III
The Copper Lantern – pub, który co miesiąc daje mi w kość, ale jednocześnie pozwala przeżyć i zarobić. Nikt już nie pamięta, kto i kiedy zawiesił nad wejściem stary, drewniany szyld. Czas odcisnął na nim swoje piętno. Litery pociemniały, a w szczelinach drewna zagnieździły się drobne pasma mchu. Wewnątrz panuje półmrok, rozświetlany jedynie przez sznury żarówek, leniwie oplatających masywne belki stropowe. Powietrze jest gęste od aromatu świeżo parzonej kawy, dymu cygar i gorzkiej woni piwa, którego pierwsza runda właśnie sunie w stronę spragnionych gości. Za barem stoi sam właściciel, barman z nieodłącznym wyrazem rezygnacji i stanowczości na twarzy, jakby każda kolejna noc była dla niego jedynie powtórką – poprzedniej.
Podłoga z drewnianych desek skrzypi przy każdym kroku, jakby opowiadała historię tego miejsca. Przy stolikach stały krzesła nie do pary, jedne misternie rzeźbione, inne proste i surowe, jakby każde z nich nosiło ślady innego życia, innej epoki. W rogu zaś tuż pod oknem z widokiem na zatokę, stała biblioteczka, niewielka, ale pełna starych książek o pożółkłych kartkach i wytartych grzbietach. Na jednej z półek wydzielono miejsce na regionalną gazetę, choć wyglądało na to, że częściej sięgały po nią drobinki kurzu niż goście. Można tu było usiąść z filiżanką kawy, rozłożyć książkę i oddać się lekturze, podczas gdy na stole stygnął talerz gorących pancakes, ociekających złocistym syropem klonowym.
Bar, oświetlony mocniej niż reszta lokalu, eksponuje półki z ciemnego drewna, na których piętrzą się butelki domowej roboty nalewek oraz różnorodne trunki. Światło odbija się od szkła, wydobywając głębię, bursztynowych i rubinowych odcieni, które lśnią niczym drogocenne klejnoty. Zapach alkoholu miesza się z subtelną nutą drewna i cytrusów, unoszącą się z kieliszków. Już od progu słychać szefa kuchni. Jego donośny głos przebija się przez gwar rozmów i brzęk szkła, gdy przekrzykuje się z pomocą kuchenną, próbując ogarnąć chaos zamówień. Każde polecenie wypowiada z chropowatą stanowczością, która nie pozostawia miejsca na sprzeciw. Starszy mężczyzna, o twarzy naznaczonej zmarszczkami i oczach, które widziały więcej, niż chciały, jest bez wątpienia człowiekiem z charakterem. Jego postura, choć nieco przygarbiona wciąż budzi respekt, a sposób, w jaki się porusza po kuchni, świadczy o latach doświadczenia. Nikt nie odważyłby się mu sprzeciwić, nikt poza właścicielem tego miejsca. Ich relacja to mieszanka szorstkiej lojalności i cichej rywalizacji, są ludźmi, którzy od lat znają się na wylot, ale nigdy do końca sobie nie ufają. W tej chwili przygotowuje sandwicze z chrupiącym bekonem i soczystymi pomidorami. Intensywny aromat miesza się z gorzką nutą spalonej kawy, parzonej w pośpiechu dla niecierpliwego klienta.
Ahh muzyka... płynie leniwie z radia. Stare jazzowe standardy przeplatały się z bluesowymi balladami, dodając temu miejscu atmosfery sennej melancholii. Było coś magicznego w tym miejscu, jakby zatrzymał się w czasie, oferując wszystkim schronienie przed pędem świata.
Udaję się pośpiesznym krokiem w kierunku zaplecza pracowniczego, mijając gwarne stoliki i przesuwając się zręcznie między klientami. Po drodze kiwam głową Johnny'emu, który, jak zawsze, stoi za barem z niewzruszoną miną, choć w oczach tańczy mu cień rozbawienia. Na mój widok zawsze pojawiają się te iskierki radości. Będąc już na zapleczu, odruchowo sięgam do wieszaka oznaczonego numerem 3, zsuwam rozsuwaną bluzę z ramion i odwieszam torbę. Ruchy mam wypracowane, niemal mechaniczne. Spinam włosy w wysokiego kucyka, wygładzając kilka niesfornych kosmyków, które wymknęły się spod gumki. Zanim jednak wejdę na salę, zatrzymuję się krok przed ciemnymi, drewnianymi drzwiami. Zamykam oczy i biorę dwa głębokie oddechy, wypełniając płuca ciężkim, znajomym powietrzem pubu. Nastawiam się na dzisiejszy dzień.
Jeszcze tylko kilka godzin, dasz radę.
Wychodzę.
Na ladzie już czeka na mnie taca. Dzbanek parującej kawy i zestaw filiżanek, ustawionych z niemal chirurgiczną precyzją. Chwytam ją pewnie jedną ręką i posyłam Johnny'emu szeroki uśmiech.
— Dzięki, Johnny! Jesteś wspaniały — rzucam, pstrykając palcami i wskazując na niego palcem.
— Wiem, wiem — odpowiada z przesadną skromnością, puszczając mi oczko. W jednej dłoni trzyma kryształową szklankę do whisky, w drugiej białą ścierkę, którą poleruje szkło z niemal nabożną dbałością. Z tym samym uśmiechem ruszam między stoliki, gotowa na kolejny wieczór w The Copper Lantern.
***
Po kilku godzinach pracy ból pleców i karku staje się coraz mocniej odczuwalny. Każdy krok wydaje się cięższy, a mięśnie napięte od ciągłego ruchu zaczynają pulsować, złośliwie upominając się o odpoczynek. Przez chwilę zatrzymuję się przy barze, opierając dłoń o blat, jakby ten niewielki moment odpoczynku mógł zdziałać cuda. Johnny rzuca mi krótkie spojrzenie znad szklanki, którą właśnie poleruje, ale nie komentuje, pewnie sam kiedyś czuł to samo. Zbieram się w sobie i ruszam dalej między stoliki. Jeszcze kilka godzin. Jeszcze kilka zamówień. Potem odpocznę.
Sprawnie balansuję między stolikami, unikając zderzeń z krzesłami i przypadkowymi gestami klientów. Zbieram brudne naczynia, zapisuję kolejne zamówienia i przytakuję, gdy ktoś rzuca mimochodem uwagę, że piwo dziś wyjątkowo dobrze schłodzone. W tle rozbrzmiewa nieustanny szum rozmów, stukot sztućców o talerze, chrzęst szkła odkładanego na blat. Nagle dźwięk telewizora, podwieszonego przy suficie tuż obok baru, staje się wyraźniejszy. Charakterystyczny dźwięk programu, przykuwa uwagę większości klientów.
„Wiadomości miasta Charleston, dzień 23 kwietnia, środa, godzina 5 PM. Prognoza pogody na najbliższe dni..."
Głos prezenterki ginie wśród rozmów, nikogo nie interesuje dzisiejsza temperatura czy ewentualne opady deszczu, które są tutaj częstymi bywalcami. Jednak chwilę później jeden z klientów gwałtownie zrywa się ze stołka, unosząc rękę w kierunku Johnny'ego.
— Kierowniku! Podgłośnij, zaraz będą informacje regionalne! — wykrzykuje.
Pub stopniowo cichnie. Rozmowy milkną, a spojrzenia, w tym moje, kierują się ku ekranowi.
„Miejscowa komenda policji ustaliła kolejne istotne tropy w sprawie zaginięć młodych kobiet. Podejrzewa się o przestępstwo znany w całym stanie, niebezpieczny gang, który w zawrotnym tempie rozrasta się w różnych regionach kraju"
W powietrzu zawisa ciężka cisza, przerywana jedynie cichymi komentarzami przy niektórych stolikach. Starszy mężczyzna przy barze pokręca głową z niedowierzaniem, kobieta siedząca przy oknie ściska filiżankę kawy trochę mocniej niż wcześniej.
„Policja wciąż ustala, kto przemyca zabronione substancje do portu miasta Charleston"
Reakcja jest natychmiastowa. Słychać buczenie, przekleństwa rzucane pod nosem, zirytowane pomruki. Temat narkotyków w Charleston budzi coraz większy strach, już od miesięcy miasto boryka się z falą dilerów, którzy panoszą się po ulicach niemal bezkarnie. Coraz więcej osób boi się wychodzić samotnie, nawet za dnia, nie mówiąc już o późnych godzinach wieczorach. Czuję, jak ściska mnie w żołądku. To, co kiedyś było odległym problemem, teraz zagląda ludziom prosto w oczy i nikt nie wie, jak długo potrwa, zanim miasto zupełnie straci kontrolę.
Podchodzę do baru, z ulgą odkładając ciężką tacę pełną brudnych naczyń. Palce lekko mi drżą, a w głowie wciąż kołacze się echo podniesionych głosów i spiętej atmosfery, jaka jeszcze przed chwilą panowała w lokalu. Klienci wciąż pomrukują niezadowoleni, ale sytuacja powoli wraca do normy. Johnny zauważa moje napięcie. Odkłada moją tacę do okienka na zmywak i bez słowa podchodzi bliżej. Jego dłoń opada mi na ramię, ciepła, stanowcza, uspokajająca.
— Co jest, Kate? — Jego głos jest cichy, ale wyraźnie przejęty — Nie przejmuj się, policja ogarnie temat.
Patrzę na niego, próbując opanować oddech. Policja już tu była. Zabrali go. Faceta, który wtargnął do baru i narobił zamieszania. Wciąż słyszę w głowie jego podniesiony głos, widzę gniewnie zmrużone oczy. Broń celowana prosto we mnie. Nie umiem tego zapomnieć, do dziś mam żywe wspomnienie tamtego dnia.
— Dobrze, że nie mieszkasz daleko — Johnny ścisza głos i zerka w stronę wyjścia — Wiem, jak mocno przeżyłaś tamten napad. Ale obiecałem, że przy mnie nic ci nie grozi dziecino — Podniósł mi podbródek, by upewnić się, że jego słowa do mnie dotarły.
Przez duże okno widzę światła radiowozu powoli znikające w ciemności. Kto to był? Kolejne patrole? Biorę się szybko w garść, potrząsając głową, jakby to mogło odegnać niepokojące myśli. Nie teraz. Nie tutaj. Unoszę kąciki ust w serdecznym uśmiechu i rzucam Johnny'emu krótkie: – Dzięki.
Nie czekam na odpowiedź. Mijam go i ruszam w stronę okienka, gdzie czekają kolejne zamówienia. Lokal tętni gwarem, rozmowy mieszają się z brzękiem szkła, a ciężkie powietrze pachnie dymem papierosowym, przypaloną fryturą i rozlanym piwem. Nagle przez hałas przebija się dziecięcy pisk, po którym następuje dźwięk tłuczonego szkła i chlupot wylewanej cieczy. Wzdycham. Świetnie. Przy jednym ze stolików mały chłopiec, ledwie kilkuletni, w furii przewrócił miskę z zupą. Złocista ciecz rozlała się na podłogę, spływając po drewnianych deskach i sklejając się z rozsypanymi kawałkami chleba. Jego matka, wyraźnie zmęczona, próbuje go uspokoić, ale malec uderza drobnymi piąstkami w stół, wydając z siebie kolejny, przeciągły krzyk. Nie czekam, aż sytuacja się zaostrzy. Ruszam po mop i wiadro z gorącą wodą. Gdy wracam, zwracam się do kobiety spokojnym tonem.
— Przepraszam, czy mogłaby pani na chwilę zmienić stolik? Szybko to posprzątam.
Patrzy na mnie z wdzięcznością, kiwając głową, bierze chłopca na ręce. Mijają mnie, a ja kucam, by zebrać resztki jedzenia. Oczywiście, jak na złość, mamy porę, kiedy faceci już zdążyli wypić za dużo. Czuję na sobie spojrzenia. Ciężkie, nachalne. To nie pierwszy raz i, niestety, na pewno nie ostatni.
— Stary, miałem taką fantazję... — odzywa się jeden z nich, przeciągając słowa i śmiejąc się ochryple — Sprzątaczka w samym fartuszku...
Słyszę, jak reszta przy stole parska śmiechem. Przez moment staram się to ignorować, ale ich głosy wbijają się w moje myśli jak tłuste palce. Czuję obrzydzenie, które ściska mi żołądek. Gdyby mówił to zadbany, porządny mężczyzna, może nawet bym się uśmiechnęła, pozwoliła sobie na krótką myśl, że ktoś we mnie widzi coś więcej niż dziewczynę od mopowania podłogi. Ale rzeczywistość jest brutalna.
Ten typ, który się odzywa, to klasyczny przykład życiowego rozczarowania. Piwny brzuch ledwie mieści mu się pod rozciągniętą koszulką. Zarost, w dziwnym odcieniu rudości, wygląda, jakby nigdy nie widział porządnej maszynki do golenia. Zakola galopują w stronę karku, a tłuste włosy wąsów ociekają pianą piwną. Pachnie przetrawionym alkoholem i rozlanym piwem. Nie patrzę na niego. Zaciskam zęby, prostuję plecy i kończę sprzątanie. W końcu nie warto dawać satysfakcji komuś, kto sam dawno temu stracił szacunek do siebie.
Podnoszę się z mopem i wiaderkiem, gotowa wrócić na zaplecze. Czuję na sobie spojrzenia, ale ignoruję je, idę prosto, nie spuszczając wzroku w dół ani nie reagując na zaczepki. Przejście obok baru pełnego podpitych, obleśnych typów zawsze jest ryzykowne. Trzeba się nie wychylać. Nie prowokować. Ale najwyraźniej to, że po prostu istnieję, wystarczy, by dać im pretekst. Czuję nagle mocne uderzenie w pośladek.
Zatrzymuję się gwałtownie. W powietrzu wisi sekunda ciszy, jakby nawet gwar baru na moment przycichł. Po chwili rozbrzmiewa rechot. Śmiech jest gruby, ochrypły, pełen samozadowolenia.
— Mmm, ale tyłeczek. Taki jędrny... — mamrocze ten, który się ośmielił, a reszta mu wtóruje.
Coś we mnie pęka. Zanim jeszcze do końca przetrawię sytuację, już działam. Odwracam się na pięcie i z pełnym spokojem podchodzę do sprawcy, faceta ledwo mieszczącego się w drzwiach pubu. Piwny brzuch wylewa mu się nad pasek, a twarz pokrywa plątanina nierówno rosnącego zarostu. Nie zdąża nawet zareagować, kiedy chwytam jego rękę i błyskawicznie wykręcam ją za plecy.
Rozlega się głośne chrupnięcie.
Mężczyzna jęczy z bólu, jego śmiech zmienia się w bolesne pojękiwania przypominające świnię zarzynaną na targu. Reszta towarzystwa zamiera. Nachylam się do jego ucha, napierając na ramię tak mocno, że jeszcze chwila, a faktycznie coś mogłoby pęknąć.
— Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz... ba, spojrzysz w moim kierunku — mówię cicho, ale dobitnie — Przysięgam, że połamię ci tę rękę na kawałki. Rozumiemy się?
Facet sapie, próbuje się wyrwać, ale jeszcze bardziej pogłębiam nacisk. Czuje, że mówię poważnie. Wokół robi się grobowa cisza. Wszyscy patrzą. I dobrze. Niech widzą. Niech wiedzą, że nie jestem bezbronna. Nachylam się jeszcze bliżej, aż czuję jego spocone, śmierdzące tanim alkoholem ciało.
— To, że mam urodę anioła, nie czyni mnie słabą — szepczę mu do ucha, przeciągając każdą sylabę — Bo w środku mam temperament diabła.
Po czym puszczam go z impetem. Facet zatacza się i niemal wpada na stolik. Przekrwione oczy są teraz szeroko otwarte, nie ze złości, ale ze strachu. Podnoszę z podłogi wiadro i mop, jak gdyby nic się nie stało.
— Co za kurwa! — burczy, chwytając się za ramię. Jego twarz płonie ze wściekłości i upokorzenia. Wciąż nie załapał, że przegrał. Naprawdę miałam nadzieję, że sobie odpuści. Wystarczyło, by zamknął gębę, przetrawił porażkę w ciszy. Ale najwyraźniej alkohol sprawił, że poczuł się nieśmiertelny. Nie dam mu szansy na kolejne obelgi. Bez chwili wahania odwracam się i jednym ruchem wpycham mop oraz wiadro w ręce Johnnego.
— Trzymaj.
Johnny chwyta odruchowo, ale jego oczy robią się większe, gdy widzi, jak podchodzę do faceta szybkim, zdecydowanym krokiem. Mężczyzna otwiera usta, by rzucić kolejną błyskotliwą uwagę, ale nie daję mu tej satysfakcji.
Prawy sierpowy wchodzi czysto.
Rozlega się głuchy trzask. Jego głowa odskakuje do tyłu, a z nosa tryska krew. Zatacza się, chwiejąc jak pijany marynarz na sztormowym pokładzie. Bar milknie. Mężczyzna łapie się za nos, klęka i syczy z bólu, plując czerwienią na podłogę. W tym momencie Johnny w końcu się rusza. Z hukiem odkłada mop i podchodzi do nas, jego twarz kamienieje.
— Dosyć tego — Jego głos jest niski, ale nie pozostawia miejsca na dyskusję — Wstawaj i wynoś się stąd.
Facet patrzy na niego spod przymrużonych powiek, ciężko dysząc.
— Jaja sobie robisz...?! Ta dziwka mi rozwaliła...
— Jeszcze jedno słowo — przerywa mu Johnny, a jego ton sprawia, że nawet ja czuję ciarki na plecach — i wylatujesz stąd na zbity pysk. Policja jest przecznicę stąd. Chcesz, żebym zadzwonił?
Facet sapie, a jego spojrzenie przebiega po twarzach klientów. Szuka wsparcia. Nie znajduje go. Nikt nie odzywa się nawet słowem. Po chwili podnosi się na nogi, przyciska dłoń do nosa i z trudem dźwiga się na chwiejne nogi.
— Pierdolcie się — rzuca w moją stronę, ale głos mu drży. Właściciel pubu tylko wskazuje mu drzwi.
— Wynoś się.
Johnny stoi przez chwilę jak wryty, wpatrując się we mnie z uniesionymi brwiami. W końcu przekrzywia głowę, a na jego twarzy pojawia się coś pomiędzy podziwem a rozbawieniem.
— No, no, Kate... Nie wiedziałem, że masz takie ciosy w zanadrzu.
Zanim zdążę odpowiedzieć, unosi dłonie i zaczyna klaskać. Najpierw tylko on, ale po chwili dołączają inni. Klienci przy barze, kelnerki, nawet kucharz wychylający się z zaplecza. Śmiechy, okrzyki uznania, kilka gwizdów. A mnie trzęsą się ręce. Adrenalina powoli opada, ale ciało wciąż jest napięte, jakbym czekała na kolejny atak. Nie czekam. Nie zatrzymuję się nawet na sekundę. Odwracam się na pięcie i szybkim krokiem pokonuję drogę na zaplecze, ignorując spojrzenia i gratulacje. Chcę zniknąć. Wchodzę do kuchni, gdzie gorące powietrze natychmiast otula moją skórę. Kucharz, który właśnie doprawia sos w wielkim garnku, rzuca mi krótkie spojrzenie.
— Wszystko w porządku?
— Szklankę wody, proszę — mówię szybko.
Nie pytam, czy widział. Nie chcę o tym gadać. Opieram się o blat i biorę kilka głębokich oddechów, próbując uspokoić kołaczące się serce. Palce instynktownie sięgają do szyi i zaczynam bawić się wisiorkiem, przesuwając go między palcami. Zimny metal koi rozgrzaną skórę. Woda pojawia się przede mną, a ja łapczywie biorę pierwszy łyk, pozwalając, by chłód rozlał się po moim ciele. Dopiero teraz dociera do mnie, co się właśnie wydarzyło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro