Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7.

20.12.2017r.
Korekta: 👌
Dla WandersmokLight i jej sadyzmu oraz TobiMilobi, która nadal nie zaczęła czytać, ale obiecała kiedyś to zrobić. 🤓 //Sakuja

Powrót do Mitgardu

Gdy Anthony wytrzeźwiał nadeszła pora, aby Avengers wrócili z Thorem do Mitgardu. Zanim jednak nadeszła chwila, gdy opuścili dziedziniec i przeszli przepisowy gościnny dystans w głąb lasu do otworzonego przez strażników portalu, miało miejsce kilka ważnych rzeczy.

Najpierw była rozmowa Lokiego z Thorem. Bardzo emocjonalna, intensywna, pełna tkli...

- Thor, już ci powiedziałem, że na razie nie chce pokazywać się matce na oczy!
Zielony promień przeciął powietrze, mknąc w stronę jasnowłosego mężczyzny. Thor w ostatniej chwili zasłonił się młotem, nadal jednak szczerząc szeroko zęby.
- Proszę cię, braciszku! Jesteś tam bardzo potrzebny! Wszyscy są smutni! - próbował go przekonać.
- Thor, ja wciąż jeszcze potrzebuje czasu! Jest za wcześnie!
Następny promień trafił i mężczyzna krzyknął zdumiony, gdy jego fantastyczne złote loki spadły w dół, ścięte.
- J... Jak ja teraz wyglądam? - załkał żałośnie, sięgając do lewej strony głowy i macając krótkie, sterczące kosmyki. - Jak mogłeś?
- Miało ci wykuć oko - wymamrotał niechętnie brunet. - Proszę cię. Zostaw mnie w spokoju.
- Ale...
- Odwiedzę rodziców, naprawdę. Ale jeszcze nie teraz.
- Obiecujesz, że wrócisz do Asgardu? - zapytał z nadzieją mężczyzna, przybliżając się do niego.
- Nie w taki sposób jakbyś tego chciał - Loki w końcu przełamał się i dotknął policzka brata dłonią tak jak robił to gdy był małym chłopcem i czuł, że musi mu powiedzieć coś bardzo ważnego. Ostatecznie strzelanie i tak nic nie dawało. - Thor. Teraz tutaj jest mój dom. Mam tutaj Sigyn, dzieci, przyjaciół... Spokój, którego tak bardzo kiedyś potrzebowałem i nigdy nie mogłem odnaleźć. Kocham was, naprawdę, ale wiem, że gdybym nawet mógł i wrócił na stałe... Wszystko zaczęłoby się od nowa. Rozumiesz? Nie poradziłbym sobie. Maska! Potem druga. Dziesiąta... Nawet bym nie zauważył chwili, w której mur pojawiłby się znowu i to chore pragnienie udowodnienia, że jestem wart bycia synem Odyna... Nie zniósł bym tego.
Thor zrozumiał, że przesadził ze swoimi optymistycznymi zapędami, gdy dłoń brata zaczęła drżeć, a po jego policzkach pociekły łzy.
Znowu skrewił.
Chwycił jego mniejsze ciało ostrożnie, obejmując go opiekuńczo. Tak jakby znów byli chłopcami, a mały braciszek przyszedł do niego skarżąc się na okropne sny. Czuł się źle z tym, że nie potrafił postępować z nim we właściwy sposób.
Czy ta Sigyn naprawdę potrafiła? Potrafiła sprawić, że Loki czuł się bezpieczny i chciany, że nie bał się swoich masek albo przeszłości, że znał swoją wartość i nie czuł potrzeby udowadniania jej? Czy ona naprawdę była w stanie pomóc mu pozostać takim jakim był dawniej i nie odczuwać dyskomfortu z powodu pokazywania się innym z tej prawdziwej strony?
- Przepraszam - westchnął gorzko. - Już nie będę naciskać, Loki. Rozumiem.. ja chcę być w Mitgardzie, a ty czujesz się dobrze tutaj... Rozumiem, naprawdę. Nie płacz już...
Loki nabrał ciężko tchu, a potem odsunął się od niego. Rękawem szaty otarł oczy. Jeszcze chwilę milczał, oddychając płytko, ale w końcu się uspokoił. 
- Thor, idź już - poprosił. - Po prostu sobie idź.
- Ale...
- Gdy pójdę do Asgardu spotkać się z rodzicami, obiecuje uprzedzić cię - stwierdził, wyraźnie zakłopotany tym, że znów się rozkleił przed nim, swoim starszym bratem.

Gdy Thor wyszedł z komnaty, Loki miał ochotę przekląć tę swoją słabość do panowania nad sobą w obecności brata, ale dokładnie wtedy nadeszła Sigyn, dzierżąc kilka grubych ksiąg i woreczek magicznych kamieni szlachetnych.
- Reniferku, możesz mi pomóc? Za chwilę Mirit i pan Banner przyjdą na umówioną rozmowę do gabinetu -
Gdy podszedł wziąć dwa grubsze tomidła, kobieta wychyliła się do przodu i pocałowała go w policzek delikatnie. - Wyglądasz prześlicznie.
- Yhm.. cały od płaczu - westchnął.
- Słodki - sprostowała lekko, uśmiechając się do niego ciepło. - Każdy ma chwilę, gdy po prostu płacze, tego się nie da tak po prostu pozbyć z życia i zapomnieć.
- Wiem, ale kiedyś...
- Kiedyś były maski, a teraz jest twoja twarz. Piękna, przystojna twarz. Nie możesz jej ukrywać zawsze, gdy poniosą cię emocje.
Westchnął.
- Dawniej pouczałem tak Thora - powiedział cicho, a potem uśmiechnął się mimowolnie odrobinę. - Masz rację... Myślę, że kiedy chwilę popłaczę jest mi później lżej.. - dodał, czerwieniąc się mimowolnie.
Sigyn rozpromieniła się bardziej. Zawsze była dumna, gdy udawało mu się zrobić jakiś kolejny krok ku normalności i stabilności. Tego dnia czuł się tak, jakby ta stabilność była na wyciągnięcie ręki.
- Dzieci śpią? - zapytał, zmieniając powoli temat, aby wyciągnąć od męża więcej informacji o trwającej sytuacji. Najbardziej interesujące było dla niego to, gdzie są jego kochane skarby, gdy oni idą do gabinetu na spotkanie.
- Tak. Zasnęły słodko ze zmęczenia po kolejnym poranku z Thorem i jego przyjaciółmi w ogrodzie. 
- Postawiłaś strażników?
- Oczywiście - potwierdziła poważnie. - przy oknie strażnik, przy drzwiach dwoje i jeszcze Asvor przy łóżeczku.
Odetchnął uspokojony, a potem razem ruszyli, dalej już w przyjemnej ciszy, do gabinetu.
Bruce Banner i Mirit czekali przy drzwiach. Obaj mieli na sobie stroje z Mitgardu. Banner koszulę i jeansy, a młody Van luźną bluzkę z niebieskim nadrukiem w kształcie gołębia do kompletu z prostymi luźnymi spodniami. Prawdopodobnie obie rzeczy pochodziły z torby Natashy. Nikt inny wśród przyjaciół Thora nie był wystarczająco drobny.
- Wejdźcie, sprawa jest ważna - Sigyn starała się zachowywać naturalnie, ale wyraźnie coś zaczynało ją niepokoić. To nie było częste. Loki wiedział najlepiej jako ten, którego to ona uspokajała. Rzadko sama traciła nerwy - była oazą spokoju. Jednym z filarów jego właśnie stabilności. Gdy siadali na wygodnej kanapie, dotknął jej ramienia oswobodzoną z ksiąg dłonią.
- Co będzie teraz? - zapytał Mirit cicho.
- Widzisz, wybierasz się do całkiem innego, nieznanego świata - zaczęła Sigyn i Loki pojął w mig, że Króla Vanaheimu najzwyczajniej w świecie zaczął dręczyć strach o podopiecznego. Uśmiechnął się nieznacznie, ściskając jej ramię lekko. - Między Vanheimem i Asgardem jest ogromna różnica, ale w Asgardzie chociaż trochę o nas uczą jak i na odwrót, ale Mitgard... Tam nic o nas nie wiedzą i my właściwie o nich też niewiele...
- Zaopiekuje się nim - Doktor Banner wyprostował się pewnie, najwyraźniej już zdążył pogodzić się z rolą męża i nawet przystosować do niej częściowo.
- Jestem tego pewna. Co do pana uczciwości i odpowiedzialności nie mam wątpliwości, ale mówimy o zmianie świata. Musicie się przygotować na szok... Mirit, przede wszystkim to ty musisz się przygotować. To dla ciebie to będzie obce.
- Jak mam to zrobić, Wasza Wysokość? - rudzielec spojrzał na nią niepewnie.
- Właśnie dlatego się tu spotkaliśmy. Jest taki rytuał. Magia połączy wasze umysły na krótką chwilę, a w tym czasie wymieniacie się doświadczeniami.
- To zły pomysł - zaczął pobladły Banner. - Moje życie to...
- Bez obaw, panie Banner - Sigyn uniosła nieznacznie dłoń. - Rytuał uwzględni tylko pana własną świadomość.
- Wiecie... - wyszeptał, wyglądał na dosłownie przerażonego.
- Tylko tyle, że jest w panu coś jeszcze.  Nie mamy jednak zamiaru dociekać. Chcemy tylko uniknąć skrzywdzenia Mirita nagłym przeskokiem na Mitgard, prosto w ocean obcych doświadczeń i rzeczy. Mógłby oszaleć.
- Rozumiem - przyznał z westchnieniem Banner. Pamiętał, że Hulk nie potrafił sobie poradzić z cywilizacją i był w jej otoczeniu jeszcze bardziej wściekły niż wtedy, gdy przebywał w takich miejscach jak las, jakaś dzicz czy okolice Portugalii. Hulk był stworzeniem, tożsamością - czymś co zostało stworzone w jego umyśle i zyskało własną odrębność. Na dobrą sprawę nie pochodził z cywilizacji i nowoczesnego świata. Mirit też. Mógł podobnie zacząć okazywać wrogość i opierać się na instynkcie w obcym świecie, jeśli tylko coś wyda mu się groźne, a skoro był z Vanaheimu, gdzie każdy chociaż trochę potrafił czarować.
Rytuał wydawał się sensowny.
Upiorny w samym opisie działania  dla człowieka nauki jako coś... Z pewnością niebezpiecznego i podejrzanego. Ale Mirit naprawdę tego potrzebował, więc...
- Co robić? - zapytał ostrożnie, zaciskając mimowolnie drżącą dłoń na dłoni Mirita, który  spojrzał na niego, rumieniąc się delikatnie.
- Zaraz wszystko wam wyjaśnimy.
- To prosty rytuał - dodał Loki. - Ja także przystąpiłem do niego przed ślubem z Sigyn - oznajmił pokrzepiająco. - Wiedziałem o Vanaheimie tylko tyle, aby powitać ją królewskim tytułem jak należy i pamiętać, że Vanowie to w dużej mierze silni empaci i opiekuni natury.
Pokrzepiony nieznacznie Banner odetchnął kilka razy głęboko dla uspokojenia swoich nerwów.
- Twoja skóra robi się czasem zielona - zauważyła Sigyn.
- I to właśnie mój problem - stwierdził ponuro. - Ale wolałbym... Wolałbym wyjaśnić to tylko później Miritowi. To bardzo osobiste.
Kobieta uniosła dłonie nieznacznie w górę na znak, że nie będzie wypytywać.
- Weźcie to - Loki wyjął z woreczka dwa szlachetne kamienie. Szmaragd i rubin. Podał je im ostrożnie. - Rytuał składa się z dwóch etapów.
- Pierwszy - siedząc na przeciwko siebie opieracie się czołami - wtrąciła Sigyn poważnie. - Trzymając się swoich rąk. Prawych.
- Drugi - lewymi rękoma przykładacie kamienie do serc, a potem łączycie je między sobą.
- Formuła, którą musicie powtórzyć trzy razy to "Zawierzam ci".
- Tak po prostu? - zapytał zdziwiony Bruce.
- Tak. Dokładnie tak - brunet zaśmiał się cicho, patrząc na jego twarz. - Dziwnie proste jak na magię, co?
- Um... Tak?
- Będzie dobrze - Mirit zacisnął delikatnie palce na rubinie. - Gdzie możemy wykonać ten rytuał?
- Tutaj, w tej chwili - Sigyn podniosła się z kanapy, biorąc wszystkie księgi ze stolika obok i wycofując się pod ścianę, gdzie stał duży, mocny regał.
- Musimy być pewni, że nie zrobicie sobie krzywdy, dlatego będziemy czuwać z boku jakbyście jednak jakoś zabrnęli zbyt daleko. Zgoda?
Mirit kiwnął głową, podnosząc się i przesiadając na kanapie tak, aby mieć Bannera na przeciwko siebie. Bruce wyciągnął drżącą prawą rękę i chwycił tę jego, powoli nachylając się do przodu.
Loki obserwował z boku jak stremowana para realizuje starannie każdy krok, który wymienili z Sigyn.
Rubin i szmaragd złączyły się, migocząc jasnym światłem, a potem pojawiła się energetyczna, wibrująca bańka, która zamknęła mitgardczyka i Vana w środku.

***

Nagle cała jego świadomość zanurzyła się w czymś, co mógłby nazwać mentalną lodowatą wodą. Skądś wiedział, że trafił do doświadczeń Mirita, ale odbierał je jak pływanie w ogromnym  oceanie. Były wszędzie, były intensywne, ale jednocześnie łagodne - owijały się wokół niego, wsiąkały w ciało powoli z nieznacznym mrowieniem skóry. W jego głowie układał się schemat przypominający dżunglę, wyrastały tym drzewa obaw, krzewy zaufania i wiary, kwiaty nadziei, zaczynały śpiewać jakieś egzotyczne ptaki, które emanowały miłością i czułością... Jakby poznawał Mirita od najskrytszych, najgłębszych cieni tożsamości po wszystkie nieśmiałe uśmiechy i ukradkowe spojrzenia, o których Banner nie miał wcześniej pojęcia.
Cały Mirit wydawał się taki uporządkowany, miękki, ciepły jak promienie słońca i słodki jak kostka czekolady, kawałek ciasta albo owocowy cukierek. Banner czuł przemożne pragnienie, żeby go do siebie przygarnąć, przytrzymać blisko, zachować...
Do wszystkiego co już poznał, do tej dżungli-schematu, dołączyło coś jeszcze, coś skrajnie innego od wszystkiego. Jakiś cień albo promień światła, dziwna smuga, która kompletnie mu tam nie pasowała, ale zanim ją pochwycił i rozpoznał... Opadła między kwiaty rozkwitając wśród nich i także zaczynając emanować nadzieją.
Bruce Banner unosił się w oceanie doświadczeń Mirita, ale chociaż był ciekaw czy jest tam chociaż jedna jeszcze smuga, która nie pasowałaby do całej reszty całości... Trzymał na wodzy swoją ciekawość, zbyt przestraszony wizją nieumyślnego skrzywdzenia Vana poprzez ten rytuał, o którym tak naprawdę nie wiedział nic.

*

Doświadczenia pana Bannera nie przypominały ani trochę doświadczeń kogoś z Vanaheimu. Vanowie było magami i uczyli się jak porządkować swoje przeżycia i myśli w konkretny, dla każdego indywidualny, obraz, który pozwalał z reguły natychmiast rozpoznać cudzą ingerencję w umysł. Ludzie tak nie mieli. W głowie pana Bannera panował swoisty bałagan. Znalezienie się tam było dla Mirita zadziwiającym przeżyciem. Nagle otoczyły go wspomnienia, emocje i przeżycia, które nie miały żadnego porządku. W pierwszej chwili go przytłoczyły, ale po kilku uspokajających wdechach i wydechach zdołał nabrać dystansu. Był Vanem! Skupił się na sposobie w jaki Jego Wysokość Sigyn nauczyła go, gdy jeszcze był zwykłą sierotą przyjętą do pałacu, porządkować umysł. Wiedział, że nie do końca powinien, ale czuł też, że pan Banner tego potrzebuje. Z jakiegoś powodu... Cienką, ulotną nicią połączył otaczającą go gorycz i inne negatywne odczucia, przeżycia, wspomnienia, doświadczenia... Ułożył je z boku, czując jak przenikają do jego umysłu i wślizgują się w jego własny schemat, w jego własny porządek. Opadły cieniami na ziemię między kwiaty, w które wplatał swoją nadzieję od kiedy tylko nauczył się to robić. Sięgnął drugą nicią po radość i odłożył ją obok goryczy. Radość pana Bannera oplotła jego drzewa obaw podobna do bluszczu, tłumiąc te wszystkie bezpodstawne lęki, które przeżywał od lat. Trzecia nić... Nie wiedział jak to nazwać, być może czymś w rodzaju doświadczeń światowych, pan Banner miał mnóstwo przeżyć związanych z jakimiś dziwnymi ludzkimi wynalazkami i naukami, które były dla Mirita tak nowe, że nie mogły się dopasować do lesistego schematu, który wykorzystywał dla ochrony swojego umysłu. Wniknęły w niego jednak i zanim zdążył się przestraszyć tym, jak bardzo są skrajnie odmienne od rzeczy związanych z jego światem, wszystkie zbiły się ciasno i wyrosły między drzewami jako wysoka, lśniąca srebrzyście szpila wykończona zabawną spiralą sięgającą w nieistniejące niebo. Mirit znów przez chwilę tkwił tylko oddychając głęboko dla uspokojenia się, a potem czwarta ulotna nić sięgnęła po uczucia Bannera, po jego doświadczenia związane z międzyludzkimi relacjami, pracą w zespole, zauroczeniami, zakochaniami... To wpasowało się w schemat Mirita, a w jego świadomości zaistniało przez to kilka nowych kolorowych ptaków, których pieśni szybko skomponowały się z tymi, które śpiewały jego zakochania i sercowe porywy.
Mirit unosił się wśród tego wszystkiego co składało się na pana Bannera, którego pokochał bardziej niż powinien. Mirit unosił się, z boku spoczywały uporządkowane przez niego częściowo myśli, pragnienia, uczucia, wspomnienia i wszystko inne, a ponad nim i nad nim dryfowały jeszcze inne rzeczy, które musi dopiero zebrać. Były potężne, napierały na niego dziwną, obcą ciemnością i jakąś duszącą dominacją... Wiedząc, że to już tylko tyle i rytuał się zakończy, a jednym z najważniejszych wspomnień o nim będzie ogromny ból głowy... Ostatnią nicią sięgnął do gniewu Bruce'a Bannera. I w ten sposób Mirit poznał sekret swojego wybranka. Zielony, ogromny sekret promieniujący wściekłością i agresją. Mirit zamknął oczy i niemal krzyknął kiedy w jego uporządkowanym umyśle zaistniała kolejna nowa, nienaturalna rzecz. Zielony, wysoki totem sięgający niemal do samych wierzchołków drzew obaw.
Van unosił się pomiędzy doświadczeniami pana Bannera. Mężczyzna był skryty, bardzo odpowiedzialny, miał w sobie jakieś delikatne, nieśmiałe ciepło podobne do drobnego płomyka świecy. To ciepło łączyło się z odpowiedzialnością, troską, opiekuńczością... Chociaż było nikłe na zewnątrz, głębiej niż ktokolwiek zwyczajny mógł to zobaczyć, płonęło jak ogień. Mirit nie potrafił oprzeć się zauroczeniu jakie wywołało w nim to odkrycie. Pan Banner był bardziej skomplikowany niż można by przypuszczać. A jego powaga sprawiała, że cały ten wewnętrzny chaos miał jakiś sens. Nawet teraz, gdy został na krótką chwilę względnie uporządkowany.

***

Sigyn siedziała przy biurku i obserwowała energetyczną bańkę. Loki, wręcz przeciwnie. Siedział na blacie biurka i przeczesywał palcami włosy kobiety, splatając je w cienkie warkoczyki. To nie tak, że nie był zmartwiony. Był bardzo, bo Banner był człowiekiem i rytuał mimo wszystko mógł jakoś na niego wpłynąć, a Mirit z kolei, z reguły nie potrafił poskramiać swojej ciekawości... Ale nie chciał poddawać się paranoi. Wolał chociaż spróbować być tym spokojnym, gdy Sigyn tak się martwiła o swojego podopiecznego.
- Myślisz, że będą tak jeszcze długo? - zapytała nagle.
Nie odwracając się przodem do bańki, zawiązał tasiemkę na końcu piątego warkoczyka.
- Tyle, ile to konieczne. Na razie nie czuje żadnych niepokojących zaburzeń w energii - stwierdził. Czasami bycie najlepszym magiem Asgardu miało zalety.
- Panikuje - westchnęła. - Ja po prostu panikuje.
- Trochę go wychowałaś, masz prawo - To takie niepodobne do mnie - zaśmiała się mimowolnie sama z siebie.
- Miło czasami być oparciem dla ciebie, Kwiatku - przyznał, a potem drgnął gdy magia w gabinecie nieznacznie się zmieniła. - Bańka opada - zakomunikował, puszczając miękkie włosy. Podniosła się natychmiast. Chwilę później faktycznie blask zgasł. Doktor Banner i Mirit siedzieli tak samo jak pół godziny wcześniej, dysząc ciężko jakby dopiero co skończyli długi, bardzo wyczerpujący bieg. Policzki Bruce'a były intensywnie zarumienione, a Mirit wyglądał na jeszcze bardziej zauroczonego niż przed rytuałem.

***

Gdy dotarli na ziemię wszyscy byli szczęśliwi, że portal odstawił ich dokładnie do salonu wieżowca Starka.
Był środek nocy.
- Idę spać - zakomunikowała Natasha, a potem padła na kanapę i już się nie poruszyła, zasypiając dosłownie natychmiast.
- Oho, rozbieżność czasu w naszych światach jest zadziwiająca - Stark ziewnął szeroko. - Nie mam nawet ochoty pracować - wymamrotał.
- Mirit, chodź proszę - Bruce  wciągnął do Vana dłoń. - Pokażę ci nasz pokój.

Chociaż był zmęczony, Bruce nie zamierzał kłaść się spać upocony i w ubraniu. Był bardzo pracowitym, obowiązkowym i trzymającym się w miarę możliwości pewnych schematów, człowiekiem.
- Wezmę prysznic, chcesz... Em.. iść ze mną?
- Nie, ja wolałbym już się położyć - Mirit usiadł na łóżku, dotykając z zainteresowaniem materiału pościeli w niebieską kratę.
- Dobrze. Dobranoc.
Gdy Banner zamknął się w łazience Van uśmiechnął się mimowolnie szerzej.
- Nasz pokój - powiedział powoli, rozglądając się dookoła. Dzięki rytuałowi był w stanie nazwać część przedmiotów, a nawet skojarzyć do czego służą. Sięgnął do swojej sakiewki, wyjmując z niej nocną koszulę - magia była wspaniałą rzeczą. Przebrawszy się, wślizgnął się następnie  pod miękką kołdrę i ułożył na dużej, pachnącej miętą,  poduszce.
Zasnął niemal równie szybko jak wcześniej Natasha w salonie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro