Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

18. BLAISE

Jeszcze chyba nigdy przedtem nie czułem takiego wstydu, jak teraz. Młody przesadził. Jeszcze jedno jego słowo, a po prostu spalę cegłę.

Biorę go na ręce, zanim powie coś jeszcze, ale on w sumie powiedział już wystarczająco dużo... wszystko...

— To było niestosowne, Sigi — karcę go srogim spojrzeniem, gdy przechodzimy przez korytarz.

— Nietsonowene? — przekręca, śmiejąc się w głos.

Ludzie kochani... czasami się zastanawiam, po kim on to ma?

— Nieodpowiednie, niegrzeczne — tłumaczę mu, chociaż wiem, że doskonale rozumie, o czym mówię. — Jest mi wstyd za ciebie, Sigismund...

— No ale sam mówiłeś, że musisz się zakochać, tatek...

— Wiem, co mówiłem, mądralo. Porozmawiamy sobie na górze.

Udajemy się do jego pokoju i sadzam go na sosnowej komodzie, szukając piżamy.

— Ładna jest, co nie? — Znowu zaczyna te swoje podchody. — Zna się na zabawkach. Wiesz, że ten chłopek świeci?

— Spiderman czy Minecraft? — Pokazuję mu piżamki i skutecznie unikam odpowiedzi, więc dostaję pstryczek w nos. — Sigi, nie rozmawiam z tobą na ten temat. Koniec, kropka. A zabawka fajna.

— Jesteś śmieszny, tatek... mnie na przykład podoba się Lily, bo umie tak — pokazuje mi jakąś śmieszną minę, zezując przy tym oczami — i pocałowałem ją ostatnio. Ma zostać moją żoną, wiesz? Żony podobno są fajne.

Parskam śmiechem, ponieważ nie byłem przygotowany na kolejne głupotki tego Pimpusia.

— Aha, to kiedy ten ślub, synku?

— Nie wiem, wczoraj chyba. — Wzrusza ramionami i wpatruje się we mnie tymi swoimi niebieskimi oczami.

— Chyba jutro, wczoraj już było.

— Aha. Wiesz, że ciocia ma kolczyk w pępku? — wypala, a ja już nie mam więcej pytań.

— A ty skąd o tym wiesz? — Dziwię się i marszczę czoło, a ten wybucha śmiechem.

— A ty? — Celnie odbija piłeczkę, skubaniec i jeszcze ten jego śmiech. Chyba że tak mu to po prostu wyszło. Mam taką nadzieję, bo inaczej wychowałem małego potwora.

— Pytałem pierwszy.

— Widziałem w kuchni. Po co jej jest ten kolczyk, tatek?

— Nie wiem. Dobra, a teraz, mistrzu, do łazienki. — Stawiam go na podłogę, a ten wywraca oczami i kontynuuje swoje mądrości:

— Już się przecież myłem... — Teatralnie tupie nogą i zakłada ręce na piersi.

— Serio? Niby kiedy, bandyto?

— No... jutro? — Drapie się po głowie.

— Wczoraj się kąpałeś, a dzisiaj jest dzisiaj. Sigi, maszeruj. Raz! Raz!

— Jesteś strasznie upierdliwy, tatek. — Chwyta moją dłoń i grzecznie idzie obok mnie.

— Nie dyskutuj, mądralo i ruszaj. — O dziwo bez większego kręcenia nosem, idzie pod prysznic. Niekiedy jest w stanie przeciągać kąpiel nawet godzinę.

— Jaki jest dzisiaj dzień? — pyta, gdy wycieram go ręcznikiem i smaruję jego obolałe plecki specjalną maścią.

Dobrze wiem, dlaczego pyta. Zawsze w środy wygodnie rozsiadamy się na sofie i oglądamy mądre bajki. Wszystko oczywiście zależy od jego samopoczucia, a ono jest nieprzewidywalne jak pogoda w górach.

— Środa — odpowiadam z uśmiechem.

Kocham te nasze środy, a Sigi szczególnie.

— Seansik? Obejrzymy dzisiaj "Króla Lwa"? Albo nie, może "Minionki"? Amber mówiła, że Miniony są śmieszne.

— Zastanowię się, chociaż ty sobie już dzisiaj nagrabiłeś, wiesz?

— Niczego nie grabiłem, tatek, cały dzień przecież byłem w domu. Kiedy wreszcie będę mógł wyjść? Chciałbym na sanki. Lily umie już jeździć na nartach, a Amber chodzi na zajęcia i uczy się jeździć na figurach.

— Na łyżwach figurowych chyba.

— Aha. Może mnie też zapiszesz, co tatek?

Nic mu nie mówię, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie znam odpowiedzi. Nie chcę robić mu nadziei.

Trzymając na rękach, owiniętego w koc, Sigusia, schodzę z nim na dół. W całym domu pachnie ciastem, aż przypomina mi się moja mama i jej nieziemskie wypieki.

Odeszła tak nagle. Nie byłem gotowy...

Gdy wychodzimy do kuchni, zauważam Federicę, oparta jest o parapet. Patrzy w jeden punkt, ściskając w ręku kubek z kawą. Wygląda tak... pięknie?

No tak, siadło mi już na mózg...

— Jak ciasto? — wyrywam ją z zamyślenia, udając, że wcale nie jest mi głupio za syna.

— Wyłączyłam piekarnik. Wyszło piękne. — Uśmiecha się słodko.

— Siguś, co miałeś zrobić? — pytam go, bo coś mi obiecał, a teraz milczy jak nigdy. — Inaczej nie ma mowy o seansie.

— Tatek... — mówi błagalnie tym swoim słodkim głosem.

— Nie, mistrzu, nie ma tatek. — Spoglądam w jego smutne oczy i tylko ciężko wzdycham.

— Przepraszam. — Odwraca się i szybko we mnie wtula, dmuchając mi w szyję ciepłym oddechem.

— Wszystko w porządku, Siguś, nie jestem zła. — Gładzi jego plecki i spogląda na mnie zawstydzona.

— Przepraszam cię za niego, staram się jak mogę, ale po prostu już sam nie wiem, skąd on to bierze. Gaduła z niego straszny, a te teksty... — wywracam oczami i oboje parskamy śmiechem, a Sigi nam się przygląda z bystrym spojrzeniem.

— Pójdziesz z ciocią przygotować ciasto? Musimy je pokroić. Może zrobimy jakąś polewę, co? — Federica zagaduje do zawstydzonego Sigusia, a ten automatycznie ożywa.

— Yep! Tatek, możemy czekoladową? Pliska! Dawno nie jadłem nic pychotka!

— Wyjątkowo się zgodzę. — Na tę odpowiedź zostaję zaatakowany milionem słodkich całusków.

— Kochan cię, kocham, tatek! Jesteś najlepszym Bączalem na świecie i w okolicach! — Radośnie woła.

— Tylko nie Bączal, Pimpusiu! — przekomarzamy się, a brunetka z błyskiem w oku nas obserwuje i lekko się uśmiecha.

— Weź sobie prysznic lub po prostu odpocznij, my zajmiemy się marchewkowcem — informuje mnie i bierze na ręce Sigismunda.

— Nie mogę cię z nim zostawić...

— Idź sobie tatek. Skoro ty nie chcesz się zakochać w cioci, to ja się zakocham. — Pokazuje mi język, za co tym razem to on dostaje pstryczek w nos.

— Chłopie, nie zaczynaj tych swoich historii, okej?

— Oki doki, ale idź już, dobra?

Patrzę na niego i kręcę głową, po czym spoglądam na Federicę, która posyła mi ciepły uśmiech i mówi cicho:

— Idź, Blaise, poradzimy sobie.

Daję się przekonać i zostawiam z nią Sigismunda, a sam kieruję się pod prysznic. Oczywiście biorę go w nerwach i w błyskawicznym tempie. Już nie pamiętam, kiedy dbanie o siebie trwało dłużej niż siedem minut i to z myciem zębów.

Gdy schodzę do kuchni, już od połowy schodów słyszę, ten rozbrajający śmiech Sigi i tylko kręcę głową, zastanawiając się, co on znowu wymyślił.

— Tatek ma rysunek na plecach, a ty masz, ciocia? — pyta ta mała, ciekawska duszyczka.

— Nie, nie lubię tatuaży.

— A dlaczego? — Oczywiście Siguś nie daje za wygraną.

— Nie zastanawiałam się nad tym, po prostu ich nie lubię, ale nie przeszkadzają mi.

— To dobrze, bo mama Lily twierdzi, że mój tatek, to ciacho. Ja to na przykład nie lubię brukselki. Ohydztwo!

Czy ja już wspomniałem, że on jest niemożliwy?

Wchodzę do kuchni, żeby przerwać tę rozmowę.

— Mówisz mama Lyli, tak...

— Co robicie? — Na moje pytanie Federica odchrząkuje, a Sigi oczywiście dowala do pieca:

— Mówiłem cioci, że mamusia jest w niebie najpiękniejszym aniołem, bo pytała mnie, czy masz kogoś, a później zapytałem ją o ten kolczyk, co widziałeś w pępku i powiedziała... Jak to było, ciociu? — Spogląda na nią zamyślony.

Biorę głęboki wdech i chwytam za nasadę nosa, bo on już przechodzi sam siebie. Federica jest w tym momencie czerwona jak burak. Sigi potrafi człowieka nieźle zaskoczyć, ja o tym wiem, ona chyba jeszcze nie do końca...

— Spontaniczna decyzja... — dodaje nieco zażenowana, a ja wolę to po prostu przemilczeć.

Bóg tylko wie, co on paplał.

— Tatek, puścisz te Miniony, co?

— To ja już pójdę do siebie... — Federica, zasuwa krzesło i bawi się palcami.

— Nie ma mowy! — Sigi ciągnie ją za rękę, a ta próbuje dotrzymać mu kroku, gdy przyspiesza, żeby zaprowadzić ją do salonu.

Sigi bierze koc i układa na sofie poduszki, po czym mówi z uśmiechem:

— Tu ty, a tutaj tatek, ja wskoczę do środeczka. — Błyska zębami i mości się wygodnie, poklepując miejsca obok siebie.

Federica siada obok niego, a ten zadowolony macha nóżkami.

— A skarpetki, to gdzie? — pytam go, gdy zauważam bose stópki.

— Nie chcę, gryzą mnie.

— Musisz mieć ubrane skarpetki, inaczej nici z Minionów. — Sigi robi smutną minkę, ale nie daję za wygraną. — Jest zimno.

— Dlaczego właściwie skarpety, skoro zakłada się je na stopy, a nie na skarpy? — Spogląda na mnie wyczekująco, po czym sam sobie odpowiada: — Skarpety, kto to wymyślił? Powinny to być stopety.

— Dobra, mądralo, ubieraj stopety i oglądamy.

Seans mija w bardzo przyjemnej atmosferze. Sigi tuli się do mnie, a później do Federicki i robi tak co kilka sekund, jakby upewniał się, że jesteśmy obok. Ta odwzajemnia jego gilgotki, całuski, przytulaski, a ja cały czas się uśmiecham jak głupi. Ten widok mnie rozkłada na łopatki.

Nokaut proszę państwa...

Gdy Federica wstaje, żeby pójść po wychłodzone ciasto, Sigi zmienia miejsce i siada na dużym wygodnym fotelu i przykładając palec do ust, mówi szeptem:

— Ciii! Schowam się tutaj. Nic nie mów, tatek. — Okrywa się kocem i chichocze.

Federica przynosi obłędnie pachnące ciasto i mruga do mnie, po czym pyta zatroskana:

— Sigusia nie ma?

— Jak to? No serio, nawet nie mam pojęcia, kiedy zniknął... — Powstrzymuję parsknięcie śmiechem, gdy Sigi wyskakuje spod koca i robi to swoje "Buuu!".

— Już się bałam, że sama będę musiała zjeść całą blaszkę — droczy się z nim, zabierając ciasto ze sobą.

— Dawajcie mi to ciacho! — Siguś krzyczy, zmieniając głos na śmiesznie gruby.

— A magiczne słowo? — pyta Federica z łobuzerskim usmiechem.

— Sim sala bim! — Śmieje się diabolicznie i zajada się marchewkowcem, a ja po prostu nie mam już słów na tego urwisa.

Po degustacji ciasta, Sigi nadal siedzi na fotelu, a Federica niebezpiecznie blisko mnie. Czuję jej przyjemny zapach, pewnie drogich perfum. Jestem dziwnie skrępowany, gdy podwija swoje smukłe nogi.

— Przepraszam, to z przyzwyczajenia... — Spuszcza je na podłogę, a ja odruchowo dotykam ich, dając znać, że mi to nie przeszkadza.

— Spoko, usiądź sobie wygodnie. — Odchrząkuję i opieram głowę o rękę, która spoczywa na oparciu sofy.

Oglądamy bajkę, która miała być mądra, ale nie jest... Na szczęście śmiech i zadowolona buźka mojego synka są dla mnie najważniejsze.

Nagle czuję jak Federica opiera głowę o mój bok, a dokładniej w miejscu żeber. Zerkam na nią, delikatnie się naprężając i zauważam, że chyba drzemie. Sigi zatyka usta rączkami i chichocze, ale posyłam mu gest uciszania i sięgając po koc, okrywam ją. Ta tylko się wtula i wygodnie układa, kładąc swoją głowe na moich kolanach.

Chryste...

Czuję się zmieszany, mając ją na wyciągnięcie ręki. W sensie od lat nie byłem z nikim tak blisko... z kobietą...

Gdy seans filmowy dobiega końca, bardzo powoli schodzę ze sofy i biorę śpiącego już Sigismunda na ręce. Mój mały pajączek zasnął przy samej końcówce.

Będąc już na górze, cmokam go w czoło, okrywam kołderką i szepczę:

— Kocham cię, syneczku...

Sigi uśmiecha się przez sen, ściskając do siebie figurkę Spidermana, jakby mnie słyszał i dodaje cichutko:

— To był najlepszy dzień w moim życiu...

Na te słowa przełykam łzy, które mimowolnie napływają do moich oczu.

Tak bardzo pragnę, żeby tych dni było nieskończenie wiele. Dni, w których jest tak szczęśliwy.

Idąc holem moją głowę zaprzątają przeróżne myśli. Zastanawiam się dlaczego Federica z nami została, przecież mogła pójść do siebie. Dlaczego zaopiekowała się Sigim, dając mi czas, żeby się ogarnąć?

Być może i pani Aileen miała rację... — zastanawiam się nad tym wszystkim i w sumie do niczego sensownego nie dochodzę.

Gdy schodzę na dół, starając się nie robić przy tym hałasu, ale niestety stare skrzypiące podłogi, w tej chwili, nie są moim sprzymierzeńcem i dają o sobie znać, gdy stawiam wolno każdy krok. Federicy już nie ma i nagle czuję się dziwnie zawiedziony, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Obiecałem sobie, że będę ją traktował tylko i wyłącznie jak gościa, ale nigdy wcześniej, z żadnym gościem, nie pozwoliłem sobie na takie spoufalanie...

Sprzątam salon i poprawiam poduszki, później składam w kostkę koce i wyłączam telewizor. Czasami wydaje mi się, że nic mądrzejszego od bajek tam nie da się obejrzeć — jak nie polityka, to jakieś telezakupy, a wszystko to wieńczy kretyński reality show, pod jeszcze bardziej kretyńskim tytułem.

Siadam przy komputerze i odwiedzam forum, gdzie z rodzicami dzieci chorych na tego parszywego rdzeniaka, mamy coś à la grupę wsparcia. Oczywiście pomagamy sobie jak tylko możemy — taka nasza mała, pogruchotana przez los, społeczność. Organizujemy zbiórki, załatwiamy noclegi po znajomych, gdy trzeba odwiedzić lekarzy oddalonych niejednokrotnie o kilkaset kilometrów od domu.

Klikam w powiadomienie i zamieram:

"Kochani, nie jestem w stanie w to uwierzyć... ale Miguel odszedł..."

Kilka razy musiałem przeczytać tę krótką, ale jakże bolesną wiadomość. Mi miał przecież tak dobre wyniki. W sumie to dzięki Carmen i Jose podjąłem decyzję o klinice na Florydzie. Jestem załamany. Siadam na blacie i upijam łyk wody, ocierając łzy.

Miguel miał dopiero sześć lat, całe życie przed sobą...

Na samą myśl o tym, przez co teraz przechodzą moi przyjaciele, robi mi się niedobrze.

Gdy słyszę ciche kroki, szybko ocieram łzy, ale nie podnoszę głowy — moja twarz jest pewnie opuchnięta.

— Przepraszam, po prostu... — Słyszę zakłopotany głos. — Halo, Blaise...

Gdy nic nie odpowiadam, ta powoli podchodzi do mnie, bacznie mi się przyglądając. Staje między moimi udami i skanuje moją twarz. Ubrana jest w cienką halkę w kolorze butelkowej zieleni, co podkreśla jej dość egzotyczną urodę.

Czuję jej ciepłą dłoń na moim zarośniętym policzku i cały się napinam. Federica tuli je z niewyobrażalną czułością, a ja tylko zaciskam mocniej szczękę i z trudem powstrzymuję łzy. Mimowolnie wtulam się w tę delikatną dłoń i przymykam oczy. Czuję jak moje ciało drży w spazmach szlochu, a Federica obejmuje moją twarz i zmusza mnie, żebym na nią spojrzał, po czym pyta szeptem:

— Co się stało, Blaise? — Jej głos dudni przerażeniem, bo raczej beczący w samotności facet z krwi i kości, to dość nietypowy widok.

— Tak mi wstyd... — Łkam w zagłębienie jej szyi i nawet nie wiem, kiedy wpadam w jej drobne ramiona. — Ale już nie mam siły, tak cholernie się boję.

— Cichutko, ciii... — Gładzi moje plecy, tuląc mnie z całych sił, a ja chłonę jej bliskość niczym gąbka. — Jesteś najsilniejszym facetem, jakiego znam i najlepszym ojcem na tym cholernym globie! — Spogląda na mnie ze łzami w oczach i dodaje zachrypniętym głosem: — Rozumiesz?

— On umrze... — ulatuje z moich ust. Czuję, jak po moich policzkach spływają piekące łzy, jedna za drugą.

— Blaise, nie mów tak...

— Wiem, że nie mogę na to pozwolić... Wiesz, myślałem, że dam radę, ale już nie daję. Już po prostu nie daję rady. Jestem bezsilny. Słaby. Ale tak bardzo go kocham, Federica. Nie wyobrażam sobie życia bez niego...

— Blaise, popatrz na mnie. On nie umrze, rozumiesz? — Po jej policzkach spływają łzy, a ja staram się uspokoić oddech. Serce wali mi jak szalone.

— Mówisz dokładnie to, co chciałem usłyszeć... — Pociągam nosem i pozwalam, żeby Federica oparła swoją głowę o moją klatkę piersiową. Trwamy w tym czułym uścisku i nawet nie wiem kiedy, a nasze usta stykają się ze sobą. Najpierw niepewnie, jakby to strach nami kierował, a później tak zachłannie, jakbyśmy byli głodni swoich warg.

Tulę jej szczupłą talię, a jej miękkie dłonie gładzą moją twarz. Gdy tak zachłannie się całujemy, czuję jak ulatuje ze mnie napięcie. Po chwili odrywam się od jej różanych ust i spoglądając w te piękne oczy i pytam, przełykając łzy:

— Dlaczego to robisz?

— Co? — Przelotnie skubie moje usta, ale się od niej odsuwam, co ją zaskakuje.

— Dlaczego mi to mówisz, skoro sama w to nie wierzysz?

Federica patrzy na mnie, mrugając kilka razy gęsto oczami i chyba nie wie, co powiedzieć. Jej dolna warga zaczyna drżeć, a ciało dziwnie się trząść.

Szybko zeskakuję z blatu, a ta odchodzi na bok, robiąc mi miejsce. Odchodzę szybkimi krokiem, pocierając tył szyi, bo czuję się beznadziejnie.

Z opuszczoną głową, wbiegam po schodach na górę, żeby nie zrobić jeszcze większego głupstwa, niż pocałunek.

Muszę pobyć sam...

__________________
Upsik... trochę się porobiło...
🙊🙊🙊

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro