19
Po całym dniu pracy wszystko było gotowe. Materiały rozrobione, ludzie w maskach i szczelnych kombinezonach, zwarci do działania.
Na znak Klausa wszystko ruszyło. Leje z ciekłym metalem, szkłem, zaprawa, cegły, deski, ziemia... Wszystko zostało zgrabnie połączone w ciężką skorupę. Następnie na drewnianych balach, użytych jako taśmy produkcyjnej, zsunięto powstałą masę pod powierzchnię ziemi, na dziesięć metrów w dół.
Wieśniacy od razu zaczęli zasypywać dół, a im więcej było zasypane, tym szybciej bariera wokół całego Jurgam zanikała. Aż zniknęła całkowicie.
Ludzie odetchnęli, zdjęli dzioby, podali sobie ręce. Po dokonaniu ostatnich poprawek i posprzątaniu miejsca pracy wszyscy, jak stali, ruszyli do karczmy. Wznoszono toasty, za Klausa, Harry'ego, Filipa, za robotników... Za wszystkich, którzy w mniejszym czy większym stopniu mieli wpływ na przegnanie diabolicznej siły.
- To co... Teraz możesz ruszać za Yorkish'em... - powiedział Harry Wirden, pociągając łyk z kufla.
- Tak... Niedługo ruszam, muszę się przygotować. Dopóki nie znajdę Carla, przypilnuj tu.
- Chcesz iść sam? Co prawda, jesteś Pierwszym Łowcą, jednak moim zdaniem przydałaby ci się pomoc. Nawet najlepsi...
- Dam sobie radę, spokojnie. Zajmij tu ludzi. Prawdopodobnie wrócę za kilka dni z Carlem. Koniec dyskusji.
Pół godziny później Filip spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Ostatni raz spojrzał na panoramę Nowego Jurgam. Pokręcił głową i ruszył udeptaną ścieżką. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy rozległ się chrobot. To samotny Wilkur. Ludzki tors, ramiona i nogi, ale wszystko było owłosione, włącznie z psią głową, szczerzącą kły, z których kapała ślina... Piereszy Łowca nie zdołałby nawet sięgnąć po broń, leżałby martwy, gdyby nie celne oko strzelca stojącego za plecami Filipa. Kula ugodziła bestię w kark, która poturlała się po błocie i zaczęła wierzgać. Strzelec podszedł do Wilkura i wbił mu w oczodół długi sztylet.
- Na pewno jesteś zdania, że sam sobie lepiej poradzisz, Filipie? - spytał Harry, wycierając zakrwawione ostrze i chowając je do pochwy. - Czy wolisz skończyć jako posiłek?
- No... Może trochę mnie przekonałeś. - Uśmiechnął się Treg i podał Wirdenowi dłoń. - A co z osadą?
- Nie są dziećmi. Poradzą sobie. Poza tym, nie tylko osadą człowiek żyje, czy raczej Łowca... Rozejdą się w świat za swoim powołaniem... Taka nasza praca. I taka przyszłość.
- Niech będzie... Nie chciałem nikogo w to mieszać... To sprawa między mną a... Ale... Hm... Nie powinienem być egoistą. A ty jesteś dla mnie jak bratnia dusza... Pamiętam, gdy nas znalazłeś... Było nas niewielu, ledwie garstka... A teraz? Lokalna potęga, a z czasem, gdy zostaniemy dostrzeżeni na Wyspach, potem na Zimnym Lądzie, albo nawet w Królestwach Południa... Staniemy się czymś więcej, czymś na co wszyscy ciężko pracowali...
- Spokojnie, rozgadałeś się... Jeśli mamy znaleźć Yorkisha, musimy się pośpieszyć... Minęło przeszło sześć dni...
- Tak... Racja. Ruszajmy więc - mruknął roztargniony Filip.
Harry był zadowolony z siebie. Nie sądził, że tak łatwo zapewni sobie miejsce w wyprawie Pierwszego Łowcy. Teraz przynajmniej nie musi polegać tylko na sobie. A miał do zrealizowania plan. Plan niecierpiący zwłoki.
Zwłoki nie cierpiał też przewoźnik ze wsi Koral, który mocno szarpnął Gerga za ramię.
- Ej, obudź się, jegomościu! Już prawie jesteśmy...
Gerg otworzył zaspane oczy. Łódź się kołysała, widział już brzeg... A na nim kilka sylwetek. Jedna trzymała łuk, kilka innych wodowało kusą szalupkę na wodę. Nie wyglądali jakby mieli przyjazne zamiary.
- Spodziewał się jegomość komitetu powitalnego..? Jednak, co to... - Przewoźnik nie dokończył, gdyż pierwsza strzała trafiła go w lewe ramię, a druga w brzuch. Następna świsnęła obok głowy Łowcy, który czym prędzej wyciągnął pistoletostrze, jak zaczął nazywać dziwną broń od Helmuta Kalkena.
Łodzie coraz bardziej się zbliżały. Pierwsza kula ugrzęzła w czaszce jednego z bandytów, który z pluskiem wypadł za burtę. Kolejna strzała wbiła się w burtę. Ludzi na szalupie było coraz mniej, zostało tylko trzech. W dłoniach ściskali długie noże. Ubrani byli różnie, choć w większości występowały krótkie, szmaciane spodnie i rozpięta, skórzana kamizelka spod której widać było goły tors.
Kurt wyciągnął miecz z pochwy, mógł władać nim bez problemu jedną ręką. Odbił się od burty łódki przewoźnika i wylądował na wrogiej jednostce. Pierwszego draba otworzył jak konserwę, drugiego nabił jak szaszłyk. Trzeci nie dawał się jego atakom i zwinnie odskakiwał, blokował i parował uderzenia. Po krótkim czasie przepychanki, wykonał kontrę, która wyrzuciła Gergowi miecz z dłoni, a długi nóż zatopił się w jego prawej nodze, poniżej kolana. Krzyknął, jednak silna ręka grzmotnęła go w głowę i stracił przytomność.
Obudził się na brzegu wyspy Nera, z dziurą w nodze i guzem na głowie. Dookoła niego siedzieli konni jeźdźcy. Ubrani wszyscy byli w srebrne zbroje i czerwone kaptury. Ich wierzchowce skubały trawkę przy strumyku... Gdy próbował się podnieść, kilku nadpobudliwych wartowników dobyło mieczy, jednak wzrok dowódcy nakazał, by tego zaprzestali.
- Nazywam się Portus, dowodzę tym oddziałem. Rozgromiliśmy grupę bandytów i cię znaleźliśmy. Nieprzytomny byłeś. Zrobiliśmy co w naszej mocy, byś przeżył. Teraz powiedz nam, jak cię zwą i skąd przybywasz. I po co.
- Jestem Gerg Kurt, Łowca Plugastwa z Nowego Jurgam. Razem z innymi Łowcami tydzień temu zostaliśmy napadnięci przez piratów, którzy zatopili nasz statek. Obudziłem się u Doktora Helmuta Kalkena... Poskładał mnie. Przybywam z propozycją od Pierwszego Łowcy, Filipa Trega. Propozycja jest dla uszu własnych Peterlina Rayda...
- Hmmm. Skoro tak, to nie ma co zwlekać. Usadzimy cię na koniu i ruszamy w drogę. Na Fort Stuarta. Przed nami kilka dni drogi... Nic to, poselstwo, to poselstwo. Kompania! Ruszać się, już! Raz, raz, raz!
- Jesteśmy blisko, Knott... Tak, wąchaj, szukaj! - syczał Dirk, zawiązując płaszcz wyżej pod szyją, zmagając się z porywistym wiatrem, strugami deszczu i śniegiem. - Szukaj!
Pies biegł z nosem przy ziemi, nagle szczeknął i popędził do wąskiego wejścia jednej z przydrożnych jaskiń.
- Ha... Mam was... Knot! Spokojnie! - Inkwizytor wyciągnął długi miecz, do drugiej ręki wziął pistolet skałkowy, zabrany z ciała jednego z towarzyszy Stalowego Zgryza. Wszedł do jaskini. Nagle rozległo się wycie psa, szczęk ostrza o kamień i cisza. Zaniepokojony von Quevern przecisnął się do ciemnej jaskini. Wyciągnął z plecaka pochodnię i krzesiwo. Po chwili wnętrze pieczary oświetlił migotliwy blask. Na ziemi leżał Knot. Brzuch miał rozcięty, krew i wnętrzności leżały na podłodze...
- Na Atlura... - wyjąkał Dirk, gdy dostał nożem w bok, a potem w przedramię. Silne uderzenie podcięło mu nogi i wyrżnął o kamienie. pomarańczowe światło wyłoniło z ciemności dwie sylwetki, wychodzące z jaskini. Jedna z nich się odwróciła przed wyjściem i splunęła.
- Zostawiliśmy wiadomość. Wybacz za psa. Kupię ci nowego... Choć wątpię, byśmy kiedykolwiek się jeszcze spotkali. - mruknął Biały Rycerz i wyszedł. Chwilę później rzekł: Andrew, odpalaj!
Huknęło i wąskie przejście zostało doszczętnie zawalone. Gruchot kamieni zagłuszył rozpaczliwe krzyki Dirka von Queverna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro