| chapter one
CHAPTER ONE
FAMILY COMES FIRST, SURVIVAL IS A CLOSE SECOND
MIMO, ŻE PORA BYŁA PÓŹNA, Adeline, siedziała po ciemku na kamiennym, rozległym parapecie z jednej z komnat zamkowych. Na ramiona zarzuconą miała grubą, czarną pelerynę z ciepłym wełnianym podszyciem, które zwykle sprawiało, że było jej niemożliwie gorąco, jednak w tamtej chwili wszechobecny chłód zdawał się przenikać ją całą, aż do kości. W jednej ręce dzierżyła niewielki, srebrny sztylet z grawerowaną rękojeścią, druga dłoń natomiast bezwiednie obracała pozłacaną zawieszkę w kształcie słońca, zdobiącą jej naszyjnik; był to nawyk, który dawał o sobie znać w wyjątkowo napiętych sytuacjach. Wówczas takie najmniejsze przerwanie trwania w bezruchu było jedynym, co ułatwiało oczekiwanie. Na to, aż ktoś podsumuje swój agresywny monolog. Aż z dworu odjedzie kolejny kandydat ubiegający się o rękę królewny. Aż wreszcie wybiją dzwony świadczące o tym, że minął jeszcze jeden dzień. Aż kolejna ceremonia pogrzebowa honorująca nagłą, niewyjaśnioną śmierć monarchy dobiegnie końca. Albo, jak teraz, aż Adelind wreszcie zyska pewność, że czas zacząć się bronić. Nieobecnym wzrokiem patrzyła na pochodnie trzymane przez strażników, strzegących wrót do zamku. Tej nocy były to jedyne poza księżycem źródła światła, na nieszczęście, zachmurzone niebo było wyjątkowo ciemne. Dziewczyna uważnie wsłuchiwała się w ciszę, która nastała nagle, ledwie parę minut wcześniej, usilnie starając się odnaleźć wśród niej krzyki małżonki lorda Miraza. Od kilku tygodni Adeline budziły wszystkie najmniejsze hałasy, zazwyczaj do świtu powstrzymując ją od snu. Za każdym razem paranoicznie przygotowywała się na najgorsze, czasami godzinami siedziała przy oknie, obserwując świat na zewnątrz, czuła się jak w transie, uwięziona pod wodą, której powierzchnia tłumiła resztę świata. Wyglądało na to, że święto z okazji narodzin potomka książęcej krwi, które, według przewidywań, miało nastąpić za szesnaście dni, odbędzie się już za parę godzin.
W jakimkolwiek innym wypadku, narodziny byłyby, oczywiście, powodem do świętowania. Tym razem jednak wszystko spowijał gęsty dym unoszącego się w powietrzu widma śmierci, które, niczym jastrząb obniżający lot do schwytania ofiary, zawisło nad głowami dzieci rodu Telmar. Wszechobecne szmery o czyhającym za rogiem spisku były słyszane przez wszystkich, lecz przez nikogo nie poddawane dyskusji. To jest, prawie nikogo.
Drzwi otworzyły się raptownie, do komnaty wbiegł niski mężczyzna. Jego siwa broda była całkiem potargana, a zbyt długie, granatowe szaty ciągnęły się za nim po zakurzonej podłodze.
— Korneliusie — Dziewczyna zeskoczyła z parapetu, wsuwając sztylet do przewieszonej przez ramię, dzianinowej torby.
— Wasza wysokość — wydusił przybysz, raptownym ruchem poprawiając okulary, które zsunęły mu się z nosa. — Dobrze, że nie śpisz. Stało się, to syn. Musisz natychmiast opuścić zamek. Helios czeka na ciebie na zewnątrz, osiodłany.
— Ale... — Adeline urwała w pół zdania. Odwróciła wzrok na bok, marszcząc brwi i zaczerpnęła głęboki, urywany oddech. — Kaspian.
— Nie zdążysz. — Podbiegł do niej i pociągnął za skraj peleryny, popychając ją w kierunku drzwi. — Widzę, że ty też czułaś, co wisi w powietrzu. Twój brat poradzi sobie, jeśli dojdzie do bezpośredniego starcia. Ty nie.
Adeline naprawdę, naprawdę chciałaby móc po prostu uciec i nie oglądać się za siebie.
— Nie — powiedziała. — Nie zostawię go tu.
Kornelius z niedowierzaniem spojrzał na pobladłą twarz dziewczyny i jej oczy, pełne głównie lęku, ale iskrzące determinacją. W tamtej jednej chwili po raz pierwszy od dawna zobaczył w niej nie dziecko, a kogoś, kto wychował się na dworze, wśród dorosłych ludzi i ich intryg. Odniósł ulotne wrażenie, że Adeline mogłaby zmusić choćby i całe południowe pasmo górskie do powstania z miejsca i przejścia przez morze na drugi koniec świata. Może gdyby nie to, że przez chwilę w tym wszystkim przypominała swojego ojca, podjąłby dalsze próby przekonywania jej.
— Pospiesz się — wydusił, szarpiąc za klamkę. — Weź go i oboje stąd uciekajcie.
Dziewczyna została wypchnięta na korytarz. Kornelius pobiegł dokądś, w inną stronę. Prawdopodobnie jedynie dzięki adrenalinie zdołała zachować na tyle trzeźwości umysłu, żeby zabrać jedną z wiszących przy drzwiach pochodni, zanim ruszyła w dół korytarza.
Drogę do sypialni brata mogłaby przemierzyć nawet przez sen. Po śmierci ich rodziców wiele lat temu, często w nocy bardzo się bała, właściwie wszystkiego. Wystarczał wtedy najmniejszy cień padający przez okno, żeby nie mogła zmrużyć oka do świtu. Szła wówczas obudzić Kaspiana, który zawsze, pomimo narzekań, odprowadzał ją z powrotem do komnaty i dokładnie całą oglądał, zapewniając siostrę, że nic nie czyha w ciemnych kątach pomieszczenia. Jeśli i to nie pomagało, czasem czytał jej, aż zasnęła. Od zawsze opiekowali się sobą nawzajem i Adeline wiedziała, że nawet jeśli on poradziłby sobie bez niej, na pewno nie zadziałałoby to w drugą stronę.
Skręciła w prawe skrzydło zamku, potem w jedno z odgałęzień korytarza i zbiegła po schodach kolejne kilkanaście kroków, nim dotarła przed pokój Kaspiana. Odwiesiła źródło światła na ścianę i pewnym ruchem pociągnęła za potężną, pozłacaną gałkę. Wsunęła się przez drobne uchylenie, pilnując żeby skrzypienie drzwi nie dotarło do niczyich uszu.
Kaspian leżał rozłożony z głową w dole łóżka, przygniatając jedną ręką część kołdry, której znaczna większość zsunęła się na podłogę, a Adeline chyba nigdy wcześniej tak nie ulżyło na czyjkolwiek widok. Najciszej jak mogła zamknęła za sobą drzwi i podeszła do łóżka, żeby potrącić chłopaka w ramię.
— Kaspian. — Szarpnęła go mocniej. — Obudź się.
Książę jęknął przeciągle, przewrócił się na bok i usiadł, przecierając oczy. Gdy spojrzał na siostrę, zmarszczył brwi skonfundowany.
— Addy? -- mruknął. — Co się stało?
— Musimy uciekać, chodź. — Złapała rękaw jego koszuli. — Urodziła syna.
— Co... — Zmęczenie nagle ustąpiło z jego twarzy. — Do cholery, przecież miały minąć jeszcze dwa tygodnie.
Kaspian jednym skokiem dopadł do szafy. Wiele lat wcześniej, jeszcze zanim ich ojciec zasiadał na tronie, jeden z królów nakazał utworzyć w zamku labirynt tajnych korytarzy, o których wiedzieć mieli prawo nieliczni. Kaspian szarpnął za drzwi i pchnął tylną ściankę mebla, która pod naciskiem ustąpiła, ukazując schody prowadzące na dół, do stajni. Na półce obok łóżka Adeline znalazła klucz otwierający drzwi wyjściowe z tunelu, włożyła go do kieszeni.
— Szybko — szepnęła, wchodząc przodem na kilka pierwszych stopni. Odwróciła się i spojrzała na brata, który szukał czegoś wzrokiem. — Co się tak rozglądasz?
— Przecież idę. — Ostatni raz omiótł pomieszczenie spojrzeniem, po czym wszedł za nią i starannie zamknął drzwi.
W chwili, gdy odwrócił się, gotowy do drogi, usłyszeli zgrzyt. Adeline, niestety, dobrze wiedziała o czym ów dźwięk świadczy; zbyt często wkradała się nocą do pokoju brata, żeby nie rozpoznać skrzypienia tych drzwi. Po podłodze rozległy się kroki co najmniej kilku ludzi.
Od niebezpieczeństwa dzieliła ich jedynie cienka granica wyznaczona przez drzwi szafy i Adeline przeszło przez myśl, że chyba nikt nigdy nie zawdzięczał tyle jakiemuś meblowi. Kaspian przyłożył palec wskazujący do ust i cicho pokonał dzielącą ich odległość. Ludzie po drugiej stronie wypuścili serię strzał. Gdyby im się udało, Kaspian zginąłby bez świadków, na miejscu. Księżniczkę gestem kazała bratu zostawić przejście niezasunięte. Zakrywanie go zajęłoby zbyt dużo czasu i zrobiłoby za dużo hałasu. Ruszyli schodami na dół, bo tylko tyle im zostało; biec przed siebie z nadzieją, że prześcigną własną śmierć.
Dotarli do drzwi, których zardzewiały zamek Adeline zdołała otworzyć przy trzecim podejściu. Gdy weszli do stajni powitał ich widok Korneliusa, który właśnie wyprowadzał z boksu Medeę, klacz Kaspiana. Osiodłany Helios stał przywiązany do słupa, nerwowo drążąc kopytem w ziemi.
— Jesteście wreszcie — Kornelius przekazał uzdę Medei w ręce Adeline. — Uszykowałem ci zbroję, Kaspianie.
Dziewczyna podeszła do swojego wierzchowca. Helios był jeszcze młody i nieostrożny, i gołym okiem widać było, że bardzo zdenerwowany. Patrzenie, jak rozbieganym wzrokiem rozgląda się po pomieszczeniu sprawiało, że dziewczynie pękało serce. Spokojnym ruchem poklepała go po siwym boku.
— Już, wszystko dobrze. — Miarowe głaskanie zdawało się działać uspokajająco. Adeline odwiązała od ogrodzenia lejce. Poklepała Heliosa po szyi, po czym oba konie przeprowadziła do przodu, ku wyjściu ze stajni.
— Medea, moja mała. — Kaspian, odziany w zbroję, podszedł i przejął swoje zwierzę od siostry, od razu na nie wsiadając.
— Wcale nie taka mała. — zaczepiła dziewczyna, wskakując na siodło. Otuliła się mocniej peleryną. Poranek był chłodny, a wszechobecna ciemność jedynie ten chłód potęgowała. — Ile ma lat, dwanaście?
Kaspian zdążył jedynie wywrócić oczami, nim podszedł do nich Kornelius. Adeline coś ścisnęło serce. Nie chciała pożegnać, być może na zawsze, człowieka, który przez tyle lat uczył ją wszystkiego, czego mogła się dowiedzieć i stał się bliski niczym rodzina. Jego zaciśnięte w wąską kreskę usta i brwi zmarszczone w zmartwieniu zdradzały, że też zrobiłby wszystko, byleby zmienić tę sytuację.
— Schowajcie się w puszczy — powiedział. — Tam nie powinni was szukać.
No tak. Choć Narnia była martwa, legendy o niej nie, a ludzie byli niemożliwie przesądni jeśli chodziło o zagrożenie ze strony nieistniejących centaurów, wróżek, mówiących zwierząt i innych mieszkańców lasu.
Kornelius wyjął z torby coś owiniętego w kremową chustę i podał zawiniątko Adeline.
— Daję ci to w wierze, że użyjesz go tylko, kiedy zajdzie absolutna konieczność. — Dziewczyna odchyliła rąbek materiału; znajdował się pod nim piękny, złoty róg. Jedna z jego części wyrzeźbiona była tak, by przypominała głowę ryczącego lwa. — Odszukanie go zajęło mi wiele lat.
— Ale... — Nie rozumiała, w jaki sposób może im się przydać instrument.
— Zaufaj mi — przerwał. — Użyj go w potrzebie, a zjawi się pomoc.
— Dziękuję. — Włożyła podarunek do zapinanej na guzik kieszeni torby.
— Czy spotkamy się jeszcze kiedyś? — Głos Kaspiana był tak cichy, że przez chwilę Adeline zwątpiła, czy rzeczywiście on to powiedział.
— Chciałbym wierzyć, że tak. — Kornelius zarzucił na głowę kaptur peleryny. — Ale od tej chwili nic już nie będzie jak dawniej.
— Zamknąć wrota!!! — wrzaśnięto gdzieś po drugiej stronie dworu.
Skończył im się czas.
— Uciekajcie — nakazał Kornelius po raz ostatni. Spojrzał w oczy obojgu, nim odwrócił się i pobiegł z powrotem do zamku.
I to właśnie zrobili.
Wyjechali na szeroki, oświetlony kilkoma latarniami dziedziniec. Na ich nieszczęście, wśród krążących po nim ludzi znalazło się dwóch żołnierzy, którzy gdy tylko zauważyli pędzącego z przodu Kaspiana, skierowali ku niemu swoje miecze.
Książę sprawnie skręcił i przeskoczył ponad wozem z sianem, lądując tuż przy jednym z rycerzy. Wyciągnął rękę przed siebie i wyrwał mężczyźnie miecz, odwrócił się, wykonał zamaszysty ruch ostrzem i rozbroił drugiego napastnika.
Adeline wówczas wyjechała na most prowadzący przez fosę poza teren zamku. Prawie się wydostała, jednak tuż przy bramie kolejny rycerz wyskoczył zza muru, torując drogę. Wycelował włócznię w serce dziewczyny, płosząc tym samym Heliosa, który zamiast w rozpędzie ominąć wroga, zatrzymał się gwałtownie, by zrobić trzy kroki wstecz. Adeline desperacko sięgnęła do torby po sztylet, żeby mieć jakikolwiek sposób na obronę, ale w chwili, gdy mężczyzna się zamachnął, srebrny miecz szybkim świstem wytrącił mu oręż z ręki. Kaspian popędził Medeę, odpychając przy tym na bok żołnierza.
— Pospiesz się! — krzyknął. Adeline poklepała zdenerwowanego Heliosa po szyi.
— Pewnie mój strach i tobie się udziela — mruknęła cicho. Trąciła piętą bok konia i popędziła za bratem.
Stukot kopyt odbijał się echem od wież, którymi ozdobiony był most z szarego kamienia. Od zimnego, nocnego powietrza Adeline zaczęły marznąć dłonie, które coraz mocniej musiała zaciskać na wodzach. W tyle, jakby całe lata świetlne za nimi rozbrzmiały huczne wystrzały fajerwerków i radosne okrzyki; oto ogłoszono narodziny dziecka, które powinny być źródłem jedynie radości i podekscytowanych rozmów przez kolejne kilka tygodni.
Nie zatrzymali się, żeby popatrzeć. W ogóle się nie odwrócili.
Stanęli dopiero po dotarciu na sam skraj mostu, gdy oboje uświadomili sobie, że żadne z nich właściwie nie wiedziało, co dalej. Dziewczyna zmrużyła oczy. W stłumionym blasku nastającego świtu była w stanie dopatrzeć się odległego o około dwie mile zarysu puszczy. W zupełnej ciszy spojrzała na Kaspiana, nie mieli jednak zbyt dużo czasu na zastanawianie się. Tam, skąd chwilę wcześniej wyjechali, zza wrót wejściowych zamku, wypadła kolejna zgraja rycerzy.
— Sami się o to prosiliśmy — krzyknęła Adeline, gdy oboje ruszyli galopem w stronę ciemnego lasu. — Zatrzymywanie się przy pierwszej możliwej okazji naprawdę nie było dobrym pomysłem.
— Nie gadaj, tylko skup się na drodze — odparł Kaspian, któremu humor najwyraźniej się nie udzielił. — Nie możemy pozwolić im na zmniejszenie dystansu, bo dosięgną nas strzały.
— Musimy tylko dobiec do lasu!
— To jeszcze nie jest Zaklęta Puszcza, to zwykła puszcza! — odkrzyknął. — Musimy przeprawić się przez rzekę!
Wreszcie wbiegli do lasu. Przeskakując kłody i uchylając się przed wygiętymi gałęziami drzew udało im się utrzymać odstęp od ścigających, wciąż jednak nie mogli zgubić ich na dobre. Nieważne gdzie skręcili, jaką nową drogę obrali czy o ile próbowali przyspieszyć, tamci ciągle byli tuż za nimi, raz po raz zmniejszając dystans, od którego zależały ich życia. Kolejne wzniesienia i rozwidlenia wyrastały przed nimi, ale niczego to nie zmieniało.
— Wiesz dokąd w ogóle jedziemy!? — wykrztusiła w końcu księżniczka, po kolejnym skoku ponad przewróconym pniem. Otarła pot z czoła rękawem i spojrzała przez ramię. Wciąż byli daleko, ale zauważyła między drzewami ludzi, którzy niestrudzenie trwali w tym wyczerpującym pościgu.
— Wiem, bądź cicho!
Nie było to specjalnie przekonujące.
Spośród kolejnej plątaniny gałęzi wypadli prosto na rozległą polanę. Adeline rozejrzała się dookoła. Na lewo od siebie widziała odległy już pałac, wznoszący się na wzgórzu ponad poziom lasu. Odwróciła głowę i jej oczom ukazała się rzeka, szeroka i rwąca, od której tafli odbijały się promienie słońca. Kaspian skręcił w prawo, a ona za nim.
To najlepsze, na co było ich stać, a nie mogli nawet mieć pewności, że konie dadzą radę przeprawić się przez wodę. Medea pędziła przodem, a Helios niechętnie wskoczył do rzeki jej śladami. Adeline czuła, jak woda ściąga ich na bok i na dno jednocześnie, przesiąka przez ubrania i potęguje chłód towarzyszący dziewczynie od momentu, gdy się obudziła. Gdy dotarli na przeciwległy brzeg, dygotała z zimna i cała ociekała, a mokre włosy z trudem odgarnęła z twarzy. Drżąc na całym ciele odwróciła się, by zobaczyć, że jakimś nieopisanym cudem rycerze dopiero docierali do rzeki, a samo wejście do niej sprawiało im wiele kłopotów. Musiało to być za sprawą bóstw, że dwójce nastolatków dane było przeprawić się na drugą stronę, kiedy doświadczeni ludzie tracili pod sobą grunt i przewracali się, jednak to nie był czas na zastanawianie się, jaka nadludzka siła miała ich w swojej opiece.
Pogalopowali dalej, wkraczając w kolejny fragment lasu. Adeline wykańczało już nawet oglądanie drzew. Wykańczała ją ta podróż i wykańczała ją świadomość, że tak naprawdę uciekają przed wszystkim donikąd. Z narastającym trudem lawirowała między kolejnymi przeszkodami, jakie puszcza stawiała na jej drodze. Już odwróciła się do brata by powiedzieć, że wkrótce powinni skręcić, gdy Kaspian uderzył głową o wystający konar, stracił równowagę i zsunął się z siodła.
— Kaspian! — Natychmiast zatrzymała Heliosa i zeskoczyła z jego grzbietu, lądując niezgrabnie na pokrytej suchymi liśćmi ściółce.
Okazało się to błędem. Ledwo zdołała umknąć na bok przed pędzącą, spłoszoną Medeą, ciągnącą za sobą księcia, którego kostka utknęła w strzemieniu.
— No nie wierzę. — Złapała wodze konia i pobiegła za nimi. — Kaspian!
W końcu chłopakowi udało się uwolnić nogę i Medea zostawiła go w tyle. Kiedy Adeline do niego dotarła, zatoczył się na ziemi i jęknął cierpiętniczo.
— Nie mamy na to czasu — powiedziała, klękając przy nim. Rozczarowanym wzrokiem spojrzała, jak Medea coraz bardziej się od nich oddala. Gwizdnęła, by ją przywołać, ale nie przyniosło to skutku. Instynkt przetrwania kazał klaczy uciekać jak najdalej stamtąd, a Adeline wcale się jej nie dziwiła. Problem był taki, że od teraz mieli tylko jednego konia, a przed nimi mogło być jeszcze nawet kilka dni, tygodni, miesięcy podróży. Wróciła wzrokiem do brata, który nadal leżał na ziemi ze zbolałą miną. Westchnęła. — Wszystko w porządku?
— Tak. — Chwytając się za bok, podniósł się do siadu. — Tylko...
Wtem, pień niedalekiego drzewa rozbłysnął światłem. Kaspian odsunął Adeline na bok, gdy ich oczom ukazał się... Dziewczynie ciężko było określić, czy to zmęczenie i panika zniekształcają jej widok, czy stojący przed nimi człowiek naprawdę był aż tak... niewielki. Spojrzał na nich, a potem w kierunku, z którego dobiegały okrzyki nadciągających żołnierzy, po czym gniewnie zmarszczył brwi. Adeline ponownie zerknęła za niego, w miejsce, z którego się wynurzył. To nie pień rozbłysnął światłem, tylko pokój w jego wnętrzu. Na dodatek, wychylały się stamtąd kolejny mały człowiek i, dla kontrastu, nadzwyczajnie duży borsuk. I teraz miała już zupełną pewność, że majaczy.
— Zajmijcie się nimi — odezwał się ten stojący najbliżej. Adeline dopiero wtedy zauważyła miecz w jego ręku.
Przechodząc obok, popchnął ją w ramię. Upadła na ziemię, ledwo podpierając się rękami przed uderzeniem w nią głową. Podniosła wzrok. Drugi mały człowiek zmierzał w ich kierunku, również z ostrzem w dłoni. Odwróciła głowę i zobaczyła cienie tańczące między drzewami. Żołnierze. Wrzaski w oddali. Mały człowiek zbliżający się coraz szybciej. Kaspian, który chwiejnie podnosił się na nogi. Helios, którego straciła z zasięgu wzroku i Medea, która uciekła.
I torba, która chyba zsunęła jej się z ramienia, bo leżała otwarta pół metra obok.
Adeline z trudem podparła cały ciężar ciała na łokciu, wyciągnęła drugą rękę przed siebie i wyjęła z torby złoty róg. Ignorując wszystko wokół, desperacko zaczerpnęła powietrza i zadęła w instrument, powodując tym samym, że wszelkie hałasy zagłuszył krótki, głośny dźwięk. Nim sama odsunęła przedmiot od ust, coś zmusiło ją do upuszczenia go. Poczuła tępy, głęboki ból w czaszce i już się chciała odwrócić, zorientować, co to było, ale nie miała siły. Nagle dotarło do niej, że była bardzo zmęczona, bardzo obolała i bardzo mroczyło jej przed oczami. Gdzieś obok usłyszała, jak coś uderza o ziemię i osunęła się w nicość.
( author's note)
basically;
kornelius: wierzę że użyjesz tego rogu tylko w ostateczności
adeline, w obliczu pierwszego kryzysu: haha ok time to take drastic measures
najważniejsze co powinniście wynieść z tego rozdziału to a) kaspian i adeline kłócą się i drażnią, jak to rodzeństwo, ale bardzo się kochają oraz b) laska nie ma zielonego pojęcia o walce, mieczach, walce mieczem i niepanikowaniu kiedy napotka ją choć jedno (1) niepowodzenie, and we love her for that.
(ale zalety też ma, nie martwcie się;))
(nie umiem zmusić watt do współpracy, ale rozdzialik dedykuję l_Milks_l!! dziękuję za wszystkie twoje komentarze, love ya)
— lotta
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro