Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

16. BLAISE

Jestem na siebie cholernie zły, że dałem się ponieść emocjom i pocałowałem tę kobietę. Nie wiem, co mną kierowało, ale nie było to mądre posunięcie. Niestety już za późno. Stało się. Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym mniej żałuję. Obecność tej kobiety wcale mi tego nie ułatwia.

Nerwowo zaciskając ręce na kierownicy, staram się nie patrzeć na nią, lecz na drogę, co łatwe nie jest. Ona w pewnym sensie mnie pociąga i nie wiem, czy tylko czysto fizycznie, chociaż z drugiej strony odpycha mnie swoim charakterem.

Cholera, czy to musiało się wydarzyć? — zastanawiam się i pragnę jak najszybciej ją odwieźć i skupić się na pracy. Ona pomaga mi się zresetować.

Zerkam na zegarek, dochodzi już dziesiąta. Mam trzy godziny spóźnienia, aczkolwiek wczorajsze nocne wezwanie mnie jakby usprawiedliwia.

Przygryzam policzek i wkurzam się, bo przecież doskonale wiem, że siedząca obok mnie brunetka, jest zupełnie oderwana od prawdziwego życia. Poza tym chyba jest mężatką. Przynajmniej tak mówili ci mężczyźni, więc czuję, jakbym zerwał kwiat z czyjegoś ogrodu. A tak w ogóle, to nie powinienem o niej myśleć i to w żadnej kategorii.

Ona jest klientką mojej gospody. Tak będę ją traktował, a przynajmniej się starał...

— Przepraszam, po prostu nigdy taka nie jestem. Dzisiejszy dzień nie zaczął się dobrze... — Federica stara się tłumaczyć, a ja zszokowany patrzę na nią i przerywam jej, wchodząc w słowo:

— Nie, to ja przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, po prostu... zapomnijmy o tym, dobrze? To nie było mądre z mojej strony. — Brunetka spogląda na mnie z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy, jakby nie takiej odpowiedzi oczekiwała. A przynajmniej tak mi się wydaje.

— Okej... nie było tematu. — Poprawia się i odwraca głowę w stronę szyby, zaplatając kosmyk włosów o palec. Minę ma dość posępną, a jej postawa daje mi do zrozumienia, że dla swojego dobra powinienem się lepiej nie odzywać.

Resztę trasy do mojego gospodarstwa upływa nam w zupełnym milczeniu, słuchając lokalnego radia.

— Już w najbliższą niedzielę Walentynki. Jesteś zakochany? Zakochana? To mamy świetny pomysł, spędź ten czas ze swoją drugą połówką na naszej potańcówce. Cały dochód ze sprzedaży biletów zostanie przeznaczony na leczenie naszego dzielnego wojownika Sigismunda Shwanka, który już od prawie roku walczy ze rdzeniakiem złoś... — Szybko przełączam stację i pocieram twarz.

Federica spogląda na mnie błyszczącymi oczami i posyła mi ciepły, pokrzepiający uśmiech. Biorę głęboki wdech nosem i szybko wypuszczam powietrze, czując się przed nią zupełnie obnażony. Najpierw mój wybuch, ten pocałunek, a teraz jeszcze ten komunikat o moim synku. Chociaż dobrze wiem, że go przecież poznała, to jakoś nie umiem przeboleć tego, że muszę żebrać po ludziach, bo jestem niezaradnym ojcem.

Gdybym skończył te cholerne studia...

Chcąc nie dać po sobie poznać zmieszania tą całą sytuacją, po prostu się nie odzywam, tylko skupiam na drodze. Federica w pewnym momencie kładzie swoją delikatną dłoń na mojej, która spoczywa na biegach i ściska ją pokrzepiająco.

— Wierzę, że się wszystko ułoży... — dodaje niemalże szeptem.

Jej ciepła, delikatna, kobieca ręka, całą drogę do domu położona jest na mojej szorstkiej. Mógłbym porównać ten gest do ładowania baterii.

Zatrzymuję się przy wjeździe i opieram głowę o zagłówek. Federica odwraca się w moją stronę, a ja od nadmiaru wszystkiego i niedoboru snu, pękam:

— To mnie przerasta. — Przymykam oczy, bo czuję, że jeszcze chwila, a się rozkleję. — Lekarze rozkładają ręce... A ja nie mogę tak po prostu odpuścić. — Spoglądam na nią, nie odrywając głowy od zagłówka, Federica ociera łzy i posyła mi lekki grymas.

— Nie mogę sobie wyobrazić, co czujesz. — Opuszcza głowę i wlepia spojrzenie w swoje dłonie.

— Przepraszam za ten mój wybuch. Po prostu od kilku dni chodzę jak zombie, Sigi ma gorszy czas.

— Ja też przepraszam, po prostu... — Przygryza dolną wargę, żeby powstrzymać się od płaczu, szybko ociera oczy i dodaje: — Nieważne. — Wypowiadając te słowa, ucieka wzrokiem, a ja podświadomie czuję, że coś ukrywa, ale zdaję sobie sprawę, że nie mam prawa ją pytać o cokolwiek. Nie znamy się.

Wysiadam pierwszy, żeby wyciągnąć cholernie ciężki bagaż. Chwytam za rączkę i szybkim krokiem przemierzam dość zaśnieżoną ścieżkę. Odstawiam walizkę do holu i wracam po zakupy. Federica jeszcze siedzi w samochodzie i wpatruje się w jeden punkt, po czym przymyka oczy i opiera głowę o zagłówek. Wygląda, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. Gdy nagle wysiada, bez słowa wchodzi do środka i znika za drzwiami dobudówki.

Kręcę głową zdegustowany swoim samczym zachowaniem, czując, że wszystko niepotrzebnie tylko skomplikowałem.

— Stało się coś? — Z zamyślenia wyrywa mnie głos pani Aileen. Nawet nie zauważyłem, że siedzi w kuchni.

— Nie, po prostu się zamyśliłem. — Posyłam jej blady uśmiech i chowam zakupy do szafek.

— A gdzie twój gość, Blaise?

— Chryste, przepraszam, ale zapomniałem ci powiedzieć. To jest ta kobieta z wypadku. Ma tutaj zostać kilka dni.

— Siguś jest nią oczarowany. Przydadzą ci się pieniądze i towarzystwo. — Patrzy na mnie wymownie.

— Muszę porozmawiać z tym bandytą, bo czasami zachowuje się jak wypuszczony z buszu.

— Zanim pojechaliście, Sigi wymknął się i pobiegł do niej. Później wrócił i cały czas o nią pytał. Nic mu nie mówiłam, bo w sumie nie wiedziałam co powiedzieć.

— Odkąd dowiedział się, że Amber i Lily będą mieć braciszka, to przy każdej okazji pyta, czy też mu urodzę. Już wiem, co on kombinuje... Nie mam siły, żeby mu tłumaczyć, że to fizycznie niemożliwe. — Opieram ręce po bokach i odchylam głowę ku górze. — On jest niemożliwy...

— Blaise...

— Wiem, co chcesz powiedzieć, ale...

— Minęły cztery lata.

— To nie ma sensu. Może minąć nawet dziesięć lat...

— Lydia chciałaby, żebyś był szczęśliwy i Siguś również. I nie dziw się, że mały zadaje pytania, będzie zadawał ich coraz więcej. Myślałeś o tym, co będzie jak pójdzie do przedszkola? Wtedy się dopiero zacznie...

Nie wychodzę tak daleko w przyszłość. Żyję z dnia na dzień. Niczego nie planuję. Ale przemilczam to.

— Wiem, tylko że ja... — Pocieram tył szyi, czując się zmieszany. — Nie mam czasu na randki. Nie chcę go tracić z kimś, z kim i tak nie stworzę nic trwałego. Wolę spędzać go z Sigismundem.

— Pomyśl czasami o sobie, a przy okazji też o Sigim, on potrzebuje matki. Każde dziecko potrzebuje. On ciągle mnie pyta o Lydię, rysuje anioły i zastanawia sie, dlaczego mamusia musi być w niebie, a nie przy nim. Ja nie umiem mu odpowiedzieć na te trudne pytania, Blaise. Musisz wreszcie zacząć z nim rozmawiać, to mądry chłopczyk.

— A co on teraz robi? — Skutecznie zmieniam temat. Nie umiem rozmawiać o mojej żonie. To jest naprawdę bardzo wrażliwy i zarazem drażliwy temat.

Straciłem ją, zanim zdążyłem tak naprawdę ją poznać...

— Bawimy się w chowanego. Sigi się chowa, a ja mam tutaj czekać, aż mnie zawoła, że to już.

— Oj, to nie przeszkadzam. Muszę lecieć do pracy, ale gdyby coś się działo, niech pani od razu do mnie dzwoni.

— Uważaj na siebie, Blaise.

— Tatek! — Słyszę wołanie, gdy już prawie wychodzę, więc odwracam się i zauważam jak Sigi do mnie biegnie. Kucam i rozchylam ręce, żeby go przytulić, a ten wskakuje mi na szyję i tuli się do mnie mocno.

— Co tam, łobuziaku? — Cmokam go w głowę i spoglądam na tę kochaną buźkę.

— Masz coś dobrego? — No tak, bandzior nie przyleciał tak po prostu do tatusia swojego ukochanego, tylko po coś. No po prostu bandziorek.

— Masz na myśli chrupeczki?

— Yep! — Sigi skacze i klaszcze w ręce.

— A słuchasz pani Aileen czy nadal jesteś bandyta? — Na moje pytanie zezuje oczami i spogląda na mnie z łobuzerskim uśmiechem.

— Tak, jestem grzeczniutki! — mówi i gramoli się pod stolik.

— To bardzo się cieszę. — Obserwuję malca, jak bierze na ręce Kicię, która wreszcie wychyliła swój rudy pyszczek ze swojego legowiska. Całymi dniami śpi schowana pod zydelkiem.

— Kicia, dzisiaj będziesz piratem, a chrupki to ukryty skarb, wiesz. Powiedz, Siguś. — Ponagla ją i bardzo wolno literuje: — S i g u ś. — Obserwuję tego małego człowieka i po prostu uśmiecham się do siebie, skąd on to bierze, te odzywki. — Tatek, a czy Kicia nauczy się wreszcie gadać? Codziennie ją uczę i nic! Ona chyba jest głucha... — Denerwuje się i tupie nogą, a Kicia daje w długą i ucieka schodami na górę.

— Nasza Kicia?

— No tak, bo widzisz, cały dzień sie zastanawiam, Peppa — gada, Marta — gada, Kicia-Kocia — gada, Garfield — gada, Miki — gada, nawet Donald gada, a Kicia nic, tylko miau, miau i miau — mówi z tak poważną miną i z takim zacięciem na twarzy, że z całych sił powstrzymuję parsknięcie śmiechem.

Boże drogi, czego on jeszcze nie wymyśli?

Wyciągam z torby obiecane chrupki orzechowe i całuję syna w głowę, po czym łapię za kluczyki i mówię zmartwiony:

— Obawiam się, że Kicia nic Ci nie powie, kochanie...

— Dlaczego, przecież kiedyś sie nauczy?

— Tylko ludzie mają zdolność mówienia, zwierzęta komunikują się w nieco innym języku.

— Konumi...

— Porozumiewają się, rozmawiają, gadają — tłumaczę i spoglądam na zegarek.

— A papugi?

— One tylko powtarzają, Sigi, same od siebie nic nie powiedzą w ludzkim języku.

— Głupie to, ale i tak będę uczył koteczka, może będzie pierwszym kotem na świecie, który jednak gada. Zastanawia mnie, dlaczego ta cała reszta gada...

— To są bajki, synuś, dobrze o tym wiesz, już ci tłumaczyłem przecież.

— Wiem, ale miałem nadzieję, tatek... — porywa paczkę chrupek i dość chwiejnym krokiem, łapiąc równowagę, udaje się do salonu, a mnie przechodzi zimny dreszcz.

***

Gdy podjeżdżam przed garaż, Vin czeka na mnie z jakimś lalusiem. Wyskakuję z auta i zakładam czapkę, bo strasznie wieje.

— Później się nie dało? — Na to pytanie tylko wywracam oczami i witam się z szefem, a później z tym facetem. Pewnie wysłali go z ubezpieczalni.

— Niestety musiałem coś załatwić. — Wyciągam z kieszeni paczkę papierosów.

— Pan Boris czeka już godzinę. Prawdopodobnie wiesz, gdzie zatrzymała się właścicielka tego auta. — Wskazuje głową na wrak, a ten cały piękniś, mierzy mnie wzrokiem, jakbym był jakimś karaluchem.

— A o co chodzi? — Szukam zapalniczki, ale przypominam sobie, że wrzuciłem ją do schowka, więc chowam papierosy i wzdycham.

— Jestem jej przyjacielem, a ona nie odbiera, więc trochę się martwię. — Mocno ściska moją dłoń i dodaje: — Boris.

— Blaise Shwank. Pani Federica zatrzymała się w mojej gospodzie. — Koleś dziwnie na mnie patrzy, a Vin rzuca:

— Mógłbyś pana Borisa tam pokierować? Nie musisz już później wracać, co? Masz wolne, w nocy się nawkurzałeś z wyciągarką.

— Żaden problem. Zapraszam za mną.

Mężczyzna jedzie za mną swoim wypasionym autem, a ja czuję dziwny dyskomfort, bo facet traktuje mnie jak robaka.

Na miejscu jesteśmy po trzydziestu minutach. Wychodzę z samochodu i zapraszam go do środka, proponując coś do picia, ale ten dziękuje i siada w salonie na sofie, zaciskając pięści.

Może mu zimno, widać, że to delikatna panienka... 

Udaję się do dobudówki po Federicę i pukam do drzwi, ale nikt nie otwiera, dlatego dość niepewnie naciskam na klamkę i uchylam drzwi.

Moim oczom ukazuje się zgrabna sylwetka opięta w sportowe legginsy i krótki top, odsłaniający brzuch i podkreślający jej krągłości. Głośniej przełykam ślinę na widok jędrnego ciała, a dokładniej pośladków, które podczas przysiadów, wyglądają dość kusząco, już nie wspominam o mięśniach brzucha, który wygląda imponująco. Federica ćwiczy, a na uszach ma słuchawki, stąd nie słyszała mojego pukania.

— Halo! Federica, masz gościa. — Mówię bardzo głośno, a ta wzdryga się i ściąga jedną słuchawkę.

— Że co, słucham?

— Gościa masz, czeka w salonie.

— Gościa? — Upija łyk wody i ociera frotką czoło. — Jakiego znowu gościa?

— Boris, mówił, że jest twoim przyjacielem, czekał w warsztacie.

— Przyjacielem? Porąbało go? — Wściekle rzuca butelką na łóżko. — Powiedz mu, że mnie nie ma. Na pewno nie dla niego.

— Co? — Marszczę brwi, a po jej reakcji, mogę tylko przypuszczać, że ma z nim na pieńku.

— Ja nie mam ochoty z nim rozmawiać, Blaise. — Zakłada z powrotem słuchawki i kontynuuje przysiady, a ja tylko ciężko wzdycham i wracam do salonu.

— Pani Federicy niestety nie ma, ale przekażę jej, że pan tutaj był.

— Nie ma jej? To, gdzie w takim razie jest? — Rozgląda się po salonie i mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem.

— Niestety nie mówiła, co ma w planach, jest gościem mojej gospody, więc nie ma obowiązku informowania mnie o tym, gdzie wychodzi, ale wydaje mi się, że pojechała na zakupy.

— Nic... w takim razie... do widzenia. Tutaj jest moja wizytówka, proszę dać mi znać, jak już wróci.

Całe południe spędzam z synem, bawiąc się klockami i... ucząc Kicię mówić.

Tak, zrobiłem to dla niego. Kicia po dwóch nieudanych próbach, uciekła na szafę i tam się zaszyła na resztę dnia.

Kiedy Sigi nieco zmęczony zabawą, przed chwilą sam położył się spać, ja korzystam i uczę się na sobotnie egzaminy. Chciałbym wszystko zaliczyć w pierwszym możliwym terminie, żeby bez hamulca ręcznego polecieć z Sigim na Florydę.

— Widzisz, na tych małych oczkach trzemy marchewkę i ot cała filozofia. — Sigi męczył mnie, że zjadłby ciasto marchewkowe, więc wspólnie pieczemy nasze pierwsze w życiu. Przepis wysłała mi Grace — królowa wypieków.

— A to jeszcze będzie ciasto czy już bardziej sałatka, skoro... — drapie się po głowie — a czy marchewka w końcu jest owocem, czy warzywem, tatek?

— Szczerze? To chyba najpewniej będzie nazwać ją rośliną i problem z głowy. — Uśmiecham się i sięgam po kubek z miarką.

— Ciekawe, bo w ostatnim odcinku "Galileo" pan mówił, że w Europie uznano marchewkę za owoc. — Mój mały mądrala gada jak najęty. — A co teraz robisz? Dlaczego wlewasz tam olej?

— Z tej masy ma nam wyjść ciasto, oczywiście, jeżeli będziemy trzymać się przepisu, olej też jest w przepisie.

— Tatek, a z kapusty też można zrobić ciasto? Kapuciacho. — Śmieję się ten mały brzdąc, a ja krzątam się po kuchni i szukam odpowiedniej foremki.

— Pewnie tak...

— Może gdybyś znalazł przepis na ciasto z brukselek, nie musiałbyś się na mnie złościć, że ich nie ruszam z talerza, albo, że zakopuję je w ziemniakach. Brukselociacha zjadłbym całą blaszkę i po kłopocie.

— Czyli to ty, gamoniu, zakopujesz te brukselki?

— Upsik! — Chichocze, gdy gligoczę go i gonię po kuchni. Biorę go na barana i śmiesznie podskakując, niczym koń, wracam z nim do kuchni i sadzam na blacie.

— Dobra mądralo, teraz ładnie to wszystko wymieszaj drewnianą łyżką i będzie finał.

— A ciocia gdzie jest?

— Jaka ciocia? Grace dzisiaj nie przychodzi.

— Tutaj jestem. Musiałam wziąć prysznic. — Odwracam się w stronę wejścia do kuchni i omiatam wzrokiem Federicę. Ubrana w czarne legginsy i długi kremowy sweter wygląda jak nastolatka. Ręce ma założone z tyłu i powoli podchodzi do nas, a Sigi chichocze zadowolony.

— Coś ty znowu wymyślił, Sigi?

— Przepraszam, ale to chyba ja się wprosiłam. Gdy byłam w kuchni po jogurt, wspomniał mi, że macie piec ciasto. Zaoferowałam swoją pomoc, ale chyba już wszystko gotowe?

Biorę syna na ręce i stawiam na podłodze, ten podbiega do Federicy i gwałtownie łapie ją za rękę, a ta z hukiem coś upuszcza na podłogę w kuchni. Sigi piszczy z radości, gdy zauważa figurkę Spidermana, kolorowanki i kredki, które wypadły jej z rąk.

— Więc to był dla ciebie prezent, Siguś. — Schyla się do niego, a mały wiesza jej się na szyi i daje jej całuska w policzek. — Chyba trafiłam co? — Federica uśmiecha się szeroko.

— Wiesz, że mój tata też jest bohaterem i walczy ze złem, jak Spiderman? Tylko że tatek walczy ze śniegowym potworem? Teraz jest mistrzem świata w marchewkowym cieście, ale gdy zapada zmrok, przeobraża się w icenana i ratuje miasteczko — mówi to, zmieniając głos na śmiesznie gruby i gestykuluje. Gdy Federica parska śmiechem, Sigi naburmusza się i dodaje oburzony: — Serio, zresztą sama go zapytaj.

— Tak? Blaise, czy to prawda? — pyta nieco kokieteryjnie, a ja tylko kiwam głową.

— No i zna Spidermana, kiedyś ma mnie z nim poznać, ale jeszcze nie teraz, za mały jestem.

Mieszam wszystkie składniki w misce i sprawdzam, czy piekarnik się już nagrzał, a Sigi siedzi przy stoliku z Federicą i koloruje swoich ulubionych superbohaterów.

— No kolego, proszę teraz twoja misja, wylewasz ciasto na blaszkę — wołam go, bo to jest jego ulubiony moment.

— Dodamy bakalie? — Podskakuje w moją stronę, trzymając w ręku figurkę Spidermana.

— Jak chcesz, Chochlisiu?

— A ty ciociu, lubisz bakalie, bo ja uwielbiam — pyta Federicę i rozrywa paczkę z bakaliami.

— Lubię. — Spogląda na mnie z dziwnym uśmiechem i opiera tyłem o blat. Przygląda się jak pomagam synkowi otworzyć opakowanie i wsypuję kilka do ciasta.

— To tatek wsypuj bakalie, ale z życiem, życiem. — Śmieje się ten mały chochlik i ponagla mnie, a Federica z uśmiechem mi się przygląda i nie odrywa ode mnie wzroku, co zaczyna mnie stresować.

— Napijesz się kawy? — Proponuję, gdy ciasto ląduje już w piekarniku, a Sigi zadowolony bawi się nową zabawką.

— Chętnie, tylko bez mleka i cukru. — Siada obok Sigismunda i bawi się z nim, a ja nalewam wody do dzbanka i oparty tyłem o kuchnię, przyglądam się im z błąkającym się po moich ustach uśmiechem.

Sigi jest zachwycony naszym gościem, a ja, coraz bardziej przekonuję się, że chyba nie warto oceniać książki po okładce...

Federica wydaje się teraz taka normalna...

_____________
Dziękuję moim stałym czytelnikom za motywację! Piszę, bo lubię, ale również piszę, ponieważ wiem, że mam dla kogo. ♥️♥️♥️

Siguś rozwala system! 🤓

Ściskam i czekam na Wasze opinie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro