Rozdział 22
Otarłem przegubem ręki mokre oczy i odcięty od otoczenia, poszedłem w stronę klubu. Nabierając głęboki wdech, szarpnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. Dobiegły mnie śmiechy i głośne rozmowy. Nie zwracałem uwagi na obserwujące mnie zdziwione oczy. Zapewne wyglądałem tak samo okropnie, jak się czułem. Przeszedłem przez salę z jednym nurtującym moje myśli pytaniem:
Jak ja mam mu to powiedzieć?
Zatrzymałem się przy stoliku, gdzie w gronie Starszyzny siedział Risk i mój teść. Na mój widok zapadła grobowa cisza.
– Gdzie Rose? – rzucił ostro Ax.
Dupek miał świra na punkcie swojej siostry.
– W samochodzie. – Ledwo odpowiedziałem, a już wybiegł z budynku, jak strzała.
Po prostu świr.
Spojrzałem na przyjaciela, który opadł plecami na oparcie fotela. Czytał we mnie, jak w otwartej księdze i już dobrze wiedział, że przyniosłem złe wieści dotyczące May. Nie miał siły o nic zapytać. Wyręczył go William.
– Set, co się stało?
– Rose prosiła, żebyś pożyczył nam samochód. Musimy z Riskiem pojechać do Dalesday. – Wyciągnąłem drżącą łapę, w którą od razu włożył kluczyki, nadal nie odrywając ode mnie świdrującego wzroku.
Warrior nie wytrzymał stanu mojego zawieszenia i ryknął:
– Kurwa, Set, o co chodzi?
– Zadzwoniliśmy do szeryfa, żeby pomógł nam dowiedzieć się, dlaczego May i Frank nie dotarli na lotnisko. – Gardło boleśnie zacisnęła mi pętla, nie pozwalając normalnie mówić. Na siłę wydobyłem z siebie kolejne zdania. – Przy Dalesday mieli wypadek. Prowadził Frank. Zasłabł za kierownicą i wjechał wprost pod ciężarówkę. Zmarł na miejscu. May jest w szpitalu. Lekarze walczą o jej życie. Nie wiem, co z dzieckiem.
Wszyscy zbledli, a Prez, jak poparzony, rzucił się w moją stronę. Złapał mnie pod szyją za koszulkę i zacisnął na niej pięści.
– Powiedz, że żartujesz! To, kurwa, jakiś jebany żart, tak? – krzyczał, rozpadając się na moich oczach. Musiałem, jak najszybciej zabrać go stąd.
Objąłem go ramieniem i wyprowadziłem z budynku. Nie byliśmy w stanie rozmawiać. Wpakowałem załamanego Brata na tył, siadając obok niego. Ax oczywiście nie opuszczał boku siostry, siedzącej za kierownicą. Spojrzałem na jej zapłakaną twarz i podałem kluczyki. Gdy włożyła je do stacyjki i odpaliła silnik, zapytałem:
– Słońce, na pewno dasz radę prowadzić?
– Tak – odparła stanowczo. Zacisnęła zęby i wbiła spojrzenie w pustą przestrzeń przed maską auta.
Dla nas wszystkich to była dwugodzinna droga przez cholerną mękę w całkowitej ciszy. Ax, jako jedyny, jakoś się trzymał. Cały czas pilnował Rose za kółkiem i kilka raz uchylił usta tylko po to, żeby pokierować ją, w którą stronę ma skręcić. Moja żona w ogóle się nie odzywała, wykonując jego polecenia. Risk miał przyklejone czoło do szyby i w bezruchu patrzył na krajobraz za oknem osnuty czernią nocy.
Sam też milczałem. Czułem się jak wrak. Pomimo tego, co ostatnio nawywijała May, nie mogłem wyzbyć się uczuć, którymi ją darzyłem. To ona, jako pierwsza, pokazała mi, że mogę być w związku. Mogę kochać i być kochanym. Otworzyła mi oczy na wiele spraw. Przez kilka miesięcy była moją oddaną przyjaciółką, której mogłem się wygadać. Przykro mi było, że przez zwykłą zazdrość ta relacja tak nagle się zepsuła. Teraz krwawiło mi serce, że przez niefortunne zdarzenie losu, musi walczyć ze śmiercią. Cholernie się o nią martwiłem i o ich nienarodzone dziecko.
Ono niczemu nie jest winne? Jeszcze się nie narodziło, a już dotknęło je takie nieszczęście.
Wysiedliśmy z Dodgea i udaliśmy się do szpitala. Pomimo późnej godziny nocnej, nadal panował tu duży ruch. Na izbie przyjęć siedzieli zarówno oczekujący na wiadomości o bliskich, zebrani z ulicy gówniarze, którzy pobili się wracając z imprezy, babcia skarżąca się na bóle brzucha, jak i matka z nastolatkiem ze złamaną ręką. Podeszliśmy do rejestracji, a Rose, przyjmując kamienny wyraz twarzy, zaczęła wypytywać o May. Pielęgniarka zadzwoniła na oddział, po czym kazała nam usiąść i poczekać na lekarza dyżurnego.
– Kurwa, jakby sama nie mogła nam powiedzieć, co się dzieje – syczał wściekle Ax.
Miałem to samo zdanie, co on, szczególnie, że kolejne minuty oczekiwania na jakiekolwiek informacje były dla nas katorgą.
Rose, widząc w jakim stanie jest Risk, usiadła przy nim i pocieszająco objęła go ramionami. Brat ledwo dychał, a jego oczy utkwione były w martwym punkcie. Nie chciałbym nawet wiedzieć, co teraz dzieje się w jego głowie. Cholernie mu współczułem.
Minęło pół godziny, gdy w końcu podszedł do nas starszy mężczyzna w białym kitlu.
– To państwo przyjechali w sprawie ciężarnej przywiezionej z wypadku?
Jak na rozkaz jednocześnie podnieśliśmy na niego oczy.
– Tak. Co z nią? – rzucił zniecierpliwiony Ax.
– Jesteście z rodziny?
– Jestem jej mężem – wychrypiał słabym głosem Risk. – Proszę powiedzieć, co z May?
Lekarz odchrząknął i przysunął sobie krzesło. Po jego postawie, już wiedziałem, że nie przyniósł nam radosnych wiadomości.
– Przywieziona do nas pacjentka, była w bardzo złym stanie. Od razu trafiła na salę operacyjną. Oprócz rozległych obrażeń klatki piersiowej, doszło do złamania podstawy czaszki i krwawienia śródczaszkowego. Przez kilkanaście godzin walczyliśmy o jej życie. Po operacji została przewieziona na oddział intensywnej terapii. Niestety, godzinę temu zmarła. Bardzo mi przykro.
Z ust Riska wydobył się krzyk rozpaczy. Nigdy nie zapomnę tego dźwięku, który przedarł nasze serca. Nie chciałem, żeby kiedykolwiek cierpiał tak, jak teraz.
Zgiął się w pół, chowając głowę w dłoniach. Nie mogłem nic zrobić. Nawet się ruszyć, żeby jakoś mu pomóc. Czułem jebaną niemoc.
– A co z dzieckiem? – zapytał Ax, nadal zachowując zimną krew.
– Podczas operacji wykonaliśmy cesarskie cięcie. Dziecko jest wcześniakiem i jeszcze długo będzie musiało zostać w szpitalu pod nadzorem pediatrów, ale to piękny i silny chłopczyk.
– Będziemy mogli go zobaczyć? – dopytała przez łzy Rose.
– Tak, ale najpierw – urwał, nabierając głęboki wdech i spoglądając na skuloną postać mojego przyjaciela. – będziemy musieli przejść do prosektorium, żeby potwierdzić tożsamość zmarłej. Przykro mi, ale takie mamy procedury. Proszę wziąć kogoś ze sobą i przejdźmy tam teraz.
Po doktorku było widać profesjonalizm. Starał się mówić kojącym tonem i delikatnie przekazywać nam złe wiadomości. Ale choćby nie wiem jak się starał, informowanie kogoś o śmierci bliskiej osoby, poruszyłaby nawet głaz. Miał przejebaną fuchę, przez którą na jego barkach wisiał ciężar cierpienia ludzi, którzy na to nie zasługiwali.
Próbując pozbierać się w sobie, położyłem rękę na napiętych plecach Brata i zwróciłem się do niego:
– Risk, każdy wie, jakie to dla ciebie trudne, ale to cię nie ominie. Pójdę z tobą i cię nie opuszczę na krok. Chodź. Miejmy to już za sobą.
Trzymając go za ramię, stałem odrętwiały i blady jak ściana. Walczyłem sam ze sobą, żeby nie upaść.
Naturalnie wydatne malinowe usta były teraz sine. Twarz w odcieniu kredy, ukazywała liczne wylewy podskórne po wypadku. Nijaki wyraz, świadczył o braku odczuwanego bólu. Zielone oczy zamknięte już na zawsze.
Risk upadł na kolana, zaciskając palce na jej sztywnej dłoni. Przyłożył usta do lodowatej skóry i wyszeptał:
– Umarłem razem z tobą, Kocie.
Jęk rozpaczy rozniósł się po cichej sali prosektorium. Pochyliłem się i złożyłem pocałunek na zasiniałym czole. Brakowało mi słów, by określi, jak bardzo bolała mnie jej strata. Dając przyjacielowi czas na pożegnanie się z żoną, podszedłem do stojącego na uboczu lekarza.
– Doktorze – Palcami zebrałem napływające do kącików oczu łzy. – to ona. Proszę powiedzieć, jak wyglądają procedury zabrania jej stąd?
– Pana przyjaciel musi złożyć podpis z identyfikacji zwłok. W dzień udajcie się do domu pogrzebowego. Oni zajmą się resztą.
Nerwowo skinąłem głową, po czym spojrzałem na załamanego Riska.
– A co z dzieckiem? Na pewno wszystko w porządku?
– Tak – odpowiadając, przyciszył głos. – Jako wcześniak, przez jakiś czas musi zostać pod obserwacją lekarzy. Podpięty jest do aparatury monitorującej parametry życiowe. Po tych przejściach, sam się dziwię, że jest w tak zaskakująco dobrym stanie. Po pogrzebie proponuję zacząć przygotowania do przyjęcia go w domu. Czy macie warunki do zapewnienia mu dobrego startu w takiej sytuacji? – zapytał z troską.
– Tak. Wraz z żoną pomożemy mu. – Podbródkiem wskazałem Brata. – Dziecku nic nie zabraknie, a tym bardziej miłości.
– Tak między nami. – Zbliżył się do mnie o krok i znowu zaczął szeptać. – Uprzedzam, że w okolicznościach, gdy dziecko traci matkę, opieka społeczna bada warunki życiowe ojca. Żeby ominęły was nieprzyjemności, proponuję przygotować się na ich kontrolę.
No kurwa, jeszcze tego brakowało, żeby ktoś grzebał w życiu prywatnym mojego przyjaciela, podczas gdy przeżywa taką tragedię.
– Dziękuję, ale z tym nie powinno być problemu. Ma dobre zarobki, swój własny dom i pełno bliskich osób, które w każdej chwili pomogą.
– To dobrze, ale mimo wszystko uprzedzam, żebyście się na to przygotowali. Opieka społeczna w naszym rejonie ma dość zaostrzone wymogi, co do ojców przejmującą pełną władzę rodzicielską nad wcześniakiem. W razie porady, bez obaw możecie do mnie przyjść.
Byłem wdzięczny temu obcemu człowiekowi, który najwyraźniej, sam z siebie chciał nam pomóc.
– Dziękuję. – Wymusiłem na ustach krótki, blady uśmiech.
– A teraz musimy już stąd wyjść.
Dobrze wiedziałem, że musiał już wracać do swoich obowiązków. Nie chciałem bardziej nadszarpywać jego czasu i cierpliwości, dlatego od razu podszedłem do Brata i pochyliłem się nad nim.
– Risk, idziemy już.
Pokręcił przecząco głową, nadal tuląc ją do bezwładnej ręki May.
– Nie... nie mogę... nie... – Dławił się przez potok łez.
Wiedziałem, że zabranie go stąd nie będzie łatwe, ale musiałem jakoś postawić go na nogi. Im dłużej był przy martwej żonie, tym bardziej się rozpadał. Użyłem jedynego argumentu, który mógł teraz do niego przemówić.
– Wiem, że cholernie mocno cierpisz. Wszyscy byliśmy z nią mocno związani i każdy z nas przeżywa jej stratę. Ale zostawiła po sobie dziecko, które teraz cię potrzebuje. Musisz się otrząsnąć i być przy nim.
– Nie wiem, czy dam radę – wyznał, po raz kolejny łamiąc mi tymi słowami serce. Wątpił w siebie i pogrążał w coraz gorszym cierpieniu. Nie mogłem mu na to pozwolić.
– Dasz radę, bo masz nas. Pomożemy ci przez to wszystko przejść.
Moje zapewnienie chwilowo dodało mu siły. Podniósł się i złożył pożegnalny pocałunek na czole żony.
– Śpij spokojnie, Kociaku. Zadbam o naszego syna.
Lekarz odprowadził nas na główny hol, gdzie zdenerwowane rodzeństwo siedziało, jak na szpilkach, nie mogąc się nas doczekać.
– Poczekajcie tu. Zaraz przyślę kogoś, żeby zaprowadził was do dziecka – poinformował nas doktorek i zniknął za drzwiami przeznaczonymi wyłącznie dla personelu.
Ax wymownym spojrzeniem zapytał „co z Riskiem?". Pokręciłem przecząco głową, dając znać, że jest cholernie źle. Dobrze, że pielęgniarka z oddziału intensywnej opieki noworodków pojawiła się w przeciągu chwili, zabierając Riska i Rose, dzięki czemu mogliśmy spokojnie pogadać w cztery oczy.
– Kurwa, wszystko się spierdoliło – sapnął, siadając obok mnie. – To naprawdę May?
– Tak. – Przetarłem łapami twarz, odbierając mu ostatnią tlącą się nadzieję. – Będziemy musieli mu pomóc. Załamał się. May była całym jego światem. Kurwa – z oczu pociekły mi niekontrolowane łzy. – to takie trudne.
– Wiem, że byliście ze sobą zżyci. Przykro mi, Set. – Starał się mnie jakoś wesprzeć, ale słowa znowu zaczynały grzęznąć mi w gardle.
Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć. Bez słowa wyszedłem zapalić. Rozumiał to, dlatego za mną nie poszedł, dając mi czas dla siebie.
Zatrzymując się przy Dodge'u, wyjąłem telefon i wybrałem numer do Warrior. Odebrał niemal natychmiastowo. Pewnie już dłuższy czas czatował przy aparacie, chcąc usłyszeć od nas jakiekolwiek wieści.
– Set, dobrze, że dzwonisz. Już odchodzimy od zmysłów. Co się dzieje? Mów!
Zacisnąłem powieki, czując, jak znowu zaczynają cholernie szczypać. Musiałem przetrwać jeszcze tą jedną rozmowę.
– May nie żyje, ale uratowali dziecko. – Tym jednym zdaniem odebrałem nam obu mowę.
Długo milczeliśmy, słysząc jedynie własne oddechy, zanim zapytał:
– Jak Risk?
– A jak sądzisz? – prychnąłem z sarkazmem. – Jest rozpierdolony na części pierwsze. Poszedł teraz z Rose do syna. Nie wiem, za ile wrócimy do siedziby, ale trzeba będzie zorganizować przewóz jej ciała do domu pogrzebowego i zacząć przygotowania do pożegnania W obecnej sytuacji, sam sobie z tym nie poradzi. Musimy mu pomóc. – Głos, co chwilę mi się łamał i w ogóle nie mogłem nad tym zapanować.
– Mój znajomy tym się trudni. Zadzwonię do niego rano. Osobiście zajmę się tematem pogrzebu. A ty czuwaj nad Riskiem i o nic się nie martw.
– Dzięki. W kontakcie. – Rozłączyłem się, nie będąc w stanie już dłużej gadać.
Oparłem plecy o auto i zjechałem w dół. Chyba pierwszy raz w życiu rozwyłem się, jak małe dziecko, chcąc wyrzucić z siebie cały zalegający na sercu ból. Brakowało mi sił i przestałem walczyć z opanowującą mnie niemocą.
To nie tak, kurwa, miało być. Nie tak...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro