Rozdział I
Czarodzieje i czarownice narodzeni
w rodzinach mugoli są jak
eksperymentalne eliksiry. Bywa,
że po połączeniu wątpliwych
składników powstaje mieszanka
o niezwykłych, wręcz zbawiennych
właściwościach.
− Horacy Eugene Flaccus Slughorn
rozmyślający w pubie pod Trzema
Miotłami ze szklanką ognistej whisky
w dłoni.
Lily
Cokeworth − duże, przemysłowe miasto zlokalizowane w centrum Wielkiej Brytanii. Swoista metropolia wytwórni cegieł z krajobrazem upstrzonym dumnie sterczącymi kominami oraz pomarańczowymi budynkami ustawionymi w równych rzędach po obu stronach siatki skromnych uliczek. W jednym z tych klockowych domków ze spadzistym dachem mieszkała rodzina Evans.
Pan Evans, głowa rodziny, był wysokim mężczyzną o dobrodusznej, podłużnej twarzy, jasnych, nieco przerzedzonych włosach oraz łagodnych, błękitnych oczach, które co jakiś czas z rozbawieniem śledziły z nad gazety drobną istotkę przemierzającą nerwowo pokój od drzwi do kuchennego okna i z powrotem.
— Lily skarbie, obawiam się, że jeśli zaraz nie zaprzestaniesz swojej wędrówki, przez środek naszego salonu będzie przebiegać głęboki, wydeptany wąwóz — skomentowała pani Evans, drobna kobieta o kasztanowych włosach. Ton jej głosu był łagodny, lecz spruwany po raz kolejny ścieg wełnianego szalika, często wypadające z rąk druty oraz ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę drzwi świadczyły o tym, że i ona podziela nastrój najmłodszej córki.
— A jeśli okaże się, że ten list to pomyłka i nikt nie przyjdzie? — rudowłosa dziewczynka zatrzymała się na środku salonu i zerknęła na trzymaną w dłoni kopertę. Eleganckim, pochyłym pismem ktoś wykaligrafował jej imię i nazwisko oraz dokładny adres zamieszkania. Nadawca wiedział nawet, że Lily Evans zajmuje południowo-wschodnią sypialnię. W kopercie znajdował się list, w której informowano, że jeden z pedagogów nauczających w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie pojawi się w domu przy Berry Ave numer 7 czternastego sierpnia o godzinie siedemnastej.
— Tym lepiej. — mruknęła jasnowłosa dziewczynka siedząca przy stole. Choć przewróciła stronę magazynu, jej oczy nie śledziły linijek tekstu. Oparty na dłoni policzek miał symulować znużenie, lecz drgająca nerwowo stopa zdradzała, iż Petunia Evans wcale nie jest tak obojętna za jaką chciałaby uchodzić.
Lily puściła komentarz starszej siostry mimo uszu. Wiedziała, że Tunia na swój sposób cierpi lub jak wolał to ujmować Severus − jest zazdrosna. Ostateczny dowód na prawdziwy stosunek Petunii do magii stanowił list od profesora Dumbledore'a, który ona i Sev znaleźli jakiś czas temu. Z treści wynikało, że starsza córka państwa Evans, choć demonstracyjnie wzdrygała się na każde dziwactwo Lily, w głębi serca pragnęła posiadać ten sam dar i uczęszczać do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Wiadomość od dyrektora, mimo iż bardzo uprzejma, jednoznacznie przekreślała nadzieje Petunii na to, iż drzemią w niej ukryte pokłady magicznych zdolności. Gdyby to tylko było możliwe, Lily gotowa była oddać siostrze całą swoją moc, byleby tylko stosunki między nimi były takie jak dawniej.
Wszystko skomplikowało się pewnego letniego dnia, nieco ponad rok temu, kiedy chudy, czarnowłosy chłopiec w śmiesznej pelerynie i za dużej koszuli nazwał Lily czarownicą. Z początku dziewczynka była pewna, że chłopiec chciał jej zrobić przykrość zwracając się do niej w ten sposób. W tym przekonaniu utwierdzała ją Tunia, która zaraz po powrocie do domu oburzonym tonem opowiedziała o całym zajściu rodzicom. Nie omieszkała wspomnieć również o tym, że Lily mimo licznych próśb mamy, znów robiła te niebezpieczne akrobacje na huśtawce. W narracji Petunii całe zajście nabrało bardzo dramatycznego charakteru. Nic więc dziwnego, że od tego czasu państwo Evans nie pozwalali córkom samotnie wyprawiać się na pobliski plac zabaw. I choć część o nazwaniu ich najmłodszego dziecka czarownicą zbyli machnięciem ręki i czułym komentarzem, by nie przejmowała się słowami przypadkowego chłopca ze Spinner's End, to w głowach wszystkich czworga członków rodziny zakwitła myśl: "A co jeśli...?".
Wokół rudowłosej Lily Evans często zdarzały się trudne do wyjaśnienia rzeczy. I choć poruszanie przedmiotami bez ich dotykania można jeszcze było określić mianem telekinezy, to wyskakiwanie z huśtawki jak z procy i miękkie lądowanie, podważa wszelkie prawa fizyki i nie znajduje swojego tytułu nawet w słowniku parapsychologii. Gdyby mieszkańcy Cokeworth częściej spoglądali w niebo, z pewnością nie raz zaskoczyłby ich widok kłębiastych kształtów do złudzenia przypominających zające wyłaniające się z komina jednej z pobliskich cegielni i grających w berka na najbliższych obłoczkach. Ogród znajdujący się za domem numer 7 przy Berry Ave również był niezwykły. Krzewu róż pozazdrościłby niejeden botanik. Nie tylko kwitnął dłużej niż przewidywał to przewodnik ogrodniczy, lecz każdy kwiat, choć podchodził z tej samej sadzonki, miał inny kolor. Tą cudowną właściwość można by przypisywać samemu krzewowi lub czułej dłoni pani Evans, gdyby nie fakt, że to najmłodsza córka spędzała przy nim najwięcej czasu.
Te i wiele więcej anomalii krążyło po głowie małej Lily. Po każdym wspomnieniu jak echo wracały do niej słowa ciemnowłosego chłopca: Wiem kim jesteś. Jesteś czarownicą. Ale nie ma w tym nic złego. Moja mama też jest czarownicą, a ja jestem czarodziejem. Czy mówił prawdę? To wydawało się niemożliwe. W końcu Lily skończyła już dziesięć lat i choć nadal lubiła bajki, to doskonale wiedziała, że nie opisują one rzeczywistości, że nie ma czegoś takiego jak magia. Lecz w takim razie czym jest to, co ona potrafi? Gdy rodziców nie było w pobliżu, Petunia często opatrywała jej dziwactwa komentarzem Wariatka Lily. Może miała rację? Może to wszystko jedno wielkie wariactwo?
W zamyśleniu wpatrywała się w trzymaną w dłoni czerwoną kredkę, która nagle zmieniła kolor na zielony, ponieważ akurat tej barwy potrzebowała Lily, by dokończyć swoją pracę na zajęciach z plastyki. To przeważyło szalę i najmłodsza córka państwa Evans podjęła decyzję − odszuka tego dziwnego chłopca i dowie się prawdy. Ledwo ta myśl ukształtowała się w jej głowie, zabrzmiał dzwonek oznajmiający koniec lekcji.
— Tessa przyniosła dziś pudełko kolorowej kredy — powiedziała z przejęciem Susan pakując swoje rzeczy do plecaka. — Zostajesz żeby pograć z nami w klasy?
— Co? Nie, wiesz... ja muszę iść. Mama prosiła... — wyjąkała. Nie umiała kłamać. W głowie miała zbyt wielki mętlik, serce tłukło się boleśnie o żebra, czy to ze strachu czy z podniecenia? Na szczęście Susan nie wymagała szczegółowych wyjaśnień. Skrzywiła usta i pokiwała lekko głową wyrażając w ten sposób swój zawód z powodu nieobecności koleżanki, a jednocześnie pokazując pełne zrozumienie w sprawie zaborczości niektórych rodziców.
Lily zarzuciła na ramię swój żółty plecak i wymaszerowała ze szkoły. Wiedziała do której placówki musi chodzić ów chudy chłopiec, który mógł jej wreszcie wszystko wyjaśnić. W Cokeworth były tylko dwie szkoły, a jeśli to, co mówiła Petunia było prawdą, chłopiec musiał uczęszczać do tej w rejonie Spinner's End.
Nerwowo przeplatała między palcami pukiel kasztanowych włosów szybko przemierzając kolejne ulice usiane identycznymi ceglanymi domami. Kilka przecznic dalej krajobraz zaczął się zmieniać. Elewacje nie miały już barwy żywej pomarańczy, lecz stały się poszarzałe, popękane, miejscami pokryte niepokojącymi symbolami. Już z daleka usłyszała charakterystyczny gwar szkolnych błoni. Przystanęła rozglądając się nerwowo. Nie powinna była tu przychodzić. Co sobie myślała? Przecież nawet nie wie, o której nieznajomy chłopiec kończy lekcje. Jednak nogi, jakby zupełnie nieświadome tworzących się w jej głowie wątpliwości, same ruszyły w dalszą drogę. Szum rozmów i zabaw rozgrywających się na szkolnym terenie stawał się coraz głośniejszy aż Lily uświadomiła sobie, że stoi przed wysoką, zardzewiałą bramą. I wtedy go zobaczyła.
Szedł sam. Jego długi nos zawisł tuż nad kartkami czytanej książki. Przechodzący uczniowie potrącali go, lecz nie zwracał na to uwagi całkowicie pochłonięty lekturą.
— Cześć! — słowo wypadło z jej ust tak niespodziewanie, że ciężko było stwierdzić, które z nich było tym bardziej zaskoczone, ona czy zaczytany chudzielec. Książka wyślizgnęła mu się z rąk i spadła z głuchym tąpnięciem na brudny chodnik. Nie schylił się jednak, by ją podnieść, tylko wpatrywał się w rudowłosą dziewczynkę bez mrugnięcia, jakby bał się, że jeśli spuści ją z oczu choć na ułamek sekundy ta zniknie jak przekłuta bańka mydlana.
— Jestem Lily — powiedziała drżącym głosem przerywając milczenie.
— Wiem. To znaczy... — na ziemistej cerze chłopca wykwitły szkarłatne rumieńce. Speszony podrapał się w potylicę. Tyle razy wyobrażał sobie ich rozmowę. Starannie zaplanował swoje kwestie dopasowane do każdego z wariantów przebiegu wydarzeń jaki tylko wpadł mu do głowy.
Ostatnie spotkanie na placu zabaw poszło całkowicie nie po jego myśli. Po przeanalizowaniu zajścia doszedł do wniosku, że wszystkiemu winna była ta mugolka o końskiej twarzy. Po co się mieszała w nie swoje sprawy? Jednak tym razem przy Lily nie było jej starszej siostry, a mimo to nic nie wskazywało na to, by ta rozmowa miała przebiec lepiej. Wszystkie opracowane zdania wyparowały mu z głowy. Całkowicie go zaskoczyła. Owszem, planował znów z nią pomówić. Opracował wiele planów, lecz żaden nie zakładał, że rudowłosa dziewczynka będzie czekać na niego pod tym obskurnym, starym budynkiem, który jeszcze przez rok będzie musiał nazywać swoją szkołą. A tymczasem stała przed nim świdrując go spojrzeniem zielonych oczu, zagryzając wargę i nerwowo skubiąc rękaw bluzki. W końcu podjęła decyzję. Sięgnęła do bocznej kieszeni plecaka wyciągając z niej jakiś podłużny przedmiot, który po chwili znalazł się na wysokości jego twarzy.
— Dlaczego ta kredka jest zielona? — wypaliła podtykając obiekt dyskusji pod haczykowaty nos chłopca. Ten zamrugał zaskoczony, patrząc podejrzliwie na wycelowany w niego grafit w odcieniu soczystej trawy.
— Ja... co...
— Była czerwona! — wyjaśniła Lily z przerażeniem zdając sobie sprawę, iż jej głos stał się przynajmniej o oktawę wyższy. Stojące przy ogrodzeniu dzieci przerwały grę w głupiego Jasia, by spojrzeć na rozgrywającą się nieopodal scenę. A był to iście niecodzienny widok. Czyste, kolorowe ubranie dziewczynki nie tylko mocno kontrastowało z workowatym, zszarzałym odzieniem jej rozmówcy, lecz wręcz wydawało się świecić w ponurej aurze roztoczonej przez zapuszczone uliczki. W dodatku niczym parodią oręża celowała w rówieśnika ostro zatemperowaną kredką. Minę miała zaciętą, poważną, niemalże oskarżycielską. Jej rozmówca otwierał to znów zamykał usta jak wyjęta z wody ryba, aż wreszcie przez jego twarz przebiegł cień zrozumienia i natychmiast odzyskał pewność siebie oraz zdolność racjonalnego myślenia.
— Nie tutaj — szepnął, rozglądając się wymownie. Następnie pochylił się i podniósł upuszczoną książkę. — Wszystko ci wyjaśnię — dodał szybko widząc, że Lily gotowa jest domagać się odpowiedzi tu i teraz. — Chodź — skinął na dziewczynkę prowadząc ją wąskimi uliczkami aż do przytulnego zagajnika otoczonego wysokimi pniami płaczących wierzb, których wiotkie gałązki sięgały ziemi, a poruszane wiatrem liście mieniły się odcieniami srebra i zieleni. Chłopiec położył na trawie swoją połataną torbę i usiadł wygodnie na ziemii splatając nogi. Lily poszła jego śladem zajmując miejsce naprzeciwko, lecz w pewnej odległości.
— Mam na imię Severus — przedstawił się, wyciągając w jej stronę szczupłą rękę.
Od tego czasu Lily Evans i Severus Snape spędzali razem wiele czasu. Ich ulubionym miejscem spotkań stał się ów przytulny, wierzbowy zagajnik. Z dala od wścibskich uszu tak zwanych mugoli mogli oddawać się rozmowom o świecie magii. Lily chciała wiedzieć wszystko, a Sev nie skąpił jej informacji o podstawowych prawach czarodziejów, o szkole w Hogwarcie, do której obiecał, że oboje pójdą gdy tylko skończą jedenaście lat, o czterech domach, fantastycznych zwierzętach, o przerażających istotach zwanych dementorami, które strzegły Azkabanu − więzienia dla złych czarodziejów i czarownic. Wspólnie przeglądali stare podręczniki, które chłopiec znalazł w biblioteczce swojej mamy. Były tam przepisy na eliksiry, skomplikowane formuły zaklęć, rysunki przedstawiające przebieg transmutacji i wiele, wiele więcej.
Choć przez ostatni rok Lily otrzymała mnóstwo dowodów na istnienie magii, a tydzień temu, zgodnie z zapewnieniami Severusa, przyszedł do niej list zawiadamiający o wizycie nauczyciela, to teraz stojąc w kuchennym oknie i patrząc na całkowcie zwyczajną, pustą ulicę Berry Ave, nie mogła pozbyć się dokuczliwego głosiku w swojej głowie, że to wszystko to tylko wytwór jej wyobraźni, wyobraźni Wariatki Lily.
Z cichym westchnieniem oparła łokcie o chłodny, kuchenny blat i w zamyśleniu patrzyła na poruszane słabym wiatrem liście pobliskiego drzewa. W tle słychać było ciche, miarowe stukanie drutów, na których pani Evans dziergała szalik. Pan Evans z szelestem odwrócił stronę gazety. Petunia westchnęła ostentacyjnie, a jej drgająca nerwowo stopa na chwilę zgubiła rytm, gdy stojący w kącie zegar zaczął wybijać nadejście pełnej godziny.
Gdy gong wybrzmiał po raz piąty, kilka rzeczy zdarzyło się jednocześnie. Na zewnątrz rozległ się donośny trzask przypominający uderzenie bicza, a na dotąd pustej ulicy zmaterializował się znikąd przysadzisty mężczyzna w osobliwym garniturze w zielono-żółte prążki. Petunia z piskiem poderwała się ze swojego miejsca przewracając wcześniej zajmowane krzesło i pobiegła na górę. Państwo Evans jak na komendę porzucili trzymane w dłoniach przedmioty jakby nieoczekiwanie ich sparzyły. Lily przysunęła się do szyby na ile pozwalał jej na to kuchenny blat i z rozchylonymi ustami obserwowała poczynania tajemniczego jegomościa. Ten, najwyraźniej nieświadomy zamieszania jakie wywołał w pobliskim domu, wyjął z wewnętrznej kieszeni kamizelki niewielki zegarek zawieszony na złotym łańcuszku. Odczytawszy godzinę rozejrzał się po ulicy, osłaniając oczy przed promieniami zbliżającego się do horyzontu słońca. Gdy jego wzrok padł na dom z numerem siódmym, schował zegarek na jego poprzednie miejsce i żwawym krokiem ruszył ku drzwiom.
Energiczne stukanie knykci o drewnianą ościeżnicę podziałało na domowników jak otrzeźwiający kubeł zimnej wody. Pani Evans pospiesznie zgarnęła porzuconą robótkę, gazetę męża oraz przewrócone krzesło, wprowadzając do salonu nieskazitelny porządek. Pan Evans machinalnie wygładził swoje płowe włosy i ruszył na spotkanie przybysza. Lily poczuła na ramieniu ciepły, kojący dotyk dłoni swojej matki.
Po chwili z korytarza doszedł ich jowialny, męski głos:
— Ach! Pan Evans jak mniemam? Jestem Horacy Slughorn, nauczyciel eliksirów w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
— Tak, my... — Pan Evans odkaszlnął, by pozbyć się ze swojego głosu niepokojącego drżenia. — My spodziewaliśmy się pana. Henry Evans. Proszę, proszę wejść. Tutaj na lewo.
Lily poczuła jak dłoń matki mocniej zaciska się na jej ramieniu. W wejściu ukazał się najpierw przysadzisty brzuch, na którym mocno opinała się zielono-żółta kamizelka. A już po chwili mogły podziwiać także jego właściciela.
Był to niski jegomość o poczciwej twarzy, nieco wyłupiastych, brązowych oczach i gęstych, rudawych wąsach gnieniegdzie przyprószonych siwizną, które do złudzenia upodabniały go do morsa.
— Jeśli pan pozwoli, przedstawiam moją żonę, Georginię — powiedział pan Evans pojawiwszy się przy gościu. Slughorn ujął smukłą dłoń pani Evans i skłonił się grzecznie na ile pozwalał mu na to jego pokaźny brzuch.
— Bardzo mi miło. Bardzo miło... — powiedział, a jego oczy przeniosły się na stojącą przy kobiecie dziewczynkę. — Ha! — zawołał, a jego morsowe wąsy uniosły się, gdy wargi ułożyły w szeroki uśmiech. — Ty musisz być Lily! Tak, aż cała emanujesz magiczną aurą. Zdumiewające biorąc pod uwagę, że... — zawahał się, wyraźnie speszony. Na jego pucołowatej twarzy wykwitły delikatne rumieńce — że jesteś jeszcze w tak młodym wieku! — dokończył, choć Lily miała nieodparte wrażenie, iż druga część zdania miała brzmieć zupełnie inaczej.
— Tak, to Lily. Nasza najmłodsza córka — sprecyzował pan Evans, a na jego twarzy odmalowała się nieskrywana duma. Nawet nie zwrócił uwagi na wcześniejsze zawahanie przybysza. Odwrócił głowę w kierunku schodów, na których przed chwilą zniknęła stopa obuta w czerwony bucik i białą, koronkową skarpetkę. Najwyraźniej Petunia, która nie chciała brać udziału w tym dziwacznym przedstawieniu, nie mogła poskromić ciekawości i wyszła na schody, by choć rzucić okiem na powód całego zamieszania. Pan Evans klasnął w dłonie przywołując wyraz twarz sprzed jawnej ucieczki jego starszej córki. — Panie Slughorn, czy mogę panu zaproponować coś do picia?
Z pucołowatej twarzy czarodzieja natychmiast zniknęły ślady wcześniejszego zakłopotania ustępując miejsca niczym niezmąconej radości. Pani Evans wskazała przybyszowi kanapę, na której ten rozsiadł się wygodnie wodząc wyłupiastymi oczami po salonie urządzonym w skromnym wydaniu stylu angielskiego. Pani Evans zajęła sąsiedni fotel, elegancko splatając nogi w kostkach i układając dłonie na kolanach. Lily usiadła sztywno na tapicerowanej pufie po drugiej stronie niskiego stolika, na którym jej ojciec postawił dzbanek z lemoniadą oraz karafkę z aroniową nalewką własnej roboty.
— Zechce pan skosztować? — zagaił pan Evans odkorkowując nalewkę i rozlewając rubinowy płyn do trzech kieliszków. Slughorn wyraźnie nie potrzebował zachęty. Ujął cienką nóżkę kieliszka między swoje serdelkowate palce i z miną znawcy przystawił kieliszek do nosa.
— Och, cóż za aromat! — oznajmił unosząc brwi w przejawie miłego zaskoczenia po czym wzniósł trunek na wysokość wyciągniętej ręki, a jego brązowe oczy spoczęły na siedzącej przed nim rudowłosej dziewczynce o zarumienionej z emocji twarzy. — Za Lily Evans — zagrzmiał jowialnie — uczennicę najlepszej szkoły magii i czarodziejstwa na świecie!
— Za Lily — powtórzyli z uśmiechem państwo Evans, a bohaterka toastu poczuła, że jej twarz robi się równie czerwona co włosy.
— Wyborny trunek, doprawdy! — skomentował Slughorn z lubością oblizując swoje gęste wąsy, na których osadziło się kilka rubinowych kropli nalewki. — Gotów jestem się założyć, że napój stanowiłby godną konkurencję nawet dla pitnego miodu Madame Rosmerty. Ale, ale! — zmitygował się unosząc w górę palec wskazujący — Przecież przyszedłem tu z ważną misją powierzoną mi przez samego Dumbledore'a. Zaraz, zaraz... gdzie to ja... — mówił błądząc dłońmi po swoim osobliwym odzieniu — Aha! — zawołał wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę opatrzoną pieczęcią wylaną ze szkarłatnego wosku przedstawiającą ozdobną literę H. — Na twoje ręce, młoda damo.
Lily wyciągnęła przed siebie drżące dłonie odbierając od mężczyzny list, na który czekała odkąd pierwszy raz usłyszała o Hogwarcie. W tym momencie nie słyszała już odbywającej się tuż obok rozmowy jej rodziców z profesorem, zachwytów Slughorna nad autorską nalewką jej ojca, nie wiedziała nawet kiedy jej mama przyniosła z kuchni tacę pełną domowych wypieków. Jej świat zawęził się do trzymanej w dłoniach koperty. Ostrożnie rozerwała woskową pieczęć i wyjęła jej zawartość. Wewnątrz znajdowały się wypisany zielonym atramentem list, w którym niejaka Minerwa McGonagall, zastępczyni dyrektora informowała ją o przyjęciu do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Drugi arkusz zawierał listę niezbędnych przyborów i szkolnych podręczników. Lily kilkukrotnie przebiegła wzrokiem oba pergaminy, zatrzymując spojrzenie na swoim imieniu i nazwisku jakby chciała się upewnić, że nie zniknęło i nadal stanowi niezbity dowód na to, że to ona jest adresatką niniejszej wiadomości. Powoli zaczął do niej wracać sens wymienianych w salonie zdań.
— W Dziurawym Kotle proszę pytać o barmana imieniem Tom. To taki starszy, bezzębny jegomość — tłumaczył Slughorn, a pani Evans zawzięcie skrobała w notatniku. — On już będzie wiedział w czym rzecz i wskaże państwu przejście na ulicę Pokątną, gdzie bez problemu dostaniecie wszystkie rzeczy z listy. Jednak nim zaczniecie zakupy lepiej udać się do Banku Gringotta w celu wymiany waluty z mug... z tutejszej na czarodziejskie nominały. — z uwielbieniem w oczach sięgnął po znów napełniony kieliszek — Ach tak... — dodał znów grzebiąc w wewnętrznych kieszeniach marynarki — Bilet na pociąg. Ekspres Londyn-Hogwart odjeżdża 1 września z Dworca King's Cross, z peronu numer 9 i ¾ , punkt jedenasta. Należy śmiało iść na barierkę między 9 a 10 peronem. — Tak, to chyba wszystkie najistotniejsze informacje. Została tylko jedna szybka formalność — jego ręka sięgnęła za pazuchę wyciągając długi na około 10 cali przedmiot.
Różdżka pomyślała Lily, wpatrując się z oczekiwaniem na oręż w ręku czarodzieja. Mężczyzna zakasał rękawy, przymknął oczy najwyraźniej mocno się na czymś skupiając po czym wyszeptał:
— Expecto patronum — z końca różdżki wystrzelił srebrzysty kształt przypominający morskiego żółwia i przez chwilę w sercach wszystkich zebranych wezbrała błoga radość. Srebrzysta mgiełka wyskoczyła przez okno i zniknęła. — Biorąc pod uwagę, że nie masz jeszcze sowy, wysłałem wiadomość o dostarczeniu przeze mnie listu w nieco inny sposób — wyjaśnił Slughorn spoglądając z uśmiechem na zdumioną twarz Lily i chowając różdżkę do kieszeni pasiastej marynarki. Z roztargnieniem poklepał się po pokaźnym brzuchu i wstał z kanapy, której sprężyny wydały cichy jęk ulgi. — Na mnie już czas. Niezmiernie miło było mi państwa poznać — mówił czarodziej z poczciwym uśmiechem ściskając dłonie zgromadzonych w salonie domowników. — A z tobą młoda damo z pewnością spotkamy się na lekcji eliksirów. Coś czuję, że spodoba ci się ten przedmiot, a ja nieskromnie mówiąc mam instynkt do wartościowych ludzi.
Pan Evans odprowadził gościa do wyjścia, wręczając mu butelkę nalewki. Slughorna nie trzeba było specjalnie namawiać do jej przyjęcia. Już za drzwiami czarodziej zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił, czemu towarzyszyło charakterystyczne trzaśnięcie. Gospodarz domu wrócił do salonu zastając w nim żonę, która przeglądała notatki w nadziei, że nie przeoczyła żadnej istotnej informacji oraz zarumienioną córkę, która nadal ściskała w ręku pożółkłą kopertę z przełamaną pieczęcią.
— Mamy w rodzinie czarownicę! — zawołał uradowany, biorąc dziewczynkę na ręce i całując w rozgrzany policzek — Czyż to nie cudowne?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro