Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

32

STYCZEŃ. ROK 385 PO MGLE. MOSFOR. GÓRNE MIASTO.

Bertram stał w brudnym, śmierdzącym zaułku. Jeden z sekciarzy, Wilbur Bart, większa szycha w mieście, postanowił odciąć się od swych współpracowników, kradnąc niewielki szafir i kilka sakiewek. Zamknął się w swej posiadłości, otoczył strażą, i myśli że po wszystkim, że będzie balował za zrabowane bogactwo... niedługo przekona się, jak bardzo się myli.

Naciągnął biały kaptur na głowę, ukrywając twarz w cieniu i ruszył ulicą. Śnieg chrupał mu pod stopami, drobinki białego pyłu oblepiły mu buty na stalowej podeszwie. Pod szatą miał kolczugę, z tyłu spodni, za paskiem, kaburę z naładowanym pistoletem, choć miał zamiar go nie używać... Liczył bardziej na długi nóż, schowany w cholewie buta. Posiadłość znajdowała się blisko, jednak wysłannik Ligi Słowa badał teren, na wypadek niespodziewanej ucieczki. Jedyną niepewność budził położony o kilka ulic dalej posterunek policji... nic to, trzeba było zakończyć robotę.

Mieszkanie Wilbura mieściło się w sporej kamienicy, która cała należała do niego.

- Wzbogacił się na handlu nieruchomościami, psi syn, a ciągle mu mało... to ja zdobyłem wszystko, co teraz mam ciężką pracą i wytrwałością. On przyszedł na gotowy spadek. Nie pożyje długo. Już jest martwy. - pomyślał Bertram i wszedł na lichy ganek. Od razu przywarło do niego dwóch goryli.

- Czego tu szukasz, żebraku? Wiesz czyj to dom... - zaczął jeden z ochroniarzy, kładąc dłoń wielką jak bochen chleba na ramieniu mężczyzny.

Bertram pokazał im znak na otwartej prawej dłoni. Cofnęli się.

- Ki diabeł... - mruknął drugi, sięgając za pazuchę, jednak nie zdołał wysupłać stamtąd rewolweru, bo długi sztylet przebił mu krtań. Pierwszy goryl dobył pałki, ale było za późno. Ostrze właśnie penetrowało jego trzewia, a pałka została wyrwana z drżących palców i z zamachem dostał w bok głowy swoją własną bronią.

Bertram minął martwych strażników i wszedł na parter. Wszędzie wisiały obrazy w bogato zdobionych ramach, obite fotele, barki z najprzedniejszym alkoholem... cały dom ociekał bogactwem.

- A temu ciągle mało... - mruknął Bertram, gdy spostrzegł wnętrze salonu.

- Mogę jakoś pomóc? - spytał lokaj, ładując strzelbę.

- Tak. Gdzie znajdę pana Barta? Mam do niego sprawę.

- Jest na górze. Zajęty. Proszę wpaść w innym terminie. Teraz zmuszony będę pana wyprosić...

- Ja będę zmuszony nalegać... - Bertram wyciągnął rewolwer i przestrzelił twarz lokaja. - Nie cofnę się przed niczym...

- Alojzy? Co się tam dzieje, do jasnej cholery? Halo? Alojzy... - Wilbur zmartwiał, widząc pobojowisko. - Ty... Cofnij się, nie! Odejdź!

- Nie.

Wilbur Bart był gruby, twarz miał obciągniętą, oczy zapadnięte. Nosił koszulę nocną. Jednak mimo postury, raczej nie atletyckiej, biegł po schodach zadziwiająco szybko. Nawet to go nie uratuje.

- Szkoda zachodu! I tak cię znajdziemy. I odbierzemy długi! Poddaj się, a zrobię to szybko! - ryknął Bertram, przeczesując czarne włosy na bok. Ruszył po skrzypiących stopniach. Na wszelki wypadek zabrał strzelbę z zimnych rąk lokaja. Wszedł za uciekającym mężczyzną na ostatnie piętro kamienicy. Był tam przestronny gabinet z podziwu godną biblioteką. Wilbur stał przy wielkim witrażu przedstawiającym jeźdźca na gryfie. Próbował nieporadnie załadować pistolet, jednak pociski wypadły z jego drżących rąk na dywan. Schylił się, by je podnieść, a gdy wstał dostał całym magazynkiem, sześcioma strzałami. W pierś, bok, brzuch, jeszcze raz w brzuch, w ramię i dłoń. Wypuścił pistolet, spojrzał na zakrwawioną koszulę w paski. Oparł się plecami o witraż, który zatrzeszczał niebezpieczne.

- Nie jesteś godzien nosić naszego symbolu, złodzieju... i po co to zrobiłeś? Po co kraść, skoro można się dzielić? Zobacz, tak się ładuje... - Tu Bertram szybkimi ruchami sprawił, że pociski znalazły się w bębenku. Odciągnął kurek. - Gdybyś tylko uważał na lekcjach...

Trafił w głowę, centralnie między oczy. Głowa odskoczyła z taką mocą, że rozbiła witraż, który wśród donośnego trzasku rozpadł się na setki kolorowych kawałeczków. Ciało poleciało w dół i nadziało się na metalowy płot okalający kamienicę. Bertram położył naładowaną strzelbę na biurko i zaczął majstrować przy sejfie, ukrytym za obrazem przedstawiającym jezioro Ortolana IV. Wiedział gdzie szukać dzięki planom i wskazówkom Doktora Helmuta Kalkena. Sejf kliknął triumfalnie i odsłonił swe wnętrze. Kilka woreczków i szkatułka. Szybko zapakował wszystko do torby, którą założył na ramię.

Wtem usłyszał kroki i krzyki na niższych piętrach. Policja, cholera! Obrócił się, by złapać strzelbę i jakoś się przebić, gdy ujrzał wycelowany pistolet w swoją twarz.

- No, no, no... dawno się nie widzieliśmy... co nie, Bertrame? Zadarłeś z prawem... A prawem jestem poniekąd ja. Więc masz problem - powiedział mężczyzna w kamizelce. Miał podobnie jak Bertram czarne i krótkie włosy, jednak w nieładzie. Twarz ściągnięta, napięta. Kamizelka i odznaka. Stróż prawa.

- Witaj, Eryku... Czy może powinienem powiedzieć "detektywie"? Gratuluję awansu. Już nie nosisz wina ani nie wylewasz pomyj... Wielki skok, zaprawdę... Ale żyjesz w strachu. Bo wiesz, że cię zabiję. Nie wiesz kiedy, nie znasz dnia, ani godziny, ale zdechniesz za moją sprawą. Czekam na to z niecierpliwością.

- Zawrzyj gębę! I ręce na głowę! Już! Nie próbuj numerów...

Wtem Bertram przeskoczył biurko, zgarniając strzelbę.

- Jasny... wsparcie! Szybko! William! -krzyknął Eryk, gdy kawałki śrutu wystrzeliły w jego stronę. Odskoczył, jednak kilka kuleczek utkwiło w jego ramieniu. Pistolet poleciał pod ścianę.

- W innym wypadku bym cię zabił, ale wiesz, czas nagli. Pamiętaj. Wrócę po ciebie - Pogroził Bertram i wyskoczył przez rozbite okno. Do Getwalda podbiegł William Yorkish.

- Cholera, Eryk! Żyjesz? Gdzie on jest? Co tu się stało?

- Żyję... Mamy morderstwo i napad. Ale sprawcy teraz nie złapiemy, wierz mi... Zajmę się tym osobiście. Jak się wyliżę.

Nie wierzył, że uda mu się złapać Bertrama w ciągu najbliższych tygodni. Już za szczenięcych lat, gdy bawili się w berka ciężko było złapać tego gnoja. A teraz? Liga Słowa dbała o swoich ludzi. Nie oddadzą go. Pozostało się przyczaić. I liczyć na łut szczęścia.

- Nie miał tego szczęścia szczególnie dużo... dlatego skończył jako skwarka. - mruknął Biały Rycerz do Andrew.

- No... Niezła historia...

- I tak masz u mnie dług, w końcu nie zobaczyłem piwa, strawy i ogniska. Ale dobrze się stało, że ci to opowiedziałem... Czuję się lepiej. O wiele. Jesteś dobrym słuchaczem... dobra, wstawaj. Ruszamy dalej. Jeszcze trochę, i dojdziemy do Ziemi Kryka Mocarza... Tam może poznasz resztę tej historii.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro