IV
16 lat temu...
Siedzimy razem z Nicholasem na schodkach osiedlowego sklepiku, tuż obok naszego przytułku. Beton jest przyjemnie ciepły od słońca, które leniwie muska nasze dziecięce twarze, a my, rozbawieni i beztroscy, popijamy ulubiony regionalny napój. Powietrze pachnie rozgrzaną ziemią, świeżo skoszoną trawą i czymś słodkim, może pieczonymi bułeczkami z piekarni za rogiem. Wiosna rozgościła się już na dobre, a my cieszymy się jej ciepłem, świętując ten moment letnimi, nowymi ubraniami.
Wychowawczyni podarowała mi niebieską sukienkę z falbankami, która delikatnie unosi się przy każdym ruchu. Materiał jest lekki, miękki, zupełnie inny niż te sprane ubrania, które zwykle noszę. Błękitny odcień przypomina mi letnie niebo bez chmur, bezkresne, spokojne, dające nadzieję na coś więcej niż szare mury przytułku. Nicholas, jak zawsze pewny siebie, dumnie prezentuje swój nowy czarny dresowy zestaw. Jest prosty, ale wygląda w nim jak prawdziwy wojownik. Obrońca, jakiego w nim widzę. Lubię, jak delikatny wiatr unosi materiał jego bluzy, jakby gotowa była ponieść go gdzieś daleko, poza granice tego miejsca.
Napój, który pijemy, jest słodki, delikatnie musujący, zostawiający na języku lekki miętowy posmak. Zawsze już będzie kojarzył się z moim przyjacielem, chłopakiem, który w tym domu bronił mnie jak starszy brat. Lekko żółtawa ciecz o smaku jabłka i mięty kryje w sobie coś, na co zawsze czekamy najbardziej – kapsel. Pod jego spodem znajdują się losowe napisy, które kolekcjonujemy dla zabawy.
Siedzimy na schodkach, trzymając w dłoniach, kupione szklane butelki z sokiem za uzbierane drobniaki, z uśmiechem od ucha do ucha. Popołudniowy ciepły wietrzyk igra z moimi włosami. Po chwili Nicholas chwyta za szyjkę butelki, spoglądając na mnie spod byka. W jego oczach tańczy coś figlarnego, niemal diabelskiego.
— Gotowa? — pyta mnie, mrużąc oczy.
— Oczywiście, że tak! — naśladuję jego minę, unosząc brew.
W tym samym momencie oboje chwytamy za uchwyt, zrywając zabezpieczenie. Słyszę cichy trzask, gdy kapsel oddziela się od butelki, dając nam dostęp do jej zawartości. Nicholas unosi butelkę w moją stronę.
— Za wolność — mówi nagle, stukając szkłem o szkło.
— Za naszą przyjaźń! — odpowiadam z entuzjazmem.
Po chwili ukojenia pragnienia podnosimy kapsle do oczu, czytając na nich słowa.
— „Nie zapomnij o mnie" — szepczę, czując dziwny ucisk w piersi.
— „Zawsze będę przy tobie" — Nicholas odczytuje swoją wiadomość tuż po mnie.
Na moment zapada cisza. Potem wyciąga rękę w moją stronę, trzymając kapsel między palcami.
— Chcę, żeby był twój. Coś ode mnie.
— W takim razie... wymiana! — podrywam się z miejsca, podekscytowana, i wciskam mu w dłoń swój kapsel — Ja coś od ciebie, a ty coś ode mnie!
Zanim zdąży odpowiedzieć, rzucam mu się w ramiona. Przez chwilę odwzajemnia mój uścisk dość delikatnie, by chwile potem przytulić się mocniej, wtulając twarz w burzę moich czarnych włosów.
— Pamiętaj, jaskółeczko — mówi cicho, a jego oddech łaskocze moją skórę — Obiecuję ci przyjaźń. A jeśli się zgubimy... — Przerywa na moment, spoglądając mi w oczy, zakładając kosmyk włosów za moje ucho — Obiecuję cię odnaleźć.
Marszczę brwi, ignorując jego wyznanie, wpatrując ze skrzywioną miną.
— Czemu nazywasz mnie jaskółką?
Nicholas odchyla głowę i śmieje się, dźwięcznie, beztrosko. Potem opiera dłonie na schodkach i prostuje nogi, jakby szukał w sobie lekkości tej chwili.
— Bo jaskółki śpiewają, latają i pojawiają się wiosną — mówi z błyskiem w oku — A ty zawsze kojarzysz mi się z wiosną.
***
Wisiorek.
Kapsel, dziś zatopiony w żywicy epoksydowej, który dostałam szesnaście lat temu, wciąż przypomina mi, że mimo trudnego początku, życie dało mi szansę na coś więcej. Na przyjaciela, który był dla mnie jak anioł stróż. Obracam w palcach zawieszkę, przyglądając się wyblakłym literom pod denkiem kapsla.
"Zawsze będę przy tobie."
— Kłamałeś — szepczę pod nosem, a głos grzęźnie mi w gardle.
Nagle czuję ciepło dłoni na plecach.
— Wszystko dobrze? — Johnny spogląda na mnie z troską, jakby chciał wyczytać odpowiedź z mojej twarzy. Wzdycham cicho, odwracając wzrok. Wciąż kręcę w palcach łańcuszkiem, pozwalając wisiorkowi obracać się i rozwijać na cienkim srebrnym ogniwku.
— Tak, wszystko okej.
Johnny siada na taborecie obok, zakłada ręce na piersi i kręci głową z lekkim uśmiechem.
— Kaitlyn, jesteś dla mnie jak córka. Wiesz o tym, prawda?
Unoszę brew, a on szturcha mnie żartobliwie w ramię.
— Mam dwóch synów w twoim wieku, ale ty... Masz dwadzieścia sześć lat i serce wojowniczki. Jeszcze trochę, a rozwiniesz skrzydła, zobaczysz.
Napływające do oczu łzy pieką jak sól na świeżej ranie. Przygryzam wnętrze policzka, by powstrzymać falę emocji.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym w to wierzyć...
Johnny chwyta mnie delikatnie za podbródek, unosząc twarz, aż nasze spojrzenia się spotykają.
— Masz niesamowite oczy — mówi cicho, jakby zdradzał tajemnicę — Oczy, które skrywają w sobie dwie osobowości.
Parskam śmiechem, a on dołącza do mnie.
— Ale przyznaj, że mój prawy sierpowy jest świetny! — Unoszę ramię, napinając mięśnie w żartobliwym geście, by ukryć zawstydzenie chwili.
— O, nie mam co do tego wątpliwości! — Johnny podnosi dłonie w geście poddania się, a jego radosny śmiech wypełnia kuchnię. Po chwili jednak poważnieje.
— Zieleń wiosny i spokojne, bezchmurne niebo. To właśnie widzę w twoich oczach. Nie wiem, kim byli twoi rodzice, ale widać, że podzieliłaś ich geny na pół. Dwie dusze w jednym ciele. Wierzę, że odnajdziesz szczęście tak wyjątkowe jak ty.
Poklepuje mnie po ramieniu i podnosi się z miejsca.
— Chodź. Ogarniemy pub i spieprzamy do domu.
Uśmiecham się lekko, choć echo dawnych wspomnień wciąż pulsuje gdzieś na dnie serca. Wisiorek w dłoni wydaje się cieplejszy niż zwykle, nie sądziłam, że już tak długo się nim bawię. Może kiedyś uwierzę w słowa szefa. Może kiedyś naprawdę rozwinę skrzydła. Podnoszę się powoli, napełniając płuca chłodnym powietrzem. To przynosi chwilową ulgę, ale nie usuwa zmęczenia, które niczym ciężki płaszcz osiadło na moich ramionach.
Ludzie systematycznie opuszczają spelunę, pozwalając nam w końcu zamknąć zmianę. Mycie podłóg, przecieranie drewnianych stolików, zbieranie ostatnich kufli a każda czynność zdaje się trwać dłużej, niż powinna. Czuję limit mojego ciała. Dłonie są suche i szorstkie jak pergamin, paznokcie starte od pracy. Pod oczami rysują się ciemne cienie, a burczący żołądek przypomina, że od kilku godzin nie miałam nic w ustach. Otwieram drzwi i wychodzę na chłodne, nocne powietrze. Zapach wilgotnego asfaltu miesza się z delikatną wonią jaśminu rosnącego przy wejściu do pubu. Johnny przybija mi przyjacielską piątkę, odwraca się na pięcie i rusza w przeciwną stronę, a jego sylwetka szybko niknie w półmroku. Ulica jest pusta, niemal wymarła. Latarnie rzucają mdłe światło na chodnik, tworząc długie, drżące cienie. W oddali gdzieś między koronami drzew słychać pohukiwanie sowy, jakby ostrzegała mnie przed czymś, czego jeszcze nie dostrzegam. Wzdycham cicho i poprawiam kołnierz kurtki, czując nagły dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa.
Kroki odbijają się głuchym echem, a każdy dźwięk zdaje się nienaturalnie wyostrzony. Liść niesiony podmuchem wiatru szura po chodniku, jakby ktoś skradał się tuż za mną. Zatrzymuję się na chwilę i nasłuchuję, ale noc odpowiada mi tylko szelestem gałęzi. Nie wiem, czy to podświadome napięcie, czy może coś więcej, ale czuję, jak włoski na karku stają mi dęba. Przyspieszam kroku. Ostatnie metry drogi pokonuję truchtem, czując, jak zimne powietrze wypełnia płuca. Wpadam do kamienicy, trzaskając za sobą drzwiami i niemal biegnę po schodach na trzecie piętro. Serce dudni mi w piersi. Jeszcze tylko kilka kroków i w końcu znajdę się w domu. Zanim jednak wejdę na swoje piętro, do uszu dociera znajome miauczenie. Zeus. Już mnie wyczaił. Kocurek siedzi pod drzwiami, a gdy tylko mnie zauważa, podnosi się na łapy z wysoko uniesionym ogonem. Jego ciche mruczenie przypomina mi, że nie jestem tutaj sama.
— No cześć, maluchu — mówię z uśmiechem, podnosząc go na ręce. Ciepło jego futra koi mnie bardziej, niż byłabym w stanie przyznać na głos. Jedną ręką sięgam po klucz i przekręcam zamek i wchodzę do środka. Odkładam Zeusa na podłogę, a on od razu ociera się o moje nogi. Zrzucam buty, torbę na krzesło i z westchnieniem opadam na kanapę. Każdy mięsień w moim ciele protestuje, ale w duchu pocieszam się, że czterodniowe, dwunastogodzinne zmiany przyniosły mi trzy dni wolnego. Muszę to jakoś przetrwać. Sięgam po pilota i włączam telewizor, chcąc na moment oderwać myśli od pracy.
„Kate, jesteś w domu", przypominam sobie, próbując się rozluźnić. I wtedy to słyszę.
Syreny policyjne. Ostry, przeszywający dźwięk wdziera się do mojego mieszkania, choć okna są zamknięte. To radiowóz. Normalnie bym to zignorowała w końcu to miasto, hałas jest tu codziennością, zważywszy na zwiększoną liczbę handlarzy dragów. Ale coś jest nie tak. Syrena nie milknie, nie oddala się. Serce mimowolnie przyspiesza. Podnoszę się z kanapy i podchodzę do okna, próbując namierzyć radiowóz, ale zanim udaje mi się go dostrzec, ktoś puka do moich drzwi.
Zamarłam.
Spoglądam na Zeusa, który z zainteresowaniem patrzy w stronę wejścia, jego uszy drgają lekko. Kto może pukać o tej porze?
----
Nota od autorki :)
No witam was moi kochani, jak myślicie, kto puka do drzwi? I co może zwiastować policja pod kamienicą Kaitlyn? Dajcie znać co sądzicie w komentarzu :)
Do następnego! <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro