Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19

Po całym dniu pracy wszystko było gotowe. Materiały rozrobione, ludzie w maskach i szczelnych kombinezonach, zwarci do działania.

Na znak Klausa wszystko ruszyło. Leje z ciekłym metalem, szkłem, zaprawa, cegły, deski, ziemia... Wszystko zostało zgrabnie połączone w ciężką skorupę. Następnie na drewnianych balach, użytych jako taśmy produkcyjnej, zsunięto powstałą masę pod powierzchnię ziemi, na dziesięć metrów w dół.

Wieśniacy od razu zaczęli zasypywać dół, a im więcej było zasypane, tym szybciej bariera wokół całego Jurgam zanikała. Aż zniknęła całkowicie.

Ludzie odetchnęli, zdjęli dzioby, podali sobie ręce. Po dokonaniu ostatnich poprawek i posprzątaniu miejsca pracy wszyscy, jak stali, ruszyli do karczmy. Wznoszono toasty, za Klausa, Harry'ego, Filipa, za robotników... Za wszystkich, którzy w mniejszym czy większym stopniu mieli wpływ na przegnanie diabolicznej siły.

- To co... Teraz możesz ruszać za Yorkish'em... - powiedział Harry Wirden, pociągając łyk z kufla.

- Tak... Niedługo ruszam, muszę się przygotować. Dopóki nie znajdę Carla, przypilnuj tu.

- Chcesz iść sam? Co prawda, jesteś Pierwszym Łowcą, jednak moim zdaniem przydałaby ci się pomoc. Nawet najlepsi...

- Dam sobie radę, spokojnie. Zajmij tu ludzi. Prawdopodobnie wrócę za kilka dni z Carlem. Koniec dyskusji.

Pół godziny później Filip spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Ostatni raz spojrzał na panoramę Nowego Jurgam. Pokręcił głową i ruszył udeptaną ścieżką. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy rozległ się chrobot. To samotny Wilkur. Ludzki tors, ramiona i nogi, ale wszystko było owłosione, włącznie z psią głową, szczerzącą kły, z których kapała ślina... Piereszy Łowca nie zdołałby nawet sięgnąć po broń, leżałby martwy, gdyby nie celne oko strzelca stojącego za plecami Filipa. Kula ugodziła bestię w kark, która poturlała się po błocie i zaczęła wierzgać. Strzelec podszedł do Wilkura i wbił mu w oczodół długi sztylet.

- Na pewno jesteś zdania, że sam sobie lepiej poradzisz, Filipie? - spytał Harry, wycierając zakrwawione ostrze i chowając je do pochwy. - Czy wolisz skończyć jako posiłek?

- No... Może trochę mnie przekonałeś. - Uśmiechnął się Treg i podał Wirdenowi dłoń. - A co z osadą?

- Nie są dziećmi. Poradzą sobie. Poza tym, nie tylko osadą człowiek żyje, czy raczej Łowca... Rozejdą się w świat za swoim powołaniem... Taka nasza praca. I taka przyszłość.

- Niech będzie... Nie chciałem nikogo w to mieszać... To sprawa między mną a... Ale... Hm... Nie powinienem być egoistą. A ty jesteś dla mnie jak bratnia dusza... Pamiętam, gdy nas znalazłeś... Było nas niewielu, ledwie garstka... A teraz? Lokalna potęga, a z czasem, gdy zostaniemy dostrzeżeni na Wyspach, potem na Zimnym Lądzie, albo nawet w Królestwach Południa... Staniemy się czymś więcej, czymś na co wszyscy ciężko pracowali...

- Spokojnie, rozgadałeś się... Jeśli mamy znaleźć Yorkisha, musimy się pośpieszyć... Minęło przeszło sześć dni...

- Tak... Racja. Ruszajmy więc - mruknął roztargniony Filip.

Harry był zadowolony z siebie. Nie sądził, że tak łatwo zapewni sobie miejsce w wyprawie Pierwszego Łowcy. Teraz przynajmniej nie musi polegać tylko na sobie. A miał do zrealizowania plan. Plan niecierpiący zwłoki.

Zwłoki nie cierpiał też przewoźnik ze wsi Koral, który mocno szarpnął Gerga za ramię.

- Ej, obudź się, jegomościu! Już prawie jesteśmy... 

Gerg otworzył zaspane oczy. Łódź się kołysała, widział już brzeg... A na nim kilka sylwetek. Jedna trzymała łuk, kilka innych wodowało kusą szalupkę na wodę. Nie wyglądali jakby mieli przyjazne zamiary.

- Spodziewał się jegomość komitetu powitalnego..? Jednak, co to... - Przewoźnik nie dokończył, gdyż pierwsza strzała trafiła go w lewe ramię, a druga w brzuch. Następna świsnęła obok głowy Łowcy, który czym prędzej wyciągnął pistoletostrze, jak zaczął nazywać dziwną broń od Helmuta Kalkena.

Łodzie coraz bardziej się zbliżały. Pierwsza kula ugrzęzła w czaszce jednego z bandytów, który z pluskiem wypadł za burtę. Kolejna strzała wbiła się w burtę. Ludzi na szalupie było coraz mniej, zostało tylko trzech. W dłoniach ściskali długie noże. Ubrani byli różnie, choć w większości występowały krótkie, szmaciane spodnie i rozpięta, skórzana kamizelka spod której widać było goły tors.

Kurt wyciągnął miecz z pochwy, mógł władać nim bez problemu jedną ręką. Odbił się od burty łódki przewoźnika i wylądował na wrogiej jednostce. Pierwszego draba otworzył jak konserwę, drugiego nabił jak szaszłyk. Trzeci nie dawał się jego atakom i zwinnie odskakiwał, blokował i parował uderzenia. Po krótkim czasie przepychanki, wykonał kontrę, która wyrzuciła Gergowi miecz z dłoni, a długi nóż zatopił się w jego prawej nodze, poniżej kolana. Krzyknął, jednak silna ręka grzmotnęła go w głowę i stracił przytomność.

 Obudził się na brzegu wyspy Nera, z dziurą w nodze i guzem na głowie. Dookoła niego siedzieli konni jeźdźcy. Ubrani wszyscy byli w srebrne zbroje i czerwone kaptury. Ich wierzchowce skubały trawkę przy strumyku... Gdy próbował się podnieść, kilku nadpobudliwych wartowników dobyło mieczy, jednak wzrok dowódcy nakazał, by tego zaprzestali.

- Nazywam się Portus, dowodzę tym oddziałem. Rozgromiliśmy grupę bandytów i cię znaleźliśmy. Nieprzytomny byłeś. Zrobiliśmy co w naszej mocy, byś przeżył. Teraz powiedz nam, jak cię zwą i skąd przybywasz. I po co.

- Jestem Gerg Kurt, Łowca Plugastwa z Nowego Jurgam. Razem z innymi Łowcami tydzień temu zostaliśmy napadnięci przez piratów, którzy zatopili nasz statek. Obudziłem się u Doktora Helmuta Kalkena... Poskładał mnie. Przybywam z propozycją od Pierwszego Łowcy, Filipa Trega. Propozycja jest dla uszu własnych  Peterlina Rayda...

- Hmmm. Skoro tak, to nie ma co zwlekać. Usadzimy cię na koniu i ruszamy w drogę. Na Fort Stuarta. Przed nami kilka dni drogi... Nic to, poselstwo, to poselstwo. Kompania! Ruszać się, już! Raz, raz, raz!

- Jesteśmy blisko, Knott... Tak, wąchaj, szukaj! - syczał Dirk, zawiązując płaszcz wyżej pod szyją, zmagając się z porywistym wiatrem, strugami deszczu i śniegiem. - Szukaj!

Pies biegł z nosem przy ziemi, nagle szczeknął i popędził do wąskiego wejścia jednej z przydrożnych jaskiń.

- Ha... Mam was... Knot! Spokojnie! - Inkwizytor wyciągnął długi miecz, do drugiej ręki wziął pistolet skałkowy, zabrany z ciała jednego z towarzyszy Stalowego Zgryza. Wszedł do jaskini. Nagle rozległo się wycie psa, szczęk ostrza o kamień i cisza. Zaniepokojony von Quevern przecisnął się do ciemnej jaskini. Wyciągnął z plecaka pochodnię i krzesiwo. Po chwili wnętrze pieczary oświetlił migotliwy blask. Na ziemi leżał Knot. Brzuch miał rozcięty, krew i wnętrzności leżały na podłodze...

- Na Atlura... - wyjąkał Dirk, gdy dostał nożem w bok, a potem w przedramię. Silne uderzenie podcięło mu nogi i wyrżnął o kamienie. pomarańczowe światło wyłoniło z ciemności dwie sylwetki, wychodzące z jaskini. Jedna z nich się odwróciła przed wyjściem i splunęła.

- Zostawiliśmy wiadomość. Wybacz za psa. Kupię ci nowego... Choć wątpię, byśmy kiedykolwiek się jeszcze spotkali. - mruknął Biały Rycerz i wyszedł. Chwilę później rzekł: Andrew, odpalaj!

Huknęło i wąskie przejście zostało doszczętnie zawalone. Gruchot kamieni zagłuszył rozpaczliwe krzyki Dirka von Queverna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro