1. BLAISE
Dźwięk zrywanej kartki z kalendarza wyrywa mnie z zamyślenia albo raczej półsnu i lekko podparta o rękę głowa, nieomal uderza w miseczkę z owsianką.
Śniadanie mistrzów? Nie, nic bardziej mylnego, po prostu już tylko na to stać mnie w tym miesiącu. Jak dobrze pójdzie, za tydzień dostanę wypłatę i może wreszcie stypendium z uczelni, więc chyba nie odetną nam prądu, jak w ubiegłym miesiącu.
— Za tydzień kiermasz i walentynki. — Głos mojej sąsiadki Aileen, która pomaga nam, jak tylko potrafi, brzmi pokrzepiająco. — Zrobiłam dwadzieścia pięć wazonów i czternaście aniołów z gliny, do tego wspólnie z dziewczynami ze stowarzyszenia uszyłyśmy sto dwadzieścia trzy serca z filcu, sześć ręcznie haftowanych obrusów i dwanaście serwetek, a Maddie, ta kierowniczka chóru, wiesz, która? — Kiwam głową, że wiem, ale tak naprawdę to nawet jej nie kojarzę. — Przyniosła karton mydeł w kształcie serca i karton świeczek zapachowych. — Krząta się po mojej kuchni i zmywa zalegające naczynia, cichutko podśpiewując.
— Pani Aileen, niech pani tego nie myje, jak wrócę, to posprzątam — mówię, zakrywając usta, ponieważ ziewam jak najęty, aż już boli mnie cała twarz.
— To musi się udać, Blaise, ludzie mają wielkie serca! — Słyszę, jak mówi to z łamiącym się głosem, a ja tylko odpowiadam: "aha", zupełnie nieprzytomny.
Nie mam pojęcia, jak przetrwam dzisiejszy dzień, bo ubiegła noc była straszna, co łatwo da się wyczytać z mojej twarzy. Podkrążone oczy, nieobecny wzrok. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałem, chociaż kilka godzin w swoim łóżku, a nie siedząc na podłodze i czuwając.
Zerkam przez okno i dostrzegam, jak miasteczko okryła już miękka warstwa puchu. Szósta rano to zdecydowanie nie jest pora dla mnie, ale zanim wyjadę z garażu, muszę jeszcze odśnieżyć wyjazd i drogę, ponieważ na służby drogowe nie mamy co liczyć i w miasteczku radzić musimy sobie sami.
Przypominam sobie dawne czasy, kiedy to od rana do wieczora biegało się w zaspach i urządzało bitwy na śnieżki. Powietrze pachniało świeżością i zupełną beztroską. To były piękne lata...
— Śpi? — Głos pani Aileen sprowadza mnie z powrotem na ziemię, do życia, które nie pachnie cynamonową drożdżową bułką i herbatą z imbirem.
Pachnie szpitalnym korytarzem i strachem.
— Teraz tak, ale noc była koszmarna. — Pocieram zmęczoną twarz, po czym upijam łyk gorącej, czarnej kawy. Zerkam na zegar ścienny i zrywam się z miejsca, zakładając grubą, flanelową koszulę roboczą na bluzę z kapturem.
— Jeszcze będzie dobrze, Blaise i ubierz czapkę, bo się pochorujesz. — Dłoń pani Aileen ściska pokrzepiająco moje ramię, gdy wręcza mi drugie śniadanie.
Moja sąsiadka była przyjaciółką mojej mamy i odkąd pamiętam, traktowała mnie jak rodzinę. Teraz pomaga mi w zamian za drobne naprawy, odśnieżanie czy koszenie trawy. Niekiedy zabieram ją do miasta na zakupy albo w razie potrzeby zawożę ją do jej syna czy na badania do lekarza.
— Kanapki z szynką i serem, takie jak lubisz. — Posyła mi ciepły uśmiech, a ja mam ochotę ją uściskać, ale nie robię tego, ponieważ nie chcę po sobie dać znać, że ten gest po prostu mnie wzruszył.
Staram się również nie dać po sobie poznać spustoszenia, które wyrządziła mi kolejna nieprzespana, pełna strachu noc i wyduszam, nawiązując do tego, co przed chwilą powiedziała:
— Chciałbym.
Mój głos niestety nie brzmi ani szczerze, ani wesoło, ale sąsiadka zajęta jest już chowaniem naczyń do szafek i szykowaniem śniadania.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że potrzeba już chyba tylko cudu, żeby było dobrze.
Mimo wszystko nadal wierzę...
Po odśnieżeniu wyjazdu z posesji i chodnika, odpalam silnik Jeepa i montuję do niego pług. Nieco bardziej ożywiony, ponieważ temperatura na dworze spadła już do minus siedemnastu, kieruje się w stronę domu Vincenta. Mam zabrać szefa po drodze, aczkolwiek z nim to nigdy nie wiadomo — czasami czekam dobry kwadrans, a czasami to Vin czeka na mnie już na podjeździe i klnie, że się guzdram, a on marznie.
Drogę przez kompleks leśny pokonuję, słuchając KoRna. Trzepię głową i krzyczę razem wokalistą słowa piosenki, które brzmią dość wulgarnie, ale mam to w gdzieś, przecież jestem sam. Energiczna gitarowa muzyka, choć na moment pozwala mi oderwać się od zmartwień, których mam od groma i trochę.
Ledwo skręcając w jedną z głównych, choć pustych dróg miasteczka, zauważam, jak jakaś kobieta, męczy się z odpaleniem silnika swojego cacka. Obserwuję, jak wychodzi w niebotycznie wysokich obcasach i ślizga się po poboczu, próbując utrzymać równowagę. Chyba tylko cudem nie łamie nóg. Patrzę na nią, jak desperacko szuka przyczyny usterki i odbieram telefon od Sophie, żony Vincenta — ta informuje mnie, że Vini zaspał i będzie za dziesięć minut.
Cały czas patrzę na to, co robi brunetka w króciutkim futerku. Ta otwiera i zamyka bagażnik, po czym otrzepuje ręce i chyba klnie. Typowy objaw paniki pod tytułem: "Nad wszystkim panuję, otwarcie i zamknięcie bagażnika w magiczny sposób odpali auto."
Niestety pudło.
BMW X8...
Swoją drogą, skąd luzie, w tak młodym wieku, mają aż tyle hajsu? — zastanawiam się, parkując tuż za paniusią z bety.
Włączam awaryjne światła i sięgam po paczkę papierosów, żeby skorzystać z kilku minut, zanim przyjdzie ten stary zrzęda.
Vincent prowadzi jedyny warsztat samochodowy i pomoc drogową w okolicy. Każdy, kto go zna, wie, że jest upierdliwym gamoniem, ale tak w głębi duszy, to bardzo dobry człowiek. On i jego żona już wielokrotnie ratowali mi skórę.
— Pomóc pani? — pytam, wychylając głowę ze swojego wozu, po czym wychodzę z auta i poprawiając strój roboczy, odpalam papierosa.
Na podwórku jest dzisiaj wyjątkowo zimno, a owa tajemnicza nieznajoma ubrana jest dość licho jak na panujące warunki atmosferyczne. Czarne, skóropodobne spodnie, dość obcisłe, co nie trudno zauważyć i co nie umyka mej uwadze — no chłop jestem. Po prostu cienka czarna bluzka z dość mocno wyciętym dekoltem i futerko sięgające jej do pępka no i w dodatku te buty. Zastanawiam się, skąd ona się urwała? Bo na pewno nie jest to miejscowa nowobogacka, te znam wszystkie.
Do niedawna myślałem, że jedna z naszych klientek otworzyła jakiś autokomis i pytałem Vina skąd ona ma tyle kasy, bo co jakiś czas przyjeżdża do nas na warsztat coraz to lepszą furą. Vincent wyśmiał mnie i nazwał ślepym debilem. A co ja na to poradzę, że one wszystkie są do siebie tak bardzo podobne? Korzystają z usług tego samego chirurga plastycznego i jak tu je odróżnić? Blond włosy, napompowane usta, policzka, cycki i Bóg wie co jeszcze...
Kobieta, muszę przyznać, że jest atrakcyjna i to nawet bardzo. Pewnie, gdybym spotkał ją w klubie, to na dłużej zawiesiłbym oko, ale że do klubu mam nie po drodze, a tym bardziej do amorów, to szybko odsuwam od siebie tę myśl. Kobieta, gdy mnie zauważa, szybko okrąża auto, tupiąc tymi swoimi obcasami i kręcąc przy tym zgrabnym tyłkiem, wraca na miejsce kierowcy.
Pewnie boi się konfrontacji z samcem alfa — śmieję się pod nosem, bo w tych łachach i z ogolonym łbem wyglądam jak recydywa.
Jedną ręką łapie za torebkę, a drugą wciska guzik i zamyka wszystkie zamki. Stoję i wypalam fajkę, mierząc tę czarną limuzynę, na co właścicielka tylko troszeczkę uchyla okno i rzuca, nawet nie racząc mnie swym spojrzeniem:
— Nie, nie ma takiej potrzeby! Proszę jechać!
Wzruszam ramionami i ruszam w stronę swojej terenówki, wyrzucając niedopałek. Kobieta obserwuje mnie kątem oka, ale przecież nie mam zamiaru się narzucać.
— Chciałem pomóc, ale trudno, nic na siłę — dodaję wracając do auta.
Odpalam silnik, nagrzewając w środku i czekam na mojego szefa.
Mija kilka minut i Vincent wreszcie pojawia się na horyzoncie. Wskakuje do środka, podając mi termos.
— Bierze i pije. Sophie zrobiła jakąś zdrowotną miksturę z czarnego bzu i imbiru — rzuca zachrypnięty, charakterystycznie gładząc swojego wąsa. Robi tak zawsze, gdy pokłóci się ze swoją żoną.
— O co tym razem poszło?
— Wiesz co, Blaise? Nic tak nie komplikuje życia, jak baba. Jeżeli będziesz tak głupi, jak ja, to nakopię ci w dupsko. Nigdy, pod żadnym pozorem się nie żeń. Choćby była najseksowniejsza z wszystkich kobiet, najlepsza w seksy, to pamiętaj, lepiej z diabłem wódkę chlać niż się z babą wiązać! — Macha ręką i ścisza muzykę. — Szatańskie granie, puściłbyś lepiej jakieś country, kurka wodna, a nie takie szarpidruty piekielne.
— Country jest dla głuchych, Vin. — Śmieję się, za co momentalnie obrywam w ramię.
— Zamknij się, smarku, country to nie tylko muzyka, to życie! — Wyciąga ze schowka płytę, włącza to cholerstwo i nuci zadowolony pod nosem.
— Cudowny poranek...
______________
Cześć i czołem!
Dziękuję, że postanowiłaś tutaj zajrzeć! ❤️
To opowiadanie powstało podczas nudnych wykładów, jakieś dwa lata temu. Znalazłam je, czyszcząc ze śmieci laptopa i postanowiłam dać mu szansę, oczywiście po korekcie. Rozdziały będą krótsze, w granicach 1000-1400 słów.
Jeżeli masz ochotę, to zostaw po sobie ślad, będzie mi bardzo miło.
Miłego życia! ♥️♥️♥️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro