.
Na szczęście nikt nie zginął... ale wspomnienia powróciły i zakleszczyły mnie we wraku moich myśli.
Cdn.
________________
Oczywiście chętnie dowiem się, co sądzicie o tym rozdziale, a także o poprzednich, no i oczywiście o bohaterach.
Druga część wskoczy jutro rano. Chyba.
Trzymajcie się! ♥️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro