60
- Jak to wszystko ma się do zastrzelenia dwóch osób? - spytał Bill Olter, trąc czoło. Już miałem mu coś odpowiedzieć, jednak wtem do pokoju weszła jakaś kobieta i powiedziała coś Olterowi na ucho. Ten uśmiechnął się, wręcz rozpromienił. Wstał, jednak po chwili usiadł, twarz mu się ściągnęła.
- Żona rodzi - wyszeptał.
- Gratuluję! Naprawdę…. - Harper nie wiedział co powiedzieć. - Jedź do niej. Potrzebuje cię. Ja tu sobie poradzę. Spokojnie… Przekaż jej gratulacje…
- Tak… Jasne… Dzięki, Mark. To lecę - mamrotał Bill, wkładając na siebie kurtkę. Wyszedł wraz z kobietą w mundurze. Zostałem sam na sam z Markiem Harperem.
- Jaki ma to związek? Sam nie wiem. Ale muszę się otworzyć. Musi pan poznać tę historię. Proszę. Potem zrobicie, co zechcecie. Zamknięcie mnie w więzieniu, psychiatryku… Jestem stary, ale tą ostatnią historię muszę opowiedzieć. Proszę…
- Ech… Niech będzie. Proszę mówić. Potem orzeknę, co z panem zrobić. W Kolorado mają dobrą placówkę, polecę tam pana. Jak tylko skończy pan opowiadać.
- Dobrze. Kontynuując… - Uśmiechnąłem się i rozparłem na krześle, założyłem nogę na nogę.
BERAWEN. BLISKO GRANICY QUINTY, PO STRONIE WSCHODNIEJ.
- Co tu się dzieje?
- Tu? Wojna przyszła, formacje robią, do pułków szkolą i takie tam… A wy do wojska, nie? - odpowiedział jakiś chłystek, szeregowiec wnioskując po mundurze.
- Co ty, Tulin, oni? Ten jest poparzony, ten drugi to w ogóle… Jakiś zdeformowany, pomarszczony, szary… Straszydło. Do wojska takich? Chyba cię powaliło. Bylibyśmy na straconej pozycji. O dwóch dobrych wojów… - wtrącił się drugi szeregowy, obcięty do skóry, z kwadratową szczęką.
- Bacz na słowa! - Bertram uniósł się w siodle. - I tak, chcemy się zaciągnąć do waszej zasranej, obszczanej i obsmarkanaj armii! Prowadź do namiotu rekrutacji! Już!
Skulony szeregowiec wskazał wysoki namiot z przybitą kilka metrów przed wejściem tabliczką “REKRUTACJA”.
Bertram wszedł raźno, Andrew miał wątpliwości.
- Hej, tak, ty! Gdzie Naqules Simmat? Mam z nim do pogadania - warknął mężczyzna uderzając metalową rękawicą w stół.
- A kolejka? Wracaj na miejsce, dziadu - Jakiś rosły patriota położył mu dłoń na ramieniu. “Dziad” błyskawicznie się obrócił grzmotnął rękawicą w nos, wybił łokieć że stawu i kopnął w kolano. Patriota wywalił się, ciężko dysząc.
- Co tu się wyrabia? Bertram? - zapytał kierownik obozu.
- O! Naqules! Witaj. Mamy sprawę, ja i mój kompan. Pogadajmy na osobności…
- A więc… Chcesz się zaciągnąć? Ty? I ten koleś? Chyba… Chyba masz mnie za durnia, idiotę albo szaleńca. To w sumie to samo. Jesteś poszukiwany listem gończym z Pastillanu, jesteś mordercą, i mam cię przemycić na wschód? - Ściszył głos Simmat.
- Siedem lat temu, luty, dzień piąty, niedziela. Pamiętasz?
- No… Pamiętam. Ale… Mimo wszystko…
- A dzień dwunasty tego samego miesiąca i roku?
- Ech… no dobra. Uratowałeś mi dupę… A jeśli ci nie pomogę, wyjdę na świnię i niewdzięcznego skurwiela… Niech będzie. Wpakuję cię do armii. Twojego towarzysza… Będziesz moim skrybą, niech stracę. Pisać i czytać umiesz?
- Umie, umie… Nie zawiedziemy cię. Spłaciłeś dług. Wypijmy za to! - Przerwał szybko Bertram.
Pili aż do wieczora. Ku zadowoleniu rekrutów, których Naqules Simmat o tej godzinie musztrował. Wszyscy byli w miarę zadowoleni. Bertram, bo dostał możliwość szybszej i przede wszystkim bezpieczniejszej podróży, podobnie Andrew.
A Simmat cieszył się, bo był pijany.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro