𝐑𝐨𝐳𝐝𝐳𝐢𝐚ł 𝟒𝟕
—To nie moja wina, że nie przyszli! – w mieszkaniu na warszawskim Mokotowie rozlegały się krzyki.
—Znasz ich adres, tak? Dobrze, więc tam pójdziemy i osobiście powiem mu, że tak łatwo się mnie nie wyprze. Jest moim synem, dziedzicem honoru mojej rodziny. Tylko zrobił jej dziecko i teraz musi z nią być. I wszystko idzie na marne.
—Honor? Ty mówisz o honorze, ty? Byłeś inny. Żałuję, że zgodziłam się za ciebie wyjść. Teraz mój jedyny syn musi wyrzekać się swojego ojca i chronić swoją rodzinę przed nim.
—Głupoty gadasz, kobieto. Ubieraj się lepiej. Idziemy w odwiedziny.
Jasiek nigdy nie myślał, że ojciec będzie się na nim mścił. Kiedy szantażem udało mu się wyciągnąć Łucję, jego ojciec miał poważne problemy w pracy, dlatego przy każdej okazji poniżał syna i jego dziewczynę, próbował ją skrzywdzić, aby zadać ból synowi.
Łucja zasypiała powoli na ramieniu młodego mężczyzny. On delikatnie zabrał rękę, aby okryć ją kocem. Ucałował czule jej czoło. Wstając wziął ze sobą talerze i zaniósł je do kuchni.
Dotychczas był spokojny, jednak głośne pukanie do drzwi, które dobrze znał, zaburzyło jego spokój. Z początku nie miał zamiaru otwierać, ale z każdym uderzeniem pukanie stawało się coraz bardziej nie do zniesienia.
Poszedł, aby otworzyć, ale wyprzedziła go Łucja. Przerażenie zawitało do niej, więc z całej siły zatrzasnęła drzwi.
—To nic nie da. Idź do pokoju, ja z nimi porozmawiam – mruknął.
—Zrób z tym coś. Nie zniosę tego dłużej – mówiąc to patrzyła mu w oczy z lekką złością.
Odeszła, więc otworzył drzwi. Nie mógł patrzeć na tego mężczyznę, którego kiedyś nazywał ojcem, który kiedyś był dla niego jak superbohater, ale musiał się zmusić dla dobra swojej rodziny. Matki było mu żal. Znosiła go na codzień, była dobrą żoną. Codziennie robiła dobrą minę do złej gry.
—Czego? – zapytał. Przeszywał ojca wzrokiem. – Pytam, czego tu szukasz?!
—Wracaj na święta do rodziny. Dziewczynie i dzieciakowi załatwimy jakiś byt, żebyś nie zmarnował sobie z nią życia.
—Ona jest moją rodziną. Nie ty. Ojciec, wypieprzaj stąd, zanim zrobię się niemiły. A ciebie, mamo, jest mi szczerze żal. Godzisz się na ciągłe poniżanie, zdrady pod twoim dachem. Zostaw go, mamo!
—Synku, nie w święta. Jesteś zdenerwowany, to nic nie da.
—Łucja trafiła dzisiaj do szpitala, bo pokłóciliśmy się o to, czy przyjdziemy do was na święta. Nie chciała, bo wiedziała jak się to skończy. I miała rację! Więc au revoir*, drodzy rodzice.
Wypchnął ich wręcz za drzwi, trzaskając nimi przy tym mocno i uderzając w nie pięścią. Odwracając się plecami, powoli zsunął się na podłogę opierając ręce na kolanach.
Łucja pierwszy raz widziała go w takim stanie. Dotąd był dla niej odważnym, pewnym siebie i swoich decyzji człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi. Teraz siedział na podłodze bezsilny. Bez chęci do życia, wstydząc się, że ma takiego ojca.
Dziewczyna przejęła się tym, co zobaczyła. W jakim stanie go zobaczyła. Przyklękła przy nim i zmusiła go, aby spojrzał w jej oczy.
—Ty mnie zawsze wspierasz, więc teraz moja kolej, abym cię wsparła. Nie jesteś winny temu, że twój ojciec jest taki, a nie inny. Nie jesteś jak on. Jesteś dobrym, kochającym, szanującym człowiekiem. I będę ci to mówić do dnia, w którym umrę i jeszcze przez całą wieczność.
—Nienawidzę swojej rodziny. Nienawidzę, bo wszyscy razem i każdy z osobna jesteśmy tacy sami. Ja też, bo jestem z ich krwi. I moje dziecko też będzie miało ich krew...
—Ale nie będzie miało nic wspólnego z twoją rodziną, jeżeli sprawia ci to ból. Na tym polega związek dwóch kochających się ludzi, Jasiek. Żeby wspólnie unikać tego, co sprawia, że ukochana osoba cierpi. – to powiedziawszy pocałowała go w czoło i położyła głowę na jego ramieniu.
____________________
*au revoir - do widzenia
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro