Rozdział II Marzenia
Weszłam do klasy pełnej zdjęć portretów znanych rodów oraz historycznych plakatów.
Witam w sali tortur!
Jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka.
Po wejściu i przywitaniu się wygodnie usiadłam na krześle.
- To co, pytamy? - rzuciła oschle historyczka.
To pytanie nie wróżyło nic dobrego.
Nie wiem co miała w głowie ta kobieta ,,Witaj menopauzo, witajcie jedynki!"?
Bo oprócz niej żadna z nauczycielek nie pyta na lekcjach, losowo, na środku.
Modliłam się, nie, blagałam by nie stanąć na środku i odpowiadać.
Bawiłam się spoconymi ze strachu rękami, równocześnie zwijając się z bólu brzucha.
- Manami, zapraszam na środek. - słyszę ten sam głos, szary, bez wyrazu.
Zamarłam.
Ja?
Już widzę ich wzrok...oczy skierowane na mnie powodujące paraliż...fale pytań zadawane jak rany biczem.
Uporczywe gorąco niepozwalająjace oddychać, ten osłabiający ból wyssysający z sił.
I...
Ciemność.
Delikatną, łagodną, czystą, cichą i kojącą ciemność, taką jaką widziałam kiedyś, taką która dała mi wolność, taką która mnie narodziła.
Mimo, że nie widzę światła, wiem, że żyje.
Bo czuję, że znajdę to coś, dzięki czemu powróci to światło, powracające mnie do życia.
Dopiero teraz to rozumiem, jakby to było mi pisane.
Uderzyło we mnie jak grom, a zamiast bólu-światło, błysk, które kazało mi za sobą podążać by dojść do źródła.
Zupełnie jakby mnie oświeciło, jakby było moim celem.
Celem, który muszę osiągnąć.
-------------------
Budzę się i po otwraciu oczu rażące światło wita mnie obijając się po kremowych roletach dochodząc do białych ścian szpitalnych.
Obok mnie stoi moja rodzicielka i widząc, że się budzę uśmiecha się i mnie przutula.
- Myślałam, że coś ci się stało. - mówi nadal mnie tuląc.
-T...Tylko...Z...Zemdla...Łam.-odpowiadam niemal na jednym wdechu, ze względu na brak swobody w uścisku.
Kobieta puszcza mnie z objęć i wzdycha głaszcząc mnie po twarzy.
Po chwili pielęgniarka o czekoladowych włosach kładzie na stoliku tacę z ryżem i zupą miso.
- Myślę, że pani córka powinna odpoczywać. - stwierdza kulturalnie owa kobieta uśmiechając się do mamy, która puszcza mi oczko i odchodzi. - Smacznego. -mówi nagle sanitariuszka.
- Um...Dziękuję. - szepcze i bawię się pałeczkami.
- Jestem Saki. - przedstawia się.
- Um...A...Ja...Manami.- jęcze.
- To znaczy, że lubisz piękno. - śmieje się, a ja kiwam głową potwierdzająco. - Pan Koga mówił ci, złotko?
- Uh? - jęcze nic z tego nie rozumiejąc.
- Nieważne. - prycha radośnie. - A tak w ogóle to masz szczęście, że nie uderzyłaś się o coś podczas omdlenia. - wypala.
Ta rozmowa robi się coraz bardziej dziwniejsza.
- W takim wypadku szybko opuścisz szpital. - uśmiecha się. - Na razie odpoczywaj. -odchodzi, a ja między czasie wzdycham z ulgą leżąc jak paralityk na szpitalnym łóżku.
Powinnam ruszyć wreszcie tyłek, bo jakiekolwiek myślenie o tym co się stało i jakie mogło wnieść to skutki może stać się coraz bardziej męczące i przybijające niż wąchanie skarpet starego żula.
Nawet jeśli to miało coś zmienić na lepsze...
Z rozmyśleń wyrywają mnie krzyki z korytarza, matki z jej (zapewne) córką, ćpunką. Zupełnie realny dramat na tle szpitalnego życia, wydawać się mogło, że zupełnie typowy, nurzący i nieciekawy, nie raz nie wynoszący nic do naszego życia.
A gdybyśmy zmrużyli oczy zobaczylibyśmy siebie, ludzi zazwyczaj zamkniętych w swoich problemach, marzeniach, codziennościach. Może trochę silniejszych? Może nie utumanionych?
Ale samych.
Nawet posiadających przyjaciół, znajomych, rodzine. Bliskich.
To i tak samych.
Napchanych, naćpanych, odurzonych myślami.
Jak ja.
Po raz kolejny wzdycham i staram się nie słuchać tych rozmów za drzwiami.
,,Nie bój się." Słyszę ten głos w mojej głowie. ,,Nie bój się swoich myśli."
Nie boję się siebie, boje się ich. Boję się tego jak mnie odbierają, boję się ich wzroku...tak! Tak bardzo się ich boję, tak bardzo mnie przerażają jakby byli obcy, nie z tego świata, kosmici.
Jakby ich rozmowy, ich szepty były piekielnym cierpieniem.
Chciałabym, spotkać kogoś kogo nie będę się bać, kogoś kto mnie zrozumie.
Z kim się podziele i nie będę samotna, z kim spojrzę na ,,obcych" z sufitu i będziemy się z nich śmiać, tak naprawdę, bez strachu.
Ale teraz pozostaje mi marzyć i to robię, bo nie chcę być samotna.
Ale przynudzam, nie?
Ta książka będzie się ciągnęła jak Nutella na łyżce.
Zupełnie jak życie.
Może tylko ja mam tak, iż czasem chce żeby się skończyło, bo jest za długie?
Chociaż jestem za słaba nawet by je skończyć.
A może jednak czuję podświadomie, że moje życie ma jakiś sens?
Czuję, że muszę sprawić by ktoś się uśmiechnął.
Może nawet śmiał.
Ze mnie? Ze mną?
Ale z taką prawdziwą mną, taką która teraz ma łzy w oczach i nie chce by ktoś inny je miał, bo chce uszczęśliwiać i chce być uszcześliwiona.
Czuję, że to co napisałam może być błędem chociaż normalnie nie przyznaję się do błędów, by nie być słaba, ale czasem tak jest łatwiej.
Może w pewnych momentach się otwieram, nawet tutaj, choć zazwyczaj u szkolnej psycholog tylko kiwam głową. Dlaczego zazwyczaj?
Bo jak nie kiwam głową to pisze na kartce i wtedy jest łatwiej, ale i tak na końcu żałuję. Pisząc coś zawsze czegoś będę żałować, bo pomyślę, że coś jest mega głupie, ale nie jestem pisarką, to dla mnie zabawa, bo wciąż jestem irytującym dzieckiem, które popełnia mnóstwo błędów.
Ogólnie traktuję każdą sztukę jako zabawę, bo daje mi radość, bo fotografia cieszy mnie uwiecznianiem wspomnień i zamknięciem ich w aparacie, muzyka uspokoja i powoduje zapomnienie o rzeczywistości, pisarstwo służy jako proste wyrażenie emocji i malarstwo czyli bazgroły, które dają mi odwagę pokazać siebie.
To wszystko mnie napełnia, ale mimo tego faktu moje serce pozostaje puste.
Kawa go nie napełni, marzenia też nie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro