Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Hej, hej, hej, nie umieraj mi tu!

Wakacje trwały już od dwóch tygodni, a w niewielkim miasteczku istne oblężenie miał tamtejszy skatepark. Usytuowany był w niewielkiej niecce, przy pobliskiej rzece. Woda rzadko opuszczała swoje koryto, ale powódź sprzed dwudziestu lat wyczuliła na ten problem władze miasta. Zaanektowano pobliskie łąki, tworząc z nich idealne miejsce, by rzeka miała gdzie się zatrzymać, nie zalewając dalej położonych domostw i gospodarstw. Po latach suszy postanowiono zbudować tu ogromny skatepark z licznymi rampami, minirampami, bankami, funboxami, railami i całą masą przeszkód, z których korzystali skaterzy, wyczynowi rolkowcy lub właściciele BMX-ów. Ponadto dookoła skateparku stworzono betonową drogę pełną wzniesień, górek i hopków, gdzie nawet użytkownicy rowerów MTB mieli kawałek niewielkiej trasy dla siebie i swoich popisów.

Jednym słowem był to raj dla tych, którzy lubili sport i wystrzegali się siedzenia w domu.

Aiden także należał do takich osób. Już od najmłodszych lat rzadko przesiadywał w ciasnych czterech ścianach. Może nie chodził jak obecna młodzież na skateparki, ale był bardzo żywym i ruchliwym dzieciakiem. Wszystko zmieniło się dopiero niedawno, a on nadal nie mógł się pogodzić z nową rzeczywistością, w której nie mógł już robić tego co tak bardzo kochał.

Miał dziewiętnaście lat i właśnie rozpoczynały się jego ostatnie wakacje przed wyjazdem za granicę – rodzice zdecydowali o tym za niego. Jedyne co mógł zrobić, to uprosić ich, żeby ostatnie lato spędzić w niewielkiej miejscowości u babci.

Sześćdziesięcioletnia kobieta mieszkała w dziesięciopiętrowym bloku na trzecim piętrze. Dawno temu rozstała się z swoim mężem, bo przepijał każdą wypłatę swoją i żony, aż w końcu cały majątek. Później zostawił ją z długami, które dopiero w poprzednim roku udało jej się spłacić.

Żyła sama, miała jedno dziecko – mamę Aidena – której syn był jej jedynym wnukiem. Chłopak chciał pobyć z babcią przed wyjazdem. Zwyczajnie pomagać z zakupami lub sprzątaniem. Pogadać, a wieczorem wyjść na spacer po okolicy – coś, na co dotąd nie miał czasu i w ogóle o tym nie myślał, skupiając się tylko na sobie. Poza tym spędzenie czasu u babci – w innym środowisku i otoczeniu, gdzie nikt go nie znał, nie zadręczał ciężkimi pytaniami, a przede wszystkim gdzie nie otaczały go znajome przedmioty, boleśnie przypominające mu o nie tak odległej przeszłości, której był częścią – było dziwnie miłą odmianą. To trochę tak, jakby stary Aiden został w posiadłości z rodzicami, a nowy, zupełnie niewyróżniający się z tłumu chłopak, był teraz tu z nim.

Mógł anonimowo wyjść z domu, usiąść na ławce przed blokiem, łuskać słonecznik i karmić pobliskie gołębie, a nikt nie zwróciłby nawet na niego uwagi.

To było odświeżające uczucie.

W spokoju odetchnąć.

Jednak jeśli przez całe życie ktoś lubi jeździć samochodem, mając w pobliżu tor Formuły 1, nawet jeśli sam nie może już siadać za kierownicę, nadal podświadomie będzie tam chodził. Coś niewidzialną siłą będzie go przyciągało.

Tak samo było z jakimkolwiek sportem lub hobby.

Aiden lubił ruch i lubił obserwować tych, którzy ćwiczyli i czerpali z tego radość. Dlatego każdego dnia przychodził na skatepark, popatrzeć na młodych ludzi, którzy jeździli jak szaleni, krzyczeli podekscytowani udanymi trikami, przewracali się, obijali, ale mimo bólu i krwi sączącej się z ran nadal byli szczęśliwi.

On tak samo pamiętał to uczucie – skupienia, siły grawitacji, wolności ruchu i towarzyszącej temu euforii.

* * *

Dzień był ciepły, ale znad pobliskiej rzeki do chłopaka siedzącego na ławce dolatywał przyjemny wiatr. Przyszedł niedawno. Z mieszkania babci były tu prawie trzy kilometry. Lubił chodzić, więc zawsze przemierzał ten dystans pieszo. Wakacje to taki czas, kiedy nie miał nauki ani obowiązków – poza pomocą w sprzątaniu lub zakupach, co robił rano lub wieczorem po kolacji. Zdecydowanie wolał kłaść się spać późno, co często kolidowało z zajęciami w szkole i porannym wstawaniem, ale w końcu są i "ranne ptaszki", i "nocne Marki". On zdecydowanie należał do tych drugich.

Błękitne niebo bez żadnej chmurki zwiastowało idealne popołudnie do ćwiczeń, więc młodzieży i dzieci nazbierało się dość dużo. Najmłodsi przychodzili z rodzicami, starsi sami lub ze znajomymi i panował wesoły harmider. Aiden nie lubił hałasu, ale dzisiejsze radosne okrzyki dziwnie mu nie przeszkadzały. Były w pewien sposób dekoncentrujące.

Zamknął oczy, opierając łokcie dość wysoko na oparciu ławki i nastawił twarz do słońca. Przyjemnie grzało. Kiedyś nie miał czasu wylegiwać się na dworze, a teraz miał to codziennie. Zastanawiał się, czy następnym razem wziąć koc i położyć się w cieniu pod którymś z pobliskich drzew. Było ich tu kilka.

Do jego uszu doleciało dudnienie i głośny szum przejeżdżającego w górze pociągu. Po lewej stronie, około sto metrów od granicy skateparku stały masywne filary najdłuższego wiaduktu w Europie. Kilka lat temu wyremontowali go i każdej nocy wszystkie te kolumny były ładnie oświetlone. Podobno. Nie przychodził tu w nocy, dlatego nie widział tego na własne oczy. Przed zmrokiem zawsze wracał do babci, aby pomóc jej w przyszykowaniu kolacji. Potem wspólnie wychodzili na spacer po osiedlu. Rozmawiali o sąsiadach babci, o rosnących cenach produktów, planach na obiad kolejnego dnia i żartowali, że gdyby nie wyjeżdżał za granicę, mógłby tak spędzać z nią dni do końca życia. Może jeszcze przydałby im się kot. Babcia śmiała się, że jak kiedyś trafi na jakąś znajdę, to powinien ją zabrać.

Ta starsza kobieta zawsze działała na niego kojąco. Nie była jak reszta rodziny lub znajomi. To osoba po przejściach, doświadczona życiowo. Może właśnie dzięki temu nie poruszała niepotrzebnych tematów i czuł się przy niej jak przy przyjaciółce, której można wszystko powiedzieć, a ona zapyta "Zabiłeś kogoś? Na pewno mu się należało. Biegnij, złotko, po łopatę, to zaraz zakopiemy gada". Taka właśnie była.

Jak mógł jej nie kochać i nie być szczęśliwy, że może z nią mieszkać?

Teraz na tę myśl także się uśmiechnął. Pociąg już dawno przejechał, a on wsłuchiwał się w głośne krzyki, gdy komuś udawał się trik. Pamiętał, że na rampie jeździło kilku chłopaków na deskorolkach.

To pewnie oni – pomyślał.

Jego głowa opadła niżej. Widział czerwień przez padające na powieki mocne promienie słońca. Nie był zmęczony, ale lekki wiatr, zapach rosnących dookoła traw, dochodzący z obwodnicy miasta szum przejeżdżających samochodów i śmiechy innych ludzi usypiały go.

Nigdy bym nie zgadł, że to będzie takie relaksujące... – To było ostatnie, co sobie uświadomił, zapadając w drzemkę.

Jego umysł szybował nad miastem. Widział niewielki rynek, wieżę ratuszową i kościelną. Dalej był zabytkowy budynek sądu z piaskowca i tory kolejowe. Wiedział, że jak poleci wzdłuż nich, to będzie nad wiaduktem.

Rozejrzał się i dostrzegł go. Uśmiechnął się i tam ruszył.

Jednak już w połowie coś go zatrzymało. Nie mógł polecieć w żadną stronę. W zamian szybko się unosił. Trochę spanikował, zwłaszcza że był już na takiej wysokości, że widział całe miasteczko.

I nagle zaczął spadać. Usłyszał trąbienie pociągu i ujrzał go w oddali. Jego ciało leciało dokładnie na tory, a maszyna jechała i był pewny, że tak się zgrają – on upadnie, a lokomotywa go przejedzie.

Albo nawet uderzy w niego.

Im bliżej był ziemi, tylko większą miał pewność, że będzie to bolesne.

W ostatnim momencie zasłonił dłońmi twarz, jakby miało go to uchronić przed śmiercią. Poczuł, jak jego ciało ląduje na nierównych torach. Cieszył się, że przeżył i jest cały, a sekundę później odbił się i uderzył w niego rozpędzony pociąg. Usłyszał trzask łamanych kości, a jego usta i nos zalała woda.

Skąd się tu wzięła woda?!

Gwałtownie się przebudził. W buzi miał jej pełno, tak samo w uszach, nosie, a nawet oczodołach. Zaczął kaszleć i się krztusić.

Co jest, do cholery...

– Hej, hej, hej! – Gdzieś z bliska doleciał do niego przestraszony głos. – Nie umieraj mi tu!

Ktoś mocno przyłożył gorące dłonie do jego policzków i nachylił się nad nim. Przed oczami mu pociemniało, a czyjeś twarde kolano zaczęło wbijać się w wewnętrzną część lewego uda.

– Oddychaj! – krzyczał ten ktoś. Aiden zgadywał, że to jakiś chłopak. Może nawet jeden z tych, którzy byli na skateparku. Ale... co się właśnie stało? – Nie umiem robić sztucznego oddychania, więc musisz przeżyć! Sorry!

Nawet jeśli nie minął mu szok i kompletne zdezorientowanie, Aiden potrafił działać automatycznie.

Jednym, krótkim ruchem strącił przedramieniem niechciane ręce z własnej twarzy, płynnie przyciągnął kolano do klatki piersiowej i mocno wyprostował nogę, celując dokładnie przed siebie. Poczuł opór, który wcale nie zatrzymał jego stopy wbijającej się w czyjś w połowie twardy brzuch.

To był czysty instynkt, jakby robił to od zawsze i miał zakodowane głęboko w pamięci.

Kiedy nieznajomy, który śmiał go dotknąć we śnie, poleciał w tył z głośnym, bolesnym sapnięciem, zerwał się z ławki. Wystarczyło mu tylko odrobinę uchylić powieki, aby zobaczyć zamazany kontur jakiejś postaci – czyjejś nagiej klaty i ciemnych spodenek. Nie był pewny czy to on, ale niewiele go w tej chwili obchodziło. Rzucił się na niego, lądując na twardych biodrach i przymierzając się do uderzenia pięścią.

– Czekaj-czekaj-czekaj! – Obcy błyskawicznie zaczął wykrzykiwać, a napięta skóra na białych knykciach Aidena zatrzymała się przy nosie. – Przepraszam! Przepraszam-nie-chciałem – mówił tak szybko, jakby się bał, że pozostało mu pięć sekund życia, a on musi w tym czasie się wyspowiadać. – Nie-chciałem-cię-oblać-ale-siedziałeś-tam-na-słońcu-tak-długo-że-mogłeś-dostać-udaru-więc-przyszedłem-cię-obudzić-ale-nie-mogłem-więc-oblałem-cię-wodą-i-coś-krzyczałeś-więc-chyba-miałeś-zły-sen-ale-ja-naprawdę-nie-chciałem-cię-wkurzać-wybacz! – powiedział to wszystko na jednym tchu, nie robiąc żadnych przerw i tylko machając rękami, jakby chciał coś odgonić. Coś albo kogoś, kto wyglądał w jego oczach jak wściekły, dziki kot.

Aiden nie zabrał pięści, ale powoli otworzył zalane wodą oczy. Palce złapały go za przegub, chcąc odciągnąć od siebie, ale jego ręka była jak z kamienia – nie do ruszenia.

– Puść – warknął i dotyk natychmiast znikł.

Wolną dłonią przetarł oczy, usta i całą twarz. Omiótł wzrokiem najbliższą okolicę i dostrzegł kilku chłopaków, którzy przyglądali się mu z niepokojem.

– Mrówa! Co się dzieje? – zapytał podniesionym głosem jeden z nich. Najwyższy i chyba najstarszy z ich paczki.

– Luz, chłopaki, nic mi nie jest! Serio! – odezwał się ten, który nadal starał się leżeć spokojnie i niepotrzebnym ruchem nie sprowokować siedzącej na nim osoby.

A miał się czego bać. Nadal czuł skutki kopnięcia, które powaliło go w sekundę i zabrało dech w piersi. Mógł nadal oddychać tylko dlatego, że chciał coś wtedy powiedzieć i napiął brzuch. W przeciwnym razie już pozbywałby się dzisiejszego śniadania i obiadu naraz. Do tego osoba nad nim miała groźne i przeszywające spojrzenie. Błękitne oczy, podobne do nieba, patrzyły na niego tak lodowato, a jednocześnie z takim ogniem wściekłości, że na zmianę robiło mu się zimno i gorąco. Dawno już nikomu tak nie podpadł. Czarne włosy były krótkie, a ich końcówki mokre i podniesione przez dłoń ich właściciela do góry. Z takim wyglądem przypominał trochę osiedlowego zakapiora, którego często widział za łebka w pobliżu domu. Za każdym razem próbował złoić mu skórę za strzelanie z jarzębiny z kryjówki na drzewie. Choć nigdy go nie dopadł, bo potrafił szybko biegać, to lekka trauma pozostała. Widział też napiętą szczękę, jakby zaciskał zęby. Miał nadzieję, że nie puszczą mu nerwy, a pięść przy jego nosie nie będzie chciała sprawdzić, jak mocno jest ukrwiony.

Aiden ocenił sytuację. Przeanalizował usłyszane słowa i połączył to z tonem "ziomków" swojej niedoszłej ofiary. Dotknął się po kieszeniach spodenek, ale telefon i portfel nadal były na swoim miejscu.

Zabrał pięść i rozluźnił palce. Powoli wstał i wyciągnął rękę do leżącego. Przerażenie w zaledwie sekundę zniknęło z jego twarzy i zagościł na niej szeroki uśmiech. Złapał Aidena i pozwolił się podnieść, co udało się nadzwyczaj sprawnie.

– Wow, niezła siła – pochwalił chłopak, otrzepując ciemne, choć w tej chwili brudne od kurzu spodenki i próbując pozbyć się z nagiego torsu piasku, który się przykleił, gdy leżał. – Jestem Mrówa, miło mi – powiedział przyjaźnie i na powitanie teraz to on wyciągnął dłoń między nich.

Był trochę niższy od Aidena, ale niewiele. Szczupły, ale nie przeraźliwe chudy, chociaż żebra i kości obojczyka opinały się na skórze, podkreślając atletyczną budowę. Miał długie, prawie do ramion gęste, płowe włosy. Nie wyglądały na farbowane, a z bladoniebieskimi oczami, które, przy dłuższej obserwacji wydawały się nawet wpadać w platynę, idealnie do siebie pasowały.

Aiden jeszcze raz spojrzał na kilku chłopaków, bacznie się im przyglądającym. Nie chciał przysłowiowej zadymy. Nie potrzebował kłopotów ani zwracania na sobie uwagi, dlatego podał dłoń, potrząsnął nią i powiedział:

– Mi wcale nie jest miło, Mrówa – mocniej zaintonował jego ksywę – i mam nadzieję, że następnym razem nie będziesz się interesował cudzym życiem.

Puścił go i odwrócił się, żeby wrócić do domu. Miał dość na dzisiejszy dzień. Nie przejmował się, że babcia coś zauważy. Wyschnie, zanim będzie w połowie drogi do osiedla.

– Poczekaj. – Mrówa zatrzymał go, łapiąc za koszulkę.

Aiden obrócił głowę, mierząc go chłodnym spojrzeniem.

– Przecież cię przeprosiłem – ciągnął skater – wytłumaczyłem się, ty mnie kopnąłeś, więc już chyba nie jesteś zły, co?

– Nie jestem – odparł na odczepnego, ale zanim znowu ruszył, poczuł kolejne szarpnięcie za koszulkę. – O co ci chodzi, gościu?

– Przedstawiłem ci się, a ty mi nie.

– Nie mam takiego obowiązku.

– Ale mógłbyś.

Aiden obrócił się do niego przodem, patrząc wprost w jego oczy.

– Mógłbym.

– A więc?

– Mógłbym, ale nie chcę.

– Dlaczego? – Chłopak nie odpuszczał, chociaż to on został poturbowany i prawie złamano mu nos.

Czy muszę z tobą dyskutować? – zastanawiał się Aiden.

Mimo pytania zadanego samemu sobie, odpowiedział:

– "Mrówa" to nie imię, tylko twoja ksywka. Nie będę mówił mojego imienia osobie, która sama nie potrafi się przedstawić.

– Ale wszyscy tak na mnie mówią – upierał się.

– To niech mówią "wszyscy". Ja nie muszę.

– Ej-ej-ej, dobra, czekaj. – Spuścił głowę i przez chwilę patrzył na suche kępki trawy, a potem wytarł o spodnie prawą dłoń i wyciągnął ją ponownie pomiędzy nich. – Jestem Anthony. W skrócie Ant, czyli Mrówa... – Potarł nerwowo szyję. – Nie przepadam za swoim imieniem, dlatego wszyscy wołają na mnie Mrówa.

Ku jego zdziwieniu czarnowłosy chłopak o krystalicznie niebieskich oczach złapał za jego dłoń.

– Jestem Aiden. Nadal nie jest mi miło i jeśli jeszcze raz zbliżysz się do mnie, kiedy będę spał, to już się nie powstrzymam.

Anthony parsknął i szybko zasłonił sobie usta dłonią.

– To nie przez ciebie, nie-nie-nie. – Miał dziwne przyzwyczajenie do szybkiego trzykrotnego powtarzania jednego słowa, które zlewało się w jedno. – Po prostu pomyślałem, że nigdy nie dostało mi się za próbę pomocy komuś.

– Pomocy? – Aiden aż uniósł jedną brew na tak niedorzeczne określenie. – Gościu, kiedy spałem, oblałeś mnie wodą.

– Ale w dobrej wierze!

– Co w tym niby było dobrego?

– Mogłeś dostać udaru! No i miałeś koszmar, bo coś krzyczałeś...

– Mój koszmar i mój problem – uciął coraz bardziej poirytowany Aiden.

Zobaczył, że nadal się trzymają i w końcu się odsunął.

– Przecież... – Anthony chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie zdążył.

Brunet podniósł dłoń, aby się zamknął i zaczął odchodzić.

– Koszmary nie są dobre! – słyszał za sobą uparty głos. – Jak masz problem, to porozmawiajmy.

Aiden nie obracał się i nie wdawał w zbędną dyskusję.

Kiedy oddalił się na spory kawałek, doleciało do niego jeszcze wesołe:

– Przyjdź jutro! Przeproszę cię odpowiednio! Słyszałeś, Aiden? Podnieś rękę, jeśli będziesz. – Aiden uśmiechnął się i wystawił mu środkowy palec. – Może być, ha, ha! A więc do jutra!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro