Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13

- Nigdy nie lubiłem gór - sapnął Serguin de Voy pijąc łapczywie wodę z podanej przez Bertrama manierki. -Czyhają tam tylko niebezpieczeństwa.

- Prawda. Dla mnie przeprawa przez Pasmo Gór Stennisa też nie była najprzyjemniejsza - potwierdził Edrick przeczesując krótkie włosy, które w młodzieńczym wieku nad wyraz szybko rosną. Albo była to sprawka zmiany klimatu… albo coś jeszcze innego.

- Cholera, przestańcie gadać… od tego jazgotu boli mnie głowa bardziej, niż od uderzenia Pytona Zabijaki. A to bolało jak nie wiem co - warknął Bertram trąc opatrunek na głowie.

Tak zwany Pyton Zabijaka to odmiana Wielkich Węży, żyjąca w Górach Pork na zachód od Wichrowego Portu, prawdopodobnie ze względu na liczne wąwozy, rozpadliny i półki skalne, gdzie zwijają się w kłębek i przybierają kolor otoczenia, jak kameleon, ale kameleon nie wyskoczy zza pleców i nie grzmotnie cię w potylicę ogonem wielkości ramienia gladiatora z Wysp.

- Panowie, nie ma co mitrężyć, czas nas goni. Tam, w dole, jest Bevert, mój dom i moja władczyni… Auna Vurttister, wspaniała kobieta.

- Zaraz… Vurttister… siedem lat temu byłem w Doverstein i widziałem “Pokaz magii i cudów Rikarda Vurttistera”! Płótna, które przedstawiały piękne postacie, pejzaże… to wszystko żyło… to nie przypadek, że twoja pani nosi to samo nazwisko? - zapytał Bertram zaciekawiony.

- Nie, to nie przypadek. Auna jest, a raczej była, jego córką. Po jego śmierci przed pięcioma laty pochowała wszystkie płótna i niedokończone obrazy, a było tego sporo. Część nawet spaliła, czy to z braku miejsca w magazynach, czy też z żalu za niedocenianym talentem ojca. Ale spaliła tylko prototypy, pierwsze szkice. Oryginały, oraz cały Cykl Mertigusa, zamknęła w skarbcu, a klucz wyrzuciła. Wiedziała ile ta seria malunków znaczyła dla Rikarda. Nigdy nie została dokończona, tak samo jak historia Mertigusa.

- Szkoda… miałem nadzieję na autograf. Ale mimo wszystko, ciekawych masz zwierzchników, kulturalnych. Pamiętam, jakie wrażenie wywarły na mnie te ruchome obrazy, jakby miały własną osobowość… jakim cudem wprawiano je w ruch?

- Nikt tego nie wie - zmarkotniał Serguin.

- I nikt się raczej nie dowie. - mruknął Edrick rozkopując popiół i tlące się gałązki. - Ale może zainteresuje cię, że mój ojciec chciał je wykupić... Niestety nic z tego nie wyszło.

- Ech, narobił apetytu i zabrał miskę.
- warknął Bertram Surio rozpinając płaszcz i poprawiając kaburę przewieszoną przez ramię. - Trudno, może choć poznam córkę wielkiego wirtuoza pędzla, pannę Aunę. No, ruszajmy!

- Iście, dużo nam czasu zeszło na przechodzeniu gór, których tak nienawidzimy... Chodź, Edricku - Ponaglił rycerz w miedzianej zbroi. Załadowali dobytek na konia de Voy’a, brązowego ogiera. Cały koński rząd był z miedzi, ale nie dziwiło to przy właścicielu, całym ubranym w matową zbroję, z dziwacznym hełmem włącznie.

- Widocznie taka teraz moda… - mruknął Bertram. - Dla mnie skończyła się na srebrnych tunikach z cekinami…

- Coś mówiłeś, Biały Rycerzu? - zapytał Serguin obracając się.

- Nie… nic nie mówiłem. Ale może twoja pani będzie tak łaskawa, że da nam wierzchowce? Ciężko podróżować na piechotę…

- To nie moja rzecz, czy wam da… Ale będę nalegał. Bądźmy dobrej myśli, w końcu uratowaliście mi życie. Na pewno weźmie to pod uwagę. Na pewno też zjemy porządną kolację, a nie jakieś resztki z sakw czy pieczone chrząszcze.

Zeszli z góry w stronę pierwszych zabudowań. Było cicho… za cicho. O tej godzinie zamtuzy, zajazdy i wszelkiego rodzaju przybytki serwujące napoje alkoholowe tętniły życiem. Tak powinno być. Ale było odwrotnie. Nigdzie nie paliło się światło, nawet koni w stajniach nie było. Zupełnie jakby miasto było wymarłe.

- Coś jest nie tak - mruknął Serguin, a Edrick wydobył z pochwy mieczyk, długi i ostry jak brzytwa, dostał go jeszcze w Wichrowym Porcie. Bertram splunął, otrzepał nogawkę i spojrzał na lśniące plamy atramentu na rękawicy. Ślady tuszu ciągnęły się we wszystkie strony, a gdy podnieśli latarnię największą kałużę zobaczyli pod drzwiami burdelu. Spojrzeli po sobie, Serguin przywiązał konia do specjalnie wyznaczonego do tego palika i pchnął drzwi. Uchyliły się ze skrzypem odsłaniając makabryczny widok.

Na środku głównej sali, zawieszony o belkę wisiał mężczyzna, od pasa w dół zalany tuszem zmieszanym z krwią. Twarz miał wykrzywioną z bólu, ale mimo pętli na szyi… żył.

- Pan Serguin de Voy raczył się w końcu zjawić… przedstaw się Arregali z Lasu. Bardzo chce cię poznać - wycharczał, po czym z ust i nosa poleciały mu strugi białej farby, zalewając twarz i kapiąc z brody na podłogę, mieszając się z czarnym jak noc atramentem.

- Co to do cholery miało znaczyć… - zaczął Bertram, ale przerwał mu de Voy.

- Na ziemię! I zatkajcie uszy! - ryknął okuty w miedź rycerz i rzucił się za przewrócony stół. Z jednego z pokoi wyszła niska i pulchna kobieta w czerwonej sukni ściskająca w drżącej dłoni wielki wyszczerbiony miecz. Twarz zasłaniał jej czarny żałobny welon ociekający ciemną substancją.

- Całe miasteczko spłynie tuszem wymarłych marzeń! - wrzasnęła przeciągle i uderzyła mieczem o posadzkę. Tej czynności towarzyszył przeciągły pisk, tak ogłuszający, że gdy kilka sekund później Edrick wstał, nie był w stanie usłyszeć opętańczych krzyków wisielca zalanego białą farbą. Tymczasem Bertram wyciągnął pistolet, kanciasty Hertus model 2, najnowszą myśl rusznikarską, załadował długi magazynek i wystrzelił pięć razy. Za każdym razem kule przebiły kobietę, jednak na niej nie robiło to żadnego wrażenia. Dopiero gdy Edrick złapał pozłacany kandelabr i zdzielił ją w głowę, rozległ się syk i potwór rozpłynął się, dosłownie, zamienił się w krew, która popłynęła przez szpary w deskach. Ktoś wbiegł do pomieszczenia, wywarzając drzwi frontowe, które z niewiadomego powodu były zaryglowane. Człowiek trzymał skórzaną płachtę, którą położył na plamie krwi. Następnie wyciągnął zapałkę, zapalił ją i rzucił na płótno, które zajęło się niebieskim ogniem.

- Już dobrze, jesteście bezpieczni - rzekł obracając się do ocalałych. Był wysoki, twarz zasłaniał mu kaptur, buty z cholewami sięgały mu do kolan. Płaszcz, czy raczej peleryna, była srebrna, przetykana fosforyzującymi nićmi. Bertram wiedział skąd pochodzą te nici.

- Jednorożec. Że też w Akademii Norimbusa jeszcze je hodują - rzekł z uśmieszkiem. Pogardliwym uśmiechem.

- Nie wiem, czy to komplement, czy obelga, ale puszczę to w niepamięć, człowieku - mruknął mężczyzna głębokim głosem, aż Edrick zadygotał.

- Pewnie, nie jesteście pamiętliwi… no, może poza jedną kradzieżą - fuknął Surio podchodząc bliżej. - Tego nie zapomnisz, prawda, Skiliusie?

- He he… zawsze wygadany… Biały Rycerz, że też cię jeszcze ziemią nosi… za stary jesteś, by jeszcze dychać. Ktoś powinien cię dobić. Ale spory odstawmy na bok. Jestem tu z innego powodu. Miasto zalała fala demonów, uciekinierów wyobraźni starego Rikarda… jestem tu, by je wyzwolić. Takie zadanie dostałem, i je wykonam. Z waszą pomocą, lub bez niej. Bez obrazy, człowieku w miedzi. Bez obrazy, młodzieńcze. Ale patrząc na to, z kim podróżujecie… chcę by wszystko było jasne.

- Wy, Strażnicy Żyjących… jesteście tacy skromni - zaczął Bertram, ale Edrick mu przerwał.

- Dziękujemy, mości panie. Chętnie pomożemy, jeśli to będzie konieczne. Prawda, panie de Voy?

- Najprawdziwsza. Moja pani jest w niebezpieczeństwie - potwierdził Serguin.

- Do dworu Vurttisterów jest kawałek… Ale noc zalecam spędzić tu, w tym przybytku rozpusty - rzekł bez emocji Skilius. - Wyruszymy, gdy świt nastanie, a koszmary skryją się do wnętrza ziemi.

- Cholera, chyba nie mam nic do gadania w tej sprawie… - westchnął Bertram, siadając na krześle. - Niech tak będzie. Ale tym razem, Skilius, ja staję na czatach. Ostatnio skończyło się to podpaleniem gobelinu z czystego srebra. A chciałem go dla siebie.

- Nie wspominajmy dawnych czasów. Proszę. Nie czas i nie miejsce. Dobrze więc, stój na czatach. A my pogawędzimy. Niech ktoś rozpali w kominku, przed nami długa noc - mruknął mag.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro