Znów pada
Przez chwilę dźwięki, zapachy, wspomnienia i doznania mieszały się w jedną trudną do ogarnięcia kakofonię zmysłów. Leżał skulony z zamkniętymi oczami. Bardzo powoli docierały do niego te silniejsze i najbardziej realne bodźce. Zimno, głód, pragnienie i ból. Drgnął i zmuszając się do wysiłku przywrócił się na plecy. Otworzył oczy. Patrzył w górę bezmyślnie. Przez większą szczelinę dostrzegał gwiazdy na ciemnym niebie i plączące się korzenie jakieś dwa metry nad nim.
- Ciekawe jaki dzisiaj jest dzień.- pomyślał wciąż jeszcze trwając w bezruchu.- Chyba trochę straciłem rachubę. Chociaż jestem chyba głodny, tak odczuwalnie, więc pewnie dzień może parę dni mi umknęło. Powinienem coś zjeść zanim umrę z głodu.
Z trudem usiadł. Sięgnął do plecaka i wyjął z niego zawiniątko. Spojrzał.
- Co my tu mamy.... połamane dwa suchary i pięć porcji racji polowych. No nie za wiele, więc powinienem zjeść trochę i ruszać w drogę, jeśli chcę mieć szansę wrócić do domu. Marzę o gorącym prysznicu i miseczce w Ichiraku. Sądzę, że to dobra motywacja.- powiedział sam do siebie próbując nie dać się depresyjnym myślom o niechybnym i pewnie rychłym końcu.
Wziął pół suchara i dwie racje polowe. Popił je paroma zachłannymi łykami wody. Wziął jeszcze lekarstwo w aplikatorze przeciwbólowe i przeciwgorączkowe. Spakował się i odczekał jeszcze pięć minut, by leki zdążyły zacząć działać. Dopiero wtedy, powoli wstał. Rozejrzał się po wnętrzu.
To MUSI być jeden z tuneli ewakuacyjnych. Na mapie nie było śladu po jakimkolwiek wąwozie, parowie czy uskoku w tej okolicy. Musi więc prowadzić w bezpieczne miejsce.
- Może za niedługo się skończy i będę wiedział gdzie jestem?
Tak rozmyślając ruszył powoli przed siebie, ciągnąc zranioną nogę za sobą. Właściwie na cud ani pomoc nie liczył. Nie spodziewał się, że przypadkiem będzie się tędy przemieszczał oddział Anbu i go poratują. No, może liczył na malutki łut szczęścia, że pościg, który go tak zawzięcie ścigał nie zwęszy go tu i nie dopadnie. Nie miał sił utrzymać się dłużej na nogach, już nie mówiąc o walce. Wiedział, że wystarczył tylko jeden cios, by go dobić. Tak był słaby.
Przeszedł tak 200, może 300 metrów, kiedy ostry ból boku i kostki przebił się przez zasłonę leku przeciwbólowego i powalił na kolana.
- Potrzebuję przerwy.- jęknął zrezygnowany i usiadł opierając się o chłodną, wilgotną ścianę.
Wykończony zamknął znużone oczy i po chwili zapadł w niespokojną drzemkę.
Świtało kiedy się obudził. Z trudem otworzył oczy. Powietrze wokół przesycone było ziąbem i wilgocią. Dopiero po chwili dotarło do niego, że woda kapie mu na twarz.
- Och... znów się rozpadało.- pomyślał czując się tak jakby ten wilgotny chłód wyssał z niego resztki sił.
Rozchylił lekko wargi i łapał krople, które akurat w tym miejscu sączyły się przez kamienie i były czyste i słodkie. Trwało to chwilę nim nasycił palące pragnienie.
- Tak zimno...
Już miał pogrążyć się w kolejnej drzemce, kiedy ból szarpnął nim i przypomniał o celu.
Z niezwykłym mozołem wspiął się po wystających ze ściany kamieniach raniąc o ich ostre krawędzie dłonie. Stał tak dłuższą chwile opanowując mdłości, uczucie słabości i drżenie. Kręciło mu się w głowie, ale zacisnął zęby i ruszył dalej. Co parę kroków uderzał w ścianę ramieniem, ale pilnował się, by po niej nie spłynąć. Trząsł się, ale zawzięcie wlókł noga za nogą, byle do przodu. Kompletnie stracił przez to poczucie czasu. Czuł, że coś zmusza go do podejmowania walki o każdą sekundę przytomności, krok i oddech. Coś go gnało do Konohy i nie był to ani ramen ani prysznic. Próbował się skupić na myśleniu o tym tajemniczym pragnieniu, które tak rozpaczliwie trzymało go przy życiu i zmuszało do działania. Nic mądrego nie wymyślił, ale dzięki temu był w stanie iść.
Jednak po pięciu godzinach wytężonego marszu, jego wycieńczone ciało dało za wygraną i runął jak długi na twarz.
- Tylko na chwileczkę. Odpocznę i zaraz znów ruszę w drogę. Może znów mi się przyśni to ciepłe uczucie.- pomyślał i stracił przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro