Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1

Było zimno. Jak to na północy Starych Stepów. Volmir zaklął i łyknął grzanego miodu, tutejszego specjału. Mężczyzna był stary, nauczony przez życie, które nie jeden raz go oszukało na spore kwoty...

- Co tam? Biorą nad stawem? - spytał Wallus dosiadając się do stolika. Był młodym bednarzem, robił beczki i sprzedawał je na południu, w cieplejszych częściach kraju.

- A co mają brać, cholera... nie, nie biorą! Cholerny mróz, cholerne ryby i cholerne zadupie! Tu nie ma perspektyw! Zawsze chciałem być malarzem, a kim zostałem? Rybakiem! Jak moi rodzice, dziadkowie i reszta tej zawszonej rodziny! Podobnie skończy pewnie mój syn! Tylko miód mi pomaga...

- W jednym masz rację... perspektyw tu nie uświadczysz... chcesz trochę Grassy? Mogę ci odpalić działkę... alkohol to nie to samo, a to daje kopa...

- Ech... obiecałem Heren, że już nie będę palić...

- Trudno... idę się przewietrzyć - mruknął Wallus i wyszedł na mróz. Trzęsącymi dłońmi rozpalił bibułkę z narkotykiem. Był kiepskiej jakości, ale lepsze to niż nic...

- No, namówiłeś mnie... - Volmir przejął papierosa i zaciągnął się.

- Heh... wiedziałem, że długo nie pociągniesz... hej, słyszałeś to? - Wallus podniósł głowę nasłuchując.

- Co?

Rozległ się świst, który z każdą sekundą przybierał na sile. Zobaczyli kometę owianą błękitnym blaskiem a jej ogon znikał na tle ciemnego nieba. Gdy kometa była blisko, dwaj mężczyźni ujrzeli odbicie świata i potworne abominacje po nim kroczącę, a w myślach prześladowały ich najgorsze koszmary i sromotne porażki.

- Co tam się stało..? Volmir? Wallus? Chłopaki? - spytał Krus, barman i złota rączka w mieścinie, wraz z kilkoma tutejszymi pijaczkami próbowali obudzić swoich druhów.

- Nie wiem... widzisz to? Niebieska poświata. Co tu się stało? -charknął Stary Clurk Junior. Imię ma po ojcu, przydomek po wieku, jednak mimo pomiatania i wyzywania przez resztę społeczności miasta, ten wiedział swoje i był bystry. - Kurka wodna... wiem co to.

- Co? Mówże...

- "A gdy niebo zasnuje kolor, dwa księżyce wstaną i błyski z Gwiazd spadną, zbudzą się bestie co dawno zasnęły". - splunął Stary Clark Junior, wyciągnął zza pazuchy nóż i poderżnął sobie gardło.

Gdy krew prysnęła na twarz Volmira, ten się ocknął.

- Bestie co dawno zasnęły, zbudzą się znów i znów w historii usłyszymy ich szaleńczy wrzask! - ryknął Volmir, po czym złapał się za głowę i silnym obrotem skręcił sobie kark.

- Ja pierdolę... - szepnął Krus łykając z piersiówki. Ręce mu się trzęsły. Nagle niebo rozbłysło na fioletowo i ukazały się dwa białe punkty, jasne jak śnieg. -Księżyce? Co do... na Atlura...

TYMCZASEM

- Ludzie! Wychodźcie! Panowie Łowcy! - rozległ się przejęty wrzask. Maria ocknęła się ze snu. Filipa nie było obok niej, pomyślała że już wyszedł wcześniej. Szybko się ubrała i wypadła z bunkra. Niebo przybrało kolor śliwki, do tego jaśniały dwa księżyce...

- Co jest... Carl?

- Nie wiem... jakieś cholerstwo... gdzie Filip?! Ktoś musi ogarnąć ten bajzel...

- Nie ma go tu?

- A widzisz go? Jasna cholera... - dyszał Carl tupiąc nogami z zimna. Temperatura widocznie spadła.

Maria nie słuchała, pognała do sypialni, szukając jakiegoś śladu ukochanego. Na poduszce znalazła kopertę, a w niej list:

"Wybaczcie, przyjaciele. Niech Atlur trzyma was w sile.

Gdy odciąłem głowę rodu Don Pot, nie spodziewałem się takich konsekwencji. A dogoniły mnie szybciej, niż chciałem. Ale zawarłem cyrograf. Wasza nietykalność aż do czasu gdy przybędę na włości don Potów. Po zakończonej podróży oddam się w ich ręce, spojrzę konsekwencjom w oczy. Bo tak trzeba. Za dużo ludzi zginęło podczas naszej wspólnej wyprawy, wiele rodzin, nawet szubrawców, potraciło członków rodziny. Cieszę się natomiast, że mogłem spędzić z tobą tą resztkę czasu, Mario. Wiesz czemu chciałem to zrobić tej nocy? Bo wiedziałem, że następnej nie będzie... nie ruszajcie za mną, to pogorszy sytuację... i proszę o jeszcze jedno... Nadaj mu imię William... dla pamięci naszego dobrego przyjaciela z Mosforu i ojca jednego z Łowców... byłby dumny z Carla. Na pewno. Jeszcze raz dziękuję. Za wszystko."

Maria pogłaskała się po brzuchu. Uśmiechnęła się przez łzy. Wtem ktoś wyrwał jej liścik.

- Co? Don Potowie... cholerne sukinsyny... zapłacą - mruknął Carl. -Ale gratuluję... no wiesz... Willa.

- Dziękuję... Ale Filip nam zabronił...

- Nie. Wręcz nas prosi, byśmy ruszyli mu z odsieczą. Niech Atlur trzyma was w sile. To hasło. Ustaliliśmy je z Filipem lata temu, by w razie takich sytuacji ruszać z odsieczą. Ale ty zostajesz.

- Co? To mój mąż...

- Nie chciałby cię narażać. Do tego nosisz w sobie dziecko. Urwałby mi głowę, gdyby tobie coś się stało... dlatego zostajesz. A ja ruszę.

- Sam?

- Nie. Wezmę jednego z Łowców. Henrick Putterd. Mój stary znajomy z Hrauttengardu. Będzie dobrze, obiecuję...

- Skoro ty tak mówisz - westchnęła ironicznie Maria siadając ciężko na krześle.

- Przestań. Też chcę ocalić Filipa. Do tego to dziwne niebo mnie niepokoi. Powinien to zobaczyć. Jeszcze żywy. Kto wie, co to oznacza. A on mówił, że miał wizję, w Biczym Lesie. Takiego właśnie nieba. I czegoś, co się przebudzi. Musimy go sprowadzić. Za wszelką cenę.

- Dobrze... rozumiem. Po prostu się martwię. A świat oszalał. Ludzie wracający do życia, klony, sekty, spiski... mogłam zabić Harry'ego! Tutaj! - Wybuchła gwałtownie kobieta łapiąc się za głowę.

- Nie wynikłoby z tego nic dobrego, wierz mi. Ci ludzie to silni sprzymierzeńcy, a to tylko jeden szczur...

- Wysoko postawiony szczur.

- Tak... Ale każdy ma swoje pięć minut. A potem się o nim zapomina. I tak też skończy Harry Wirden.

- Ech... dobrze. Ruszaj z tym swoim kumplem z młodzieńczych lat... powodzenia, Carl.

- Przyda się.

TYMCZASEM

- Co robiłeś?

- Kupiłem trochę chleba w karczmie. Przyda się...

- Taaa... przyda się. Nic nie majstrowałeś, grypsowałeś?

- Znasz mnie.

- Yhm... jak cholera.

- Dobra, nie. Nie grypsowałem ani nie majstrowałem. Dobrze?

- Na razie. Ruszajmy. To niebo nie wygląda miło - mruknął Mistirian Obedo i popędził konia.

Filip Treg spojrzał w górę. Nie wygląda to dobrze. Czyli tym bardziej muszę uciec. Ale tylko wtedy, gdy nie będę wiązany cyrografem...

- No jedź! Nie mamy czasu do stracenia!

Filip wspiął się na siodło i strzelił wierzchowca lejcami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro